Categories
Moje fanfiction

Rozdział 32

– Gabriela Morawska zaparkowała motor przed stacją. Zrobiła to tak gwałtownie, że chmura kurzu poszybowała pod niebo, opadając w całej swej rozciągłości, na Artura Górę, który przed stacją palił papierosa.
– Co pani wyprawia! Nie można hamować bardziej przyzwoicie? Przecież jak tak dalej pójdzie to pylicy płuc dostanę.
– Ooj doktorze, raz mi się zdarzyło. Poza tym, o pylicę nie tak łatwo. Prorokuję, że szybciej dostanie pan raka płuc.
– No wie pani? To już jest szczyt bezczelności. Człowiek człowiekowi wilkiem.
– Nie, no chyba źle się zrozumieliśmy. Pali pan fajki jak smok, więc prędzej czy później rak płuc mórowany.
– Tylko nie jak smok! Tylko nie jak smok! Co najwyżej jak smoczek, jasne? Nie palę znowu aż tyle … Tylko czasami, w wyjątkowych przypadkach.
– Oho? Tak to się teraz nazywa.
– Pani Morawska! Niech pani nie będzie taka do przodu, bo tyłów pani zabraknie, i co wtedy?
– Doobrze już doobrze. Pana i tak nie przegadam. Wszystko jasne. To pan tu rządzi, a ja tu tylko sprzątam.
– O! Widzi pani, nareszcie się rozumiemy!

– Roześmiał się radośnie.
– No dobrze. To zacznijmy od samego początku. Jaki mamy czas?
– A co to? Jakiś test z Geografii? Nigdy nie byłam z tego przedmiotu dobra, ale wydaje mi się, że …

– Zamyśliła się.
– yyy, no … Środkowoeuropejski?

– Odpowiedziała niepewnie.

– Góra gromko się roześmiał.
– Zawsze powtarzam, że blondynka to nie tylko kolor włosów, ale i stan umysłu … Pani Morawska. Zapytałem panią, w dość zawiły sposób, która, jest, godzina!
– aaaaaaaa!

– Uderzyła się dłońmi w uda.
– No tak … Trochę się nie zrozumieliśmy. Nie musi pan zaraz nawiązywać do mojego koloru włosów.
– No, więc którą mamy godzinę?
– Pyta pan tak, jak by sam nie umiał sprawdzić.
– Pytam, bo mam powód.
– Dziewiąta trzydzieści pięć.
– No? No? Właśnie, trzydzieści pięć. A o której zaczyna pani dyżur?
– O dziewiątej trzydzieści, ale … Doktorze, nie bawmy się w szkołę podstawową. Co, wlepi mi pan uwagę do dzienniczka za pięć minut spóźnienia? Proszę wziąć pod uwagę, że mieszkam na obrzerzach Konstancina i mam trudny dojazd do stacji.
– Proszę wziąć pod uwagę, że mnie to nic, a nic nie interesuje. Każdy ma jakieś problemy. Jedni ostrą biegunkę z krwią, inni rozwalają nogi na byle krawężniku, a pani ma trudny dojazd do pracy. Każdy taki problem należy rozwiązać. W wypadku ostrej biegunki, czy rozwalonej nogi, możemy pomóc my, natomiast na trudny dojazd do pracy … Z tym musi pani sobie poradzić, bo ktoś musi leczyć krwiste biegunki i rozwalone nogi, a jeżeli nie dojedzie pani na czas…
– Doktooorze, błagam pana, proszę traktować mnie poważnie. – Ależ ja traktuję panią bardzo poważnie. W kolejny, zawiły sposób próbuję pani powiedzieć, że W mojej stacji, nie toleruję spóźnień, nie wiem jak pani to dogra, ale mam nadzieję, że jest to jasne!
– Jak słońce. Z kim mam dzisiaj jeździć?
– Aaaa … No i tu właśnie mam dla pani kolejną niespodziankę. Ponieważ jest to pani pierwszy dzień w pracy, pojeżdżę z panią. A z nami pojedzie Misiek.
– Aż tak bardzo mnie pan nie lubi? Nie ufa mi pan? Panie doktorze, to trochę przesada … Jest pan uprzedzony do blondynek?
– Nie … Takie mamy tutaj zasady, każdy nowy lekarz musi przejść test kontrolny. Proszę się przebrać, ma pani trzy minuty i czekam w karetce.
– Ale po co w karetce? Jeszcze nawet nie mieliśmy wezwania?
– Nic nie szkodzi. Poczekamy. Musi się pani oswoić z siedzeniami w karetce, może okażą się zbyt miękkie, albo zbyt twarde. Będziemy musieli wtedy z Miśkiem coś zaradzić.
– Doktorze Góra, naprawdę jest pan niezbyt miły i za dużo sobie pan pozwala.
– Ależ pani Gabrysiu. Ja mam po prostu wysoki próg poczucia humoru, żegnam. Zapraszam do szatni…

– Rzekł i oddalił się w stronę karetki.
– Czekam w karetce! Trzy minuty!

– Odkrzyknął jej, gdy szła w stronę stacji, szelmowsko się do niej uśmiechając.

– Gdy weszła do stacji, rozejrzała się w koło. Była tu tylko jeden raz, jeden raz pokazano jej wszystkie pomieszczenia w budynku.
– Gdzie ta cholerna szatnia?

– Zastanowiła się na głos.
– Trzy minuty … Nie dam temu dupkowi więcej powodów do przytyków.

– Znów rzekła sama do siebie.

– Wbiegła do pierwszej lepszej kabiny, otwierając zamaszyście drzwi!
– Coooo jest kurrrrrwa!

– Usłyszała męski głos, poprzedzony mocnym gruchnięciem drzwi o czyjeś ciało.
– Yyyy … Ja bardzo przepraszam, ja …

– Tłumaczyła się.

– Zajrzała wgłąb kabiny i zobaczyła Miśka. Jedną ręką usiłował ratować rozkrwawiony nos, a drugą wkładać prędko spodnie wraz z majtkami. Stanęła w drzwiach z otwartymi ustami nie wiedząc co zrobić.
– Co ty tu robisz?

– Zadała najmądrzejsze pytanie, jakie w tej chwili przyszło jej do głowy.
– Jak co … Spuszczam z wajchy…

– Odpowiedział nieco szorstko.
– Jesteś bardzo niekulturalny.
– Sorry, takie powiedzonko kierowców karetek.
– Trochę dwuznaczne.

– Próbowała się uśmiechnąć.
– No przecież o to chodzi.
– Czy my zawsze musimy spotykać się w takich dziwnych okolicznościach?

– Spytała.
– Nie wiem, może…

– Mruknął, próbując dalej powstrzymać krwawienie z nosa.
– Może ci jakoś pomogę? Z tym nosem?
– Dzięki, dam radę.

– Bąknął, dopinając spodnie.
– Nie chciałam, żeby tak wyszło. Chciałam się tylko szybko przebrać.
– W męskim kiblu?
– Nie, no jasne, że nie. Trochę się zgubiłam.
– Aha

– Odrzekł obojętnie.
– Jak chodzi o to, co było dwa dni temu, to … Ja też nie chciałem.
– Nic nie szkodzi. Nie zrozumieliśmy się, wiem.
– Noooo … Ale to nawet trochę było mi na rękę.
– Co, podszywanie się pod Górę?
– Taaa… Inaczej byś mnie nie zauważyła.
– No wiesz, duży jesteś i szeroki, trudno cię nie zauważyć.
– Ja nie w tym sensie … Po prostu jak cię zobaczyłem na tym motorze …
– Wiem. Dla was mężczyzn kobieta na motorze to jak stwór z kosmosu na planecie ziemia. Pewnie wystraszyłeś się, że spadnę, albo spowoduje wypadek?
– Niee! Kurde, no … W ogóle nie chodzi o to … Masz fajne te … Cy … Znaczy … Dynie … Znaczy te … Cydynie …
– Jakie cydynie? To kolejne powiedzenie kierowców karetek?
– eeechhhhhh…

– Westchnął ciężko.
– Chodzi mi o to, że fajna z ciebie babka. Odrazu mi się spodobałaś.
– Uuu … Tego rzeczywiście się nie spodziewałam. Walisz prosto z mostu.
– Sama mówiłaś, że lubisz bezpośredniość.
– Ale w takich przypadkach, chyba wolę dawkowaną…
– Znaczy co?
– O cholera! Dalej jestem w ubraniu!
– Yyyy … Chcesz to zrobić tu? Teraz?
– No, a gdzie? Na dworze? W karetce? Nie mam za dużo czasu.
– Trochę masz, nie ma jeszcze żadnego wezwania.
– Ale Góra, muszę mu udowodnić, że zrobię to szybko.
– Bez przesady, w takie rzeczy to on się nie miesza. Tego nie robi się na wyścigi.
– Zaraz, o czym ty mówisz?
– No, o szybkim numerku? Ale bez Góry …
– Zwariowałeś? O jakim numerku … Kolego! Fajny jesteś, sympatyczny i zabawny, ale chyba jak dla mnie trochę za szybki. Muszę się przebrać, zanim znowu dostanę opieprz, że zrobiłam coś nie w czasie.
– Aa, to o to chodziło.
– Słucham?
– Nie, nic … Już mnie nie ma.

– Zrezygnowany Misiek poczłapał w stronę wyjścia.

– Gabi przebierała się najszybciej jak tylko umiała, gdy nagle w jej krótkofalówce rozbrzmiał głos dyspozytorki.
– 21 s. Rodząca kobieta, lat 28, trzydziesty piąty tydzień. Miłoszewskiego 19.
– Przyjęłam!

– Wydyszała w odpowiedzi.

– Wypadła z łazienki, po drodze wrzucając codzienne przebranie do szatni.
– No i co? Mówiłem! Trzy minuty, nie było pani dziesięć!
– Niech pan robi co chce … Już mi wszystko jedno, mam dziś niefortunne wypadki przy pracy.
– Wypadki przy pracy, pani Morawska to są wtedy kiedy para przed ślubem zostaje rodzicami!

– Gabriela uśmiechnęła się kwaśno.

– Po chwili cała trójka jechała do wezwania.
– Ty, Misiek, a co ci się w nosek stało?
– Niefortunny wypadek przy pracy doktorze.
– No, już to gdzieś dzisiaj słyszałem. Jak widać, wypadki chodzą parami.
– Jeszcze nie, ale może kiedyś?

– Gabi odchrząknęła, patrząc znacząco na Miśka.

– Gdy dojechali na miejsce, Gabi przejęła dowodzenie.
– Za mną!

– Krzyknęła.

– Puściła się pędem, zostawiając za sobą panów z całym osprzętowaniem.
– Tu jest 19! Szybciej panowie, szybciej! Blondynki może są nieco skomplikowane umysłowo, ale kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.

– Obwieściła czekając na Miśka z Arturem.

– Zadzwonili do drzwi. Otworzył im wystraszony mężczyzna.
– O, dzień dobry, Gabriela Morawska, pogotowie.
– Jakie pogotowie?

– Zapytał zszokowany mężczyzna.
– Panie, no przecież nie gazowe. Ratunkowe, wezwanie mieliśmy. Kobieta rodzi.

-Odpowiedział Artur.
– Aa, tak, tak tak tak. Wejdźcie, szybko, to ja was wezwałem. Judytka rodzi.

– Wszyscy weszli do środka. Mężczyzna, który otworzył drzwi wprowadził ich do przestronnego salonu, gdzie na kanapie z czerwonego pluszu, leżała kobieta z pokaźnym brzuchem. Przeraźliwie jęczała i w trakcie skórczów obejmowała wielki brzuch dłońmi.
– Dzień dobry. Gabriela Morawska, lekarz. Jak się pani czuje?
– Znajomo.

– Wysapała.
– To znaczy? Co ma pani na myśli.
– To moje trzecie dziecko, nie sądziłam tylko, że tym razem pójdzie tak szybko. Aaaaaaaa!
– Wrzasnęła piskliwym głosem tak głośno, że Misiek i Artur lekko podskoczyli w miejscu.
– Co jest, panowie? Ach, rozumiem, męska wrażliwość na decybele.

– Uśmiechnęła się rozbrajająco po kąśliwym żarcie Gabi.
– Powiedzieli państwo dyspozytorce, że to trzydziesty piąty tydzień, kiedy zaczęły się skórcze?
– Godzinę temu, ale my … Myślałam, że … to takie … Wie pani, przepowiadające, tym czasem … To zaczęło się … I to nie na żarty. Chyba zaraz nie wytrzymam …

– Kobieta rozwrzeszczała się poraz kolejny.

– Gabi natychmiast przystąpiła do działania.
– Chłopaki, szykujcie zestaw porodowy, szybko!
– Słucham? Zamierza pani przyjąć poród w domu? Przecież to nie średniowiecze!

– Oburzył się partner pacjętki.
– Proszę pana. Wygląda na to, że akcja porodowa postępuje bardzo szybko i jeżeli nie zrobimy tego tutaj, to nie dojedziemy do szpitala i stanie się to w karetce.

– Mówiła pomagając się rozebrać pacjentce.

– Misiek z Arturem nagle przestali walczyć z blond lekarką. Stali grzecznie, dyskretnie odwracając wzrok, by nie widzieć, jak Gabi wykonuje badanie.
– Artur, nie jestem pewna, czy wszystko jest w porządku z tętnem malucha, możesz posłuchać?
– Ja? Jak to ja? Dlaczego ja? Przecież ty tu dzisiaj dowodzisz, ja jeżdżę w ramach oceny…
– Nie mamy czasu, baba jesteś, czy facet?
– No … Właściwie … Taka mała pomoc, w ramach douczenia dla pani doktor…

– Włożył rękawiczki i przejął stetoskop. Gdy słuchał tętna płodu, zauważył, że kobiecie odeszły wody płodowe. Zrobiło mu się słabo.
– O … O cholera … Wody … Wody…
– Słyszał pan? Wody dla pana doktora…

– Zwrócił się misiek do partnera rodzącej.
– Pan doktor miał na myśli, że pani odeszły wody! Jezus Artur! Artur nie odjeżdżaj mi tutaj! Halo!

– Było już za późno, Artur padł jak długi na miękki dywan.
– Misiek! Zbieraj go, i pomóż mi!
– Ale niby jak?
– Tak jak pomaga się w przypadku porodu, no dalej!

– Krzyczeli do siebie pomiędzy wrzaskami kobiety.

– Misiek pomógł Arturowi wstać i posadził go na fotelu, w drugim końcu pokoju.
– Tak jest! Świetnie! Dalej, dalej! Przyj! Mocno!

– Dyrygowała Gabi.

– Wtem wszyscy usłyszęli wrzask pacjentki oraz Miśka.
– Co ty wyprawiasz?
– No przecież miałem pomagać, kazałaś mi przeć …

– Westchnęła i rozłożyła ręce z bezradnością.
– Pani doktoooor, dzieckooo!

– Wrzasnęła kobieta.

– Już po chwili na kanapie, pojawiło się duże i pulchne dziecko. Misiek spojrzał na kobietę, potem na kanapę zroszoną krwią, potem na dziecko umazane również krwią i wodami płodowymi.
– No! Gratuluję! Ma pani ślicznego syna!

– Usłyszał głos Gabi, lecz jak by z oddali.
– Misiek! Ty też? Błagam was, nie róbcie mi tego! Michał! Weź się w garść! Jesteś ratownikiem, krew to nie powinno być dla ciebie nic strasznego!

– Chciał coś odpowiedzieć, lecz nie zdążył. Ziemia usunęła mu się spod nóg. Gdy się ocknął, był już w karetce, wraz z Gabrielą, Arturem, pacjentką i jej dzieckiem.
– Misiek! Obudź się, ktoś musi poprowadzić karetkę!

– Wrzeszczał mu Góra wprost do ucha.
– No, doktor też niech nie będzie taki fafa rafa. Sam doktor zemdlał jako pierwszy, ja trzymałem się najdłużej.
– Ciszej bądź! Dziecko obudzisz! Spokój pacjętce zakłócasz!
– Kiedy to prawda …

– Bronił się.
– Będziecie się tak licytować, czy pojedziemy wreszcie do szpitala? Oboje się nie popisaliście.

– Weszła w spór Gabi.
– Ja … Artur Góra … To znaczy, yyy … Proszę pani …

– Zwrócił się do kobiety leżącej na noszach.
– Chciałem przeprosić, za siebie i za kolegę … Wyrażamy głębokie ubolewanie … yyyy to znaczy głęboką nadzieję, że … Nie zgłosi pani tego nigdzie, bo … Wie pani … Jesteśmy tylko mężczyznami, mężczyzna i poród to tak jak … Ogień i woda, rozumie pani.
– Doskonale rozumiem … Mój mąż przy dwóch poprzednich porodach mdlał co pięć, dziesięć minut.
– No … Słyszała pani? Pani Gabrielo?
– Tak, bardzo wyraźnie. Powiem panu coś jeszcze … To pan się musi jeszcze wiele ode mnie nauczyć, doktorze.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 31

– No, Wiktor, jak się dzisiaj czujesz?

– Zapytał Jakub Warner, wchodząc do sali Banacha podczas obchodu.

– Zamiast odpowiedzi, usłyszał tylko dźwięk aparatur, do których Wiktor był podłączony.
– Słuchaj no. Jesteś już dużym chłopcem, minęło już trochę czasu i należałoby się zdecydować, czy zostajesz z nami, czy jednak wybierasz się na tamten świat.

– Mówił, podchodząc do łóżka chorego i przyglądając się wykresom na monitorach.
– No, jest całkiem nieźle. Bynajmniej lepiej, niż w pierwszych dniach, kiedy cię tu przywieziono. Zaraz zajmę się zmianą twoich opatrunków osobiście.

– Rzekł i zniknął na chwilę.

– Po dłuższej chwili, wrócił ciągnąc za sobą wózek, na którym piętrzyły się specjalistyczne opatrunki i kroplówki z lekami.
– Wiesz Wiktor? Wiele o tobie słyszałem. Od lekarzy, pielęgniarek, którzy tu pracują. Od twojej … No właśnie … Kim ona dla ciebie jest? Narzeczona, a może żona? Nie chciała mi tego powiedzieć … Pewnie sądziła, że ją podrywam … Myliła się. Ale jeżeli nie weźmiesz się w garść, to kto wie? Przecież taka piękna kobieta, z maleńkim dzieckiem, nie może żyć na tym świecie sama, bez ramienia jakiegoś opiekuńczego mężczyzny, prawda?

– Mówił, ostrożnie wcierając specjalistyczne maści i żele, na rany oparzeniowe Wiktora, szeroko się do niego uśmiechając.

– Wiktor spał, jednak Jakub zauważył, że za każdym razem, gdy go dotyka, twarz Banacha wykrzywia silny, bezdźwięczny grymas bólu.
– O cholera! Banach! Jest postęp! Zaczynasz odczuwać ból!

– Ucieszył się, jednocześnie nie przestając zmieniać opatrunków Wiktorowi.
– Stary. Mam nadzieję, że ty mnie słyszysz, bo nie na darmo się tu produkuję. Skoro zaczynasz reagować na ból, istnieje duża szansa, że niebawem będzie można wybudzić cię ze śpiączki. W prawdzie, jeszcze długa droga przed tobą, tak długa, jak pielgrzymka do częstochowy na opuszkach palców, zanim będziesz mógł wrócić do pracy, do życia … Ale z tego co o tobie mówią wygląda na to, że powinieneś sobie poradzić. Ania napewno się ucieszy, że jest z tobą nieco lepiej chłopie. Zlitowałbyś się nad nią. Wysiaduje tu niemal dzień w dzień, dziwie się, że nie wysiedziała tu jakiegoś jaja, a ty nadal, śpisz i śpisz. Jak ten śpiący królewicz. Hmm … Śpiący królewicz? Chyba żaden Andersen, ani inny Tuwim, nie napisali jeszcze takiej bajki. Moja córka uwielbia bajki i ciągle domaga się nowych. No, więc niedługo będę zmuszony napisać coś swojego. Może właśnie śpiącego królewicza, a ty będziesz wspaniałym wzorcem dla mojego bohatera.

– Śmiał się, zmieniając kolejne opatrunki i podłączając kroplówki.
– Dowiedziałem się od Ani, właściwie tak … Trochę przypadkowo, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Oboje jesteśmy samotnymi ojcami i mamy córki … To znaczy, ty byłeś samotny … A ja nadal jestem. Jak narazie, jeżeli się nie obudzisz, to obiecuję ci, że odbiję ci tę śliczną blondynkę. Twoja druga córka, też jest piękna. Wdała się bardziej w mamę, dlatego powinieneś mieć większą motywację, by się wybudzić i płodzić syna. Każdy facet musi posadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić w nim syna. No, nawet ja … Jeszcze niebardzo mam z kim, ale … Ty, to co innego. Nie wiem stary, do prawdy nie wiem, co ci strzeliło do głowy, żeby rzucać się w ogień i zostawić takie piękne kobiety, jak twoje córki i Ania, samym sobie.
– A co pan tu, pogaduszki z umarlakiem sobie urządza?

– Usłyszał nagle czyjś głos.

– Odwrócił głowę w stronę głosu i zobaczył ordynatora Stanisława Potockiego.
– Słucham?

– Oburzył się Warner.
– Uprzejmie pytam, co pan tu robi?
– Po pierwsze, nie było to, bynajmniej na miejscu, nie wspominając już o uprzejmości, po drugie …
– Doktorze Warner. Nie obchodzą mnie pańskie wywody na temat uprzejmości. Zadałem jedno, konkretne pytanie i oczekuje odpowiedzi na nie.
– Ordynatorze Potocki. Musi pan wiedzieć, że ja jestem lekarzem, który nie toleruje bezczelności i hamstwa, nieważne, czy mam doczynienia z papieżem, prezydentem czy ordynatorem soru!
– A wie pan, co panu grozi za niestosowanie się do moich poleceń?
– Po pierwsze, nie dostałem teraz od pana żadnego polecenia. Po drugie, nie zamierzam trząść przed panem portkami, jak połowa szpitala tylko dlatego, że jest pan moim szefem!
– Cóż za męstwo i odwaga. Prawie taka sama, jak u doktora Banacha. Proszę tak postępować dalej, a zobaczymy, dokąt to pana doprowadzi.
– Grozi mi pan?
– Nie, lojalnie ostrzegam.
– Postaram się nie zapamiętać, doktorze Potocki.
– Jakim prawem zmienia pan opatrunki pacjentowi?

– Warner roześmiał się głośno i donośnie, chwytając się pod boki.
– Do prawdy. Pana poczucie humoru jest rozchwiane niczym pogoda w marcu. Wybaczy pan, ale to pytanie godzi we mnie, niżej, niż poniżej pasa.
– Od zmiany opatrunków są pielęgniarki w tym szpitalu. Nie wiem skąd się pan urwał, ale następnym razem, proszę też dać innym popracować i zarobić na chleb i zaprzestać bawić się w te gierki.
– Pan naprawdę wybaczy, ale do tego polecenia się nie zastosuję. Jestem lekarzem z piętnastoletnim doświadczeniem i nie sądzę, by to była jakaś trudność dla lekarza, zmienić opatrunki. Pozatym, przypadek Wiktora Banacha, wymaga szczególnej opieki i dokładnych interwęcji medycznych. Pielęgniarki w tym szpitalu naprawdę mają co robić.
– Sugeruje pan, że pacjent otrzymuje nieodpowiednią opiekę pielęgniarską?
– Nic takiego nie sugeruję. Uważam po prostu, że w tak ciężkiej pracy, jaka jest w szpitalu, powinniśmy wzajemnie sobie pomagać. A gdyby pan zapomniał, doktor Banach jest moim pacjentem. To ja go przyjmowałem, ja jestem jego lekarzem prowadzącym i mam prawo decydować, czy w danej chwili zmienię mu opatrunek ja, czy siostra dyżurująca.
– No no. Zuchwałości szybko się pan uczy, mam tylko wontpliwości, czy równie dobrym jest pan lekarzem.
– Ordynatorze, nie wiem do czego prowadzi ta rozmowa i co chce mi pan udowodnić, ale może być pan pewien, że nie dam się zastraszyć. Dobrze wykonuję swoją robotę i nikt prócz pana o dziwo do tej pory, nie miał do tego zastrzeżeń.
– Taki narcyzm, doktorze Warner, na moim oddziale jest surowo karany, jeszcze się pan o tym przekona. A teraz proszę wracać do swoich obowiązków, zanim bardziej się zdenerwuję i będę zmuszony zwolnić pana dyscyplinarnie.
– Znów mi pan grozi! Niech pan uważa, bo pana głupia mądrość doprowadzi pana za kratki.
– To pan mi grozi, panie Warner.
– Nie … Ja tylko lojalnie ostrzegam!

– Powtórzył wcześniejsze słowa Potockiego Warner.
– Ostatni raz powtarzam. Proszę dokończyć obchó, ja sam skontroluję, czy doktor Banach ma jeszcze jakiekolwiek szansę na przeżycie.
– Owszem, ma, nawet na całkowity powrót do zdrowia. Pojawiła się reakcja na ból. Receptory czuciowe podjęły pracę. Przynajmniej częściowo.
– Dziękuję za informację, sprawdzę to, proszę wyjść!

– Wrzasnął Potocki.

– Równie wściekły Warner, opuścił salę, pozostawiając Wiktora w rękach Stanisława.
– Witam panie Banach! Jak miło pana znowu widzieć.

– Rzekł sztucznie radosnym głosem.
– Zawsze wiedziałem, że w swej doskonałości, jesteś fatalnie niedoskonały. Co ty zrobiłeś mojej biednej Anii. Najpierw, zrobiłeś jej dziecko, a teraz zgotowałeś los samotnej matki. I wiesz co ci powiem? Ja wiedziałem, że tak będzie. Po prostu wiedziałem, że doczekam kiedyś tego dnia, kiedy moja biedna Ania, będzie wylewała potoki łez, za swoim niezłomnym Wiktorem Banachem. Niespodziewałem się tylko tego, że nastąpi to tak szybko. No cóż, jak widać, opatrzność jest mi przychylna. I w gruncie rzeczy, powinienem ci za to podziękować. No, więc podziękuję tak, jak na to zasługujesz. Odkąt pojawiłeś się w życiu mojej byłej żony, o niczym innym nie marzyłem, jak tylko zabić cię w najbardziej z okrótnych sposobów, jaki jest na tym świecie możliwy. Ale to byłoby zbyt proste, a poza tym, moja lekarska kariera skończyłaby się już u samego progu, gdyż odebrano by mi prawa do wykonywania zawodu i poszedłbym do więzienia na baaaardzo długie lata. A przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby Wiktor Banach zginął, bez wciągania w to osób trzecich. I sam mi się podłożyłeś, przyjacielu. Twój stan jest tak opłakany, że wszyscy wiedzą, co może się z tobą stać. Spodziewają się tego w każdej chwili. A więc, to jest mój czas … Dzisiaj skończysz swój marny żywot, trochę na własne życzenie, a ja nieco ci w tym pomogę. Następnie, zamierzam odzyskać Annę i wasze dziecko, które pokocham jak swoje. A ty, Wiktor, jeżeli mogę cię o coś prosić, opiekuj się nami z tego pięknego nieba, w które będziemy z Anną patrzeć, każdego poranka popijając kawę na werandzie naszego domu. Jesteśmy tu sami … Całkiem sami … Nie ma możliwości, aby ktokolwiek ci pomógł i dowiedział się, że tak naprawdę nie odszedłeś stąd tak całkiem sam. W razie czego, jesteś przecież pacjentem doktora Warnera, wszystko to będzie jego wina.

– Roześmiał się gorzko, uradowany ze swojego cudownego planu.

– Podszedł bliżej łóżka Wiktora. Dokładnie zaczął badać parametry na monitorach. A potem dokładnie zbadał Wiktora. Następnie powoli zabierał się do dzieła. Odłączył tlen i zaczął go powoli rozintubowywać. Towarzyszyło temu przenikliwe charczenie i próby kasłania Wiktora.
– Tak! Tak jest! Świetnie! Teraz się udusisz. Wspaniale jest patrzeć na twoją śmierć. Moje marzenie właśnie się spełnia! Jaka szkoda, że nie mogę tego sfotografować!
– Przepraszam, zapomniałem stąd zabrać pieczątki…

– Odezwał się za plecami Potockiego Warner.

– Stanął jak w ryty, gdy spostrzegł co stało się podczas jego nieobecności. Lecz jego instynkt samozachowawczy zaczął działać niemal natychmiastowo.
– Co ty wyprawiasz! Psychopato! Ty jesteś psychopatą! Chcesz go zabić?
– Ja? Przecież mnie tu nie było. To twój pacjent. Właśnie przechodziłem i zobaczyłem, jak się dusi. Postanowiłeś dopuścić się eutanazji? Przecież on był taki młody, mógł jeszcze żyć. Wylecisz stąd Warner! Stracisz prawo do wykonywania zawodu!

– Wrzeszczał Potocki widząc, że w sali Banacha gromadzi się nieznaczny tłumek, złożony z kilku pielęgniarek.

– Jakub natychmiast przystąpił do ratowania życia Banacha. Ponownie zaczął go intubować, lecz tym razem, z przerażeniem odkrył, że Wiktor nie śpi. Wpatrywał się w niego przerażonym, nic nierozumiejącym i zdezorjentowanym wzrokiem.
– Jezus Maria! Wybudził się! Niech ktoś dzwoni na policję! Natychmiast! Natychmiast dzwońcie na policję! Ten człowiek próbował zabić pacjenta! Słyszycie? Policja!

– Wrzeszczał na całe gardło, patrząc na przerażone tą sytuacją pielęgniarki.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 30

– Misiek stał przed stacją, dopalając papierosa i zbierając się do mycia karetek, nim wozy wyruszą do wezwań. Zgasił prędko niedopałek i wyrzucił go do śmieci, wyciągając nową porcję gumy miętowej do żucia. Wpakował ją sobie z namaszczeniem do ust, gdy nagle zauważył z oddali nadjeżdżający motor. Domyślał się, że to Piotr, bo tylko on bardzo często używał tego środka transportu, by zjawić się w pracy. Włożył ręce do kieszeni spodni i czekał, aż Strzelecki zaparkuje i jak zwykle zagai go rozmową, pomagając czyścić karetki. Misiek spojrzał na swoje buty, które były brudne i rozwiązane, więc póki co, to właśnie je postanowił doprowadzić do ładu. Warkot motoru ucichł i Misiek usłyszał zbliżające się w jego stronę kroki, więc natychmiast podjął rozmowę:
– Siema stary! Dobrze, że już jesteś. W 19 p chłodnica się zesrała … Znaczy wiesz, płyn się wylał i nie wiem, czy to dzisiaj ruszy do boju. W 23 s trzeba by wymienić olej, a sam tego nie zrobię, mam nadzieję, że mi pomożesz. W 21 s zrobiliście z Martyną taki syf, że u mnie w chacie nie ma takiego po melanżu co nie? Stary, jak wy to robicie, że pieprzycie się właściwie tylko w karetce? Dobrze, że zużytych gumek nie trzeba po was sprzątać, tylko porozpieprzane osprzętowanie karetek. A jak tak kiedyś ktoś was nakryje? Lubicie adrenalinę, co?

– Roześmiał się, podnosząc z kucek.

– I wtedy zobaczył coś, czego się nie spodziewał. Coś, co niemal zwaliło go z nóg. Zamiast Piotra Strzeleckiego, stała przed nim, ubrana na sportowo, w kasku na głowie, wysoka i szczupła kobieta, z mocno odznaczającym się dużym biustem. Spod kasku wysypywały się kaskadami długie włosy. Twarz Miśka w tym momencie, przybrała wszystkie kolory tęczy.
– Witam doktorze Góra. Gabriela Morawska, miałam być, więc jestem.

– Odezwała się, pomijając ówczesny monolog Miśka.
– Ale ja … Bardzo przepraszam, ale to … Pomyłka, ja nie jestem … Znaczy … Pomyślałem, że jest pani Piotrem … Znaczy … Ja …
– Rozumiem. No cóż, przynajmniej dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Proszę się niczym nie przejmować. Skoro pozwala pan na takie sielskie obyczaje, jak seks w karetkach, jako szef stacji, to mnie zupełnie nie interesuje. Jestem tu za doktora Banacha.
– yyyyyy

– Wyjąkał coraz bardziej oszołomiony Misiek.

– Spoglądał z coraz większym zainteresowaniem na Morawską, w szczególności na jej biust.
– Coś nie tak? Znalazł pan kogoś innego na moje miejsce? Myślałam, że wszystko mamy dogadane, tak wynikało z naszej rozmowy przez telefon.
– Nie, pani źle zrozumiała, bo ja…
– Ach, czyli jednak nikogo pan nie znalazł tak? Wszystko jest aktualne? To świetnie! No to, może zapozna mnie pan z moimi obowiązkami w tej stacji? Z personelem?

– Zrezygnowany Misiek postanowił się poddać. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczyć nowej pani doktor, że on bynajmniej nie jest Arturem Górą. Uroda Gabrieli bardzo go przyciągała, była w jego typie. Może to, że wzięła go za kogoś innego trzeba wziąć za dobrą kartę i spróbować ją poderwać? Prędzej czy później to i tak się wyda, ale wówczas Gabriela będzie wiedziała, że nie jest Miśkowi obojętna, tylko co z tym zrobi, należy już do jej decyzji.
– Jasne, to chodź…

– Odpowiedział obojętnym jak zawsze tonem, lekko się uśmiechając i wyprężając do przodu swoją umięśnioną klatkę piersiową.
– Ooo, no i to lubię. We wspólnej pracy liczy się przede wszystkim komfort pracy, a na to składają się dobre relacje z kolegami i koleżankami. Gabrysia!

– Wyciągnęła dłoń w stronę Miśka.

– Zastanawiał się co odpowiedzieć.
– Misiek … Znaczy … Michał…

– Odrzekł, zgodnie z prawdą.
– Michał? A nie Artur? Przedstawiałeś mi się jako Artur Góra, gdy rozmawialiśmy przez telefon.
– yyyy … No …
– Nic, nieważne, musiałam coś źle usłyszeć. No, to może chodźmy do stacji, oprowadzisz mnie i poznasz ze swoimi pracownikami?
– taaa.

– Mruknął uśmiechając się zalotnie.


Po chwili oboje znaleźli się w stacji. A Misiek w duchu modlił się, by Góra zbyt szybko, nie zniszczył jego próby zalotów.
– No to tego …

– Chrząknął i zamlaskał, nadal żując gumę.
– Jesteśmy w stacji.
– Naprawdę? Sądziłam, że na komendzie policji.

– Odwzajemniła uśmiech.
– yyyy, nie rozumiem?
– No właśnie, ja też nie rozumiem. To, że jestem blondynką nie znaczy, że trzeba mi uświadamiać takie rzeczy.
– A … Nie … No tak … Nie to miałem na myśli … Sorry …
– Gdzie jest twój gabinet, zakręcony doktorze Góra?
– Mój gabinet? Yyyyyy … Noo … Tam …

– Wskazał drzwi gabinetu doktora Artura Góry.
– Wspaniale, to może wejdziemy napić się kawy? W ramach dobrze rozpoczętej znajomości i przy okazji, omówimy co i jak w trawie piszczy.
– No nie wiem …

– Rzekł zrezygnowanym głosem.

– Przeczuwał, że prawdziwy doktor Góra jest w swoim gabinecie i całe starania o uwagę Gabrysi, pójdą na marne.
– Nie mamy nic do stracenia, chodźmy!

– odpowiedziała.

– Po czym szybkim krokiem udała się pod gabinet Góry i otworzyła drzwi. Przerażony Misiek, podążył wraz za nią.
– O, Michał, widzę, że masz gościa w swoim gabinecie. To może ja wam nie będę przeszkadzać? Czyżby to jakaś niezapowiedziana kontrola z nfz? Witam pana.

– Zwróciła się w stronę Artura, który siedział przy biurku rozwiązując krzyżówkę i pogryzając ciasteczka.
– Słucham? Kim pani jest? Misiek, co tu się dzieje?

– Zapytał zdezorientowany Góra.

– Odrywając się od krzyżówki i ciasteczek.
– Doktorze, ja chciałem to wszystko wyjaśnić, ale … Nie zdążyłem …
– Zaraz, chwileczkę, chyba się pogubiłam, czy mogą mi panowie wyjaśnić, o co tutaj chodzi?
– Nie! To ja żądam wyjaśnień! Kim pani jest i dlaczego wchodzi pani do mojego gabinetu, jak do swojego domu? Bez pukania? Mamusia kultury nie nauczyła?
– Chyba nie rozumiem? To przecież Gabinet Michała Góry … Szefa tej stacji.
– Kogo? Jakiego Michała Góry! Artura Góry! Na drzwiach jest wyraźnie napisane … W podstawówce nie nauczyli czytać? To należałoby się cofnąć i naprawić ten karygodny błąd!

– Wrzeszczał wściekły Artur, pieniąc się ze złości.

– Misiek sprawiał wrażenie, jakby chciał zapaść się pod ziemię, lecz o dziwo, na niego jak na razie, pozostała dwójka nie zwracała uwagi.
– Pan mnie obraża! Jak się pan nazywa? Złożę na pana oficjalną skargę u doktora Michała Góry, a jak będzie trzeba, to do wyższych instancji.
– Do jakiego doktora Michała Góry! Czy nadal do pani nie dociera, że nie pracuje tu nikt o takim nazwisku?
– Jak nie, a ten, tutaj, to kto?
– To Misiek! Ratownik medyczny!
– No to wszystko jasne. Michał Góra, ratownik medyczny, a pan, to Artur Góra, lekarz, z którym rozmawiałam. Jesteście braćmi, bardzo zabawne nieporozumienie. Panie Michale, dlaczego podszywa się pan pod brata?
– Ale, ale ja … Ale ja … Ja …
– Nie. Nie jesteśmy braćmi, pani jest naturalną blondynką, czy ma jakieś braki w rozwoju szarych komórek?

– Oburzył się po raz kolejny Artur.
– Michał Oleśkiewicz, ratownik medyczny! Nie przedstawił się?
– Doktorze, ja naprawdę … Nie zdążyłem, ona nie chciała mnie … Znaczy pani Gabriela …
– O ile mi wiadomo, przeszliśmy na ty…

– Obruszyła się.
– Jaka Gabriela?

– Zapytał znów Artur.
– Gabriela Morawska. Miałam tu pracować w zastępstwie za doktora Wiktora Banacha. Miałam znaleźć się w stacji pogotowia ratunkowego, a nie w kosmosie i bigosie. Wszyscy tu z wszystkimi uprawiają seks w karetkach …
– Słucham?

– Ryknął Góra.
– Karetki nie nadają się do jeżdżenia, Misiek przypadkiem mi wszystko zrelacjonował.
– Misiek! Do cholery! Coś ty za bzdur pani nawygadywał? Z pensji ci polecę tak, że na nową szczoteczkę do zębów kredyt w banku będziesz brał!
– Przepraszam, doktorze, już mnie tutaj nie ma … Ja nie chciałem …
– Skoro widzę tu tyle nieprawidłowości, z palcem w nosie mogłabym to wszystko zgłosić, a pan nie siedziałby tu teraz i nie zajadał tych pysznych zapewne ciasteczek, rozwiązując sobie krzyżóweczki!
– Tak, tak … Z pewnością ma pani rację … Mnóstwo jest nieprawidłowości w mojej stacji … Pracuję nad tym … Pracujemy, wszyscy … Proszę pamiętać, jesteśmy tylko ludźmi, mamy prawo do niedoskonałości … No cóż, ludzka rzecz …

– Kajał się Góra.
– Kawki pani zrobię, napijemy się … Uspokoimy … Po co te nerwy …

– Uśmiechał się Artur jak najszerzej umiał.
– Misiek! Dlaczego ty jeszcze jesteś nieprzebrany? Karetki wymyte? Leki uporządkowane?
– Yyyyyyy …. Doktorze, nie do końca, bo 19 p dzisiaj nie ruszy … Chyba …
– Jak nie ruszy … Co nie ruszy! Dzwoń po Strzeleckiego, Wszołka i zróbcie tak, żeby ruszyło, a ja tu się panią zajmę. Zapoznam z regulaminem, obyczajami i … Czym trzeba.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 29

– Od feralnego wypadku Wiktora minął ponad miesiąc czasu. Gdy został wyniesiony z płonącego budynku, natychmiast transportowano go do szpitala helikopterem. Jego stan był krytyczny. Miał poparzone pięćdziesiąt procent powierzchni całego ciała. Poparzenia drugiego i trzeciego stopnia, łącznie z drogami oddechowymi. Był czternasty lutego, sobota, dzień ślubu Piotra i Martyny. A mimo tego, nikt w stacji nie potrafił się z tego cieszyć, nawet sami nowożeńcy.
– Ślicznie wyglądasz Aniu. Gdyby tata mógłby cię teraz zobaczyć, pewnie pękałby z dumy i powiedziałby, że wyglądasz lepiej niż panna młoda.
– Zosia … Co ty mówisz … Dlaczego mówisz o Wiktorze w sposób, jak gdyby już nie żył!
– Przepraszam … Masz rację … Źle się wyraziłam, znaczy … Nie to miałam na myśli …

– Anna westchnęła ciężko.
– Nie, to ja przepraszam. Po prostu … Niepotrzebnie się zdenerwowałam. Wiem, że tobie brakuje go równie mocno jak mnie.
– Aniu. Staram się być silna, dla ciebie, Poli i taty. Nie daję rady się uczyć do matury … Boję się, że on nie przeżyje. Nie rozumiem! Nie rozumiem, dlaczego on to zrobił? Dlaczego wszedł do tego cholernego budynku! Sam, nie czekając na innych!
– Mnie też to nie mieści się w głowie. Jednak próbuję wytłumaczyć sobie, że to jego praca. Na jego miejscu równie dobrze mógłby być Artur, ja … Każdy…
– Nieprawda! Nie każdy z was jest zdolny tak ryzykować życię jak mój ojciec! Już raz przecież prawie go straciłam. Dwa razy! Przez te cholerne góry! Zabroniłam mu tam jeździć … Obiecał, że nigdy więcej nie pozwoli mi się o siebie bać! I co? I co?
– Zosiu. Uspokój się. Proszę … Wiem co czujesz. We mnie też pienią się fale uczuć. W jednej chwili jestem na niego wściekła, nie rozumiem tego … Mam ochotę krzyczeć, powiedzieć mu, że jest kretynem, idiotą! Zaryzykował życie i byćmoże nawet w tamtej chwili nie pomyślał o nas. O tym, że możemy go stracić.
– On nigdy o tym nie myśli, kiedy ratuje ludzkie życie, chociaż sam bywa w niebezpieczeństwie. Dla niego zawsze liczyła się tylko adrenalina, pod wpływem której działa!
– Kochanie, nie krzycz. Obudzisz Polcię. Mnie też jest z tym wszystkim potwornie ciężko. Zostawił mnie samą, z nowonarodzonym dzieckiem, które w dodatku nie należy do najspokojniejszych. Wie, jak bardzo go kocham. Nie potrafię zrozumieć powodów jego działania. Z drugiej strony wiem, że to jego praca, wiem, że pewnych odruchowych zachowań Wiktor nie jest w stanie powstrzymać. Pewnie było tak i tym razem. Ale on jest silny. Czuję, że nas nie zostawi. Z pewnością długo mu zajmie, zanim się wybudzi i dojdzie do siebie. Ale jeszcze wszyscy będziemy szczęśliwi.
– Aniu, ale czy on ma napewno dobrą opiekę w szpitalu? Chciałabym wierzyć w twoje słowa, ale tata tyle razy w życiu mnie zawiódł. Tyle razy, zanim pojawiłaś się w jego życiu, tak bardzo na niego liczyłam…
– Zosiu. Wiem co czujesz. Ale dziś, musimy przyodziać nasze twarze w uśmiech. Dzisiaj jest dzień Piotra i Martyny. Ich ślub. Wiesz sama, jak długo na to czekali. Nie możemy ich zawieźć.
– Masz rację. Pójdę się trochę doprowadzić do porządku. Ale zaraz po ceremonii w kościele chciałabym wrócić do domu, myślisz, że Piotrek i Martyna będą mieli coś przeciwko?
– Myślę, że nie. Wiele razy w ciągu tego miesiąca pytali mnie, czy nie powinni przekładać swojej uroczystości. Ale ja stanowczo się na to nie zgodziłam. Przecież Wiktor żyje. Jest w bardzo ciężkim stanie, ale żyje. To prawda, że nie możemy się zachowywać, jak by nic się nie stało. Ale przecież Wiktor nie pozwoliłby, żeby z jego powodu ślub się nie odbył. Piotra i Martynę traktuje jak swoje dzieci.
– No właśnie, Aniu … Piotrek to wszystko przeżywa chyba jeszcze bardziej jak my. Rozmawiałam z Martyną. Mało je, mało śpi … Ciągle pracuje. Podobno dla niej również nie stara się mieć czasu.
– Nie ma się co dziwić. Cała trójka poszłaby za sobą jak w dym. Przepraszam, mała chyba się obudziła. Pójdę do niej, a ty biegnij się wykąpać, zrób sobie makijaż, potem pomogę ci z fryzurą.

– Anna oderwała się od rozmowy z pasierbicą i pobiegła czym prędzej na górę, do sypialni jej i Wiktora, gdzie spała maleńka Pola. Odkąt Wiktor znajdował się w szpitalu, co noc tuliła maleńkie ciałko córeczki, obdarowując je nieskończonością miłości i bojąc się, by i jej przypadkowo nie stracić. Choć dziewczynka miała niecałe trzy miesiące, podświadomie czuła stres mamy i siostry i wówczas była dodatkowo mocno niespokojna i płaczliwa.
– Dzień dobry kwiatuszku. Już się obudziłaś? Pospałaś tylko półtorej godzinki.

– Mała Pola, gdy tylko otworzyła oczka, powitała mamę głośnym i donośnym płaczem.
– Heej … Co jest … Dopiero otworzyłaś swoje śliczne, niebieskie oczęta i już krzyczysz?

– Przewinęła córeczkę i przystawiła ją do piersi, dziękiczemu natychmiast się uspokoiła.
– Wiesz jaki mamy dzisiaj dzień? Twój ulubiony wójek, którego uwielbiasz ciągnąć za bródkę bierze dzisiaj ślub.

– Oznajmiła Ania, a dziewczynka posłała jej spojrzenie pełne wyrzutu, że zakłóca jej ciszę podczas jedzenia.
– Mam nadzieję, że będziesz dzisiaj grzeczna myszeczko. Proszę, nie chciej mieć kolki, ani złego humoru, chociaż ten jeden raz.

– W odpowiedzi, Pola oderwała się od piersi i ulała sobie zdrowo na bluzkę i spodnie Anny.
– Mam nadzieję, że to była twierdząca odpowiedź. Nie masz ty umiaru w jedzeniu … Jak Wiktor! Zwariuję z tobą …

– Po kilku godzinach, wszyscy pracownicy stacji zgromadzili się przed kościołem, w oczekiwaniu na państwa młodych.
– O, Aniu. Dobrze, że cię widzę …
– Rzekł Artur, podbiegając do Anny, trzymającej śpiącą w nosidełku Polę.
– Tak, też się cieszę Artur.
– Słuchaj, ja chciałbym z tobą porozmawiać, bo widzisz …
– Artur, musimy dzisiaj?
– tak, bo widzisz … Miejsce Wiktora od miesiąca czasu jest wolne … To znaczy … Nie mam lekarza … Nie mam znowu kim łatać dziór w grafiku, ja … Muszę kogoś zatrudnić … Rozumiesz, tymczasowo … Zanim Wiktor wróci …
– Artur, po co mi to mówisz? Pytasz mnie o pozwolenie, czy raczej podajesz fakt, bym to przyjęła do wiadomości? Akurat w tym momencie?
– Przepraszam, ale … Ciężko złapać z tobą kontakt ostatnio … Nie widuję cię w stacji …
– Ach tak. W takim razie wybacz, że nie wpadam na rosołki i ciasteczka, a zamiast tego zajmuję się domem i czuwam przy łóżku wybranka mojego serca!
– Nie, to nie o to chodzi… Chciałem tylko ci to powiedzieć, żebyś nie była zdziwiona … Wiktor jest w szpitalu, a stacja musi przecież jakoś funkcjonować…
– Dziękuję bardzo za tą wspaniałą wiadomość w tejże chwili. Wprost nie mogę się doczekać, aż poznam tego uroczego lekarza, który wszedł na miejsce Wiktora. Przecież nikt nie wierzy, że on z tego wyjdzie, a jeśli już, to nikt nie wierzy w to, że wróci jeszcze do pracy w karetce.
– Ale … Ale to nieprawda …

– Zaczął Artur, lecz wówczas oczom wszystkich ukazało się coś nieprawdopodobnie pięknego. Z oddali ujrzeli przystrojoną na biało dorożkę, zaprzęgniętą w dwa białe konie, w czerwonym osiodłaniu. Dorożka przystrojona była w maleńkie bukieciki czerwonych róż. Wszyscy byli tak oszołomieni tym widokiem, że stali z otwartymi ustami w milczeniu. Woźnica zaparkował dorożkę i konie posłusznie stanęły. Piotr i Martyna wyszli ostrożnie z powozu, a wówczas posypały się gromkie brawa i okrzyki powitalne. Anna rzuciła ukratkowe spojrzenie Martyny. Suknia ślubna maskowała jej duży brzuch, który w przeciwieństwie do ostatnich miesięcy rozrósł się teraz bardzo widocznie. Posłała jej uśmiech i pogrążyła się w myślach. W romantycznej atmosferze wszyscy weszli do kościoła, oczekując na księdza i na rozpoczęcie się ceremonii zaślubin. Wszyscy zasiedli w kościelnych ławkach, przyglądając się szczęśliwej i uśmiechniętej parze młodej. Starszy organista zaczął przygrywać na organach, a oprawą wokalną zajęła się siostra Basi, Maja. Gdy pojawił się ksiądz, państwo młodzi wstali z zajętych miejsc, wraz ze świadkami, Miśkiem i Rudą, którzy zaczęli prowadzić zakochanych do ołtarza. Wszyscy wstali, a wówczas odezwał się ksiądz:
– Czy chcecie dobrowolnie i bez żadnego przymusu zawrzeć związek małżeński?

– Zapadła chwila ciszy.
– Nie! Strzelecki, powiedz nie! Małżeństwo to już jedna deska do twojego grobu!

– Szepnął Artur, ocierając łzę z oka, a Nowy trącił go mocno łokciem w żebra.
– Tak!

– Odpowiedzieli Piotr z Martyną.
– Czy chcecie wytrwać w tym związku, w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia?
– Strzelecki, jak się ożenisz, to już niewiele tego życia ci zostanie. Nie wytrwacie w tym związku, co chwile robicie sobie jakieś scenki zazdrości!
– Ekhemmmm! Doktorze! Bo jeszcze pana usłyszą!

– Warknął nowy, a Góra ocierał coraz to częściej oczy.
– Chcemy!

– Odpowiedzieli znów zgodnym chórem.
– Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?
– Jaki Bóg, Strzelecki już Martynę przecież obdarzył…
– Jezu, doktorze! Ciszej, błagam pana!
– Nie wytrzymał znów nowy.
– Chcemy!

– Odpowiedzieli.
– Podajcie sobie prawe dłonie i powtarzajcie za mną:

– Artur w szoku, podał swoją prawą, drżącą dłoń nowemu.

– Doktorze! Co pan wyprawia … Zaraz mi pan tu zemdleje chyba…
– Zamknij się nowy! Ja mocno przeżywam takie rzeczy!

– Odszeptał przez zęby Artur.
– Ja Piotr, biorę sobie ciebie Martyno, za żonę, i ślubuję ci miłość, wierność małżeńską, oraz, że cię nie opuszczę, aż po śmierci, tak mi dopomóż panie Boże wszechmogący, w trójcy jedyny i wszyscy święci.

– Góra mocno ściskał dłoń nowego, niemal wtulając zapłakaną twarz w jego marynarkę.
– Auaaaa! Doktorze, chyba krew mi powoli niedopływa!

– Syknął nowy, a Góra nieco rozluźnił uścisk.

– Gdy przyszła kolej na Martynę, była tak mocno zestresowana i zapłakana, że mocno drżącym głosem wypowiedziała słowa przysięgi:
– Ja Martyna, biorę sobie Piotrze, za węża … yyyyy, za męża! Za męża! Przepraszam, bardzo się stresuję…

– Wszyscy wybuchnęli tłumionym śmiechem.
– I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci, tak mi dopomóż panie Boże wszechmogący, w trójcy jedyny i wszyscy święci.

– W dalszej części ceremonii, nastąpił namiętny pocałunek i wzajemne nakładanie obrączek.

– Kiedy było już po wszystkim, zgromadzeni goście wytoczyli się z kościoła, obsypywani ryżem, monetami. Potem zaczęło się składanie życzeń, obdarowywanie nowożeńców prezentami i kwiatami. Ania podeszła do nich na końcu, gdy większość rozlokowała się w swoich samochodach, by udać się do restauracji na dalszą część uroczystości.
– Cześć wam, kochani! Z całego serca gratuluję. To było coś pięknego! Cudownie się na was patrzy! Dawno nie przeżyłam czegoś tak cudownego. Mam nadzieję, że ten ślub, który dzisiaj zawarliście, będzie waszym pierwszym i ostatnim w życiu. Życzę wam szczęścia. A teraz … Przepraszam, ale … Nie dam rady wam towarzyszyć w dalszej części zabawy.
– Jasne Aniu. Dziękujemy, że pomimo tego co stało się Wiktorowi, ty i Zosia … I maleńka, jesteście tu … Dziś…
– Anna uśmiechnęła się lekko, przytulając do piersi nosidełko z Polą, która nadal spała.
– Nie ma za co. to jest prezent dla was.

– Podała im opakowane w czerwony papier pudełko.
– A teraz zbieram się … Zosia też chciała wrócić do domu …

– Jeszcze raz czule pożegnała się, wzięła córeczkę do samochodu i przypięła nosidełko pasami i ruszyła. Jechała szybko, a w jej oczach nareszcie zaczęły zbierać się łzy, które jeszcze starała się powstrzymywać. Gdy znalazła się przed szpitalem, zabrała córeczkę i skierowała się na oddział intęsywnej terapii. Udało jej się przemknąć niezauważenie z nosidełkiem. W chwilę później siedziała przy łóżku Wiktora, pozwalając łzom na ucieczkę.
– Jesteś kompletnym kretynem! Idiotą! Samolubnym pajacem! Jesteś … Jesteś … Głupi jesteś, wiesz? Co ty najlepszego zrobiłeś! Po co to zrobiłeś! Jeżeli miałeś dość mnie, Poli, trzeba było powiedzieć, zniknęłabym! Ale nie, po co! Lepiej było nauczyć mnie takiej miłości, jakiej nie nauczył mnie nikt w życiu. Lepiej było pokazać mi szczęście, jakiego nie zaznałam nigdy! Nawet w szczęśliwych chwilach ze Stanisławem! Lepiej było obiecać złote góry, ślub, szczęśliwy dom, rodzinę, mnóstwo dzieci! I po co? Żeby jedną decyzją, na tym pieprzonym, cholernym wezwaniu mi to wszystko zabrać? Nie mam już siły być silna! Rozumiesz? Nie mam siły! Moją resztę sił, muszę dawać twojej córce, którą też poraz kolejny zawiodłeś! Bo twoje ambicje i cholerna potrzeba zbawiania świata były w tamtym momencie ważniejsze! Byćmoże dlatego wtedy straciłeś żonę … Ciągnąłeś ją w te góry niewiadomo po co! Gdybyś ją kochał, chroniłbyś ją od wszelkiego niebezpieczeństwa … Przecież musiałeś wiedzieć, że kiedyś jakaś wyprawa może skończyć się tragicznie! Kretynie! Sam wszystko i wszystkich niszczysz! Nie jesteś tym idealnym, nieskazitelnym Banachem, za którego wszyscy w stacji cię mają! Chciałabym cię nienawidzieć, po tym, co zrobiłeś miesiąc temu … Ale nie potrafię! Nie chcę! Wolę się łudzić, że wróci mój dawny Wiktor! A może lepszy? Może ten wypadek cię w końcu czegoś nauczy! Ja będę o ciebie walczyć … Nie wiem po co, ale będę … Jeśli tylko się obudzisz, to przysięgam, zabiję cię własnymi rękami! Uduszę cię! Skopie ci dupę, urwę ci jaja! Lepiej dla ciebie, żebyś słyszał moje słowa, bo drugi raz tego nie powtórzę. Zostawiłeś mnie z tym wszystkim samą … Z naszą córką, która żeby się prawidłowo rozwijać, bardzo cię potrzebuje, z Zosią, która nie daje rady normalnie funkcjonować i ledwo już sobie z nią radzę … Z całą masą naszych załamanych przyjaciół, którzy pomagają mi jak mogą, byśmy nie zginęły z głodu, a dlaczego? Bo jaśnie pan Banach musiał skakać w ogień, za obcą babą i dzieckiem! W miesiąc przed ślubem swoich najdroższych przyjaciół. To ich najbardziej zawiodłeś, wiesz? Sądzę, że liczyli na ciebie dzisiaj! Ceremonia była piękna, ale to ty zamiast Miśka powinieneś prowadzić Piotra do ołtarza, a nie wylegiwać się tutaj! Skończony idioto, kretynie, nie wiem ile razy jeszcze to powtórzę! Ich ślub był piękny! Nie wiem jak to zrobisz, ale masz się obudzić, wstać! Nasz ślub ma się odbyć słyszysz? Ma być jeszcze piękniejszy!

– Krzyczała, niemal jąkając się od płaczu i nie zauważając, że obudziło to małą Polę. Jej kfilenie przywiodło do sali Jakuba Warnera, który opiekował się Wiktorem.
– Aniu, co ty tu robisz? Z dzieckiem? Już, ciii … Wszystko będzie dobrze … Chodźmy stąd…

– Anna nie odpowiedziała. Jej słowotok w końcu ustał. Zamiast tego, wtuliła się w Warnera, szlochając bezsilnie. Poraz pierwszy, wreszcie zdradzając swoje emocje i poddając się im.
2018-08-31 19:26:33

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 28

– Doktorze. Mam coś dla pana.

– Rzekł Piotrek do Wiktora, który właśnie wchodził do stacji.
– Zaraz, Piotrek, moment. Wiem, że jestem spóźniony, ale chciałbym się chociaż przebrać.
– Ale doktorze, to zabardzo nie może czekać, bo …
– Naprawdę, nie może zaczekać dziesięciu minut? Wiem, że mam niewypełnione, zaległe karty wyjazdów i dzisiaj to zrobię.
– Ale doktorze, to nie chodzi o zaległe karty wyjazdów i o pana spóźnienie…
– Tak, wiem, muszę jeszcze złożyć pare podpisów, ale to naprawdę zaraz!

– Piotrek westchnął ciężko i wyjął z kieszeni białą kopertę, którą następnie wręczył Wiktorowi.
– Co to jest?

– Zapytał zdziwiony lekarz, spoglądając na kopertę, jak na przybysza z innej planety.
– Zaproszenie na ślub.
– yyy … Zaraz, chwileczkę. Ale my, jeszcze nie ustalaliśmy dokładnego terminu ślubu, skąd masz to zaproszenie?
– Jak to nie ustalaliście? A dlaczego mielibyście to ustalać razem? Przecież ona ma zostać moją żoną…
– Piotrek, naprawdę bawi cię to?
– No właśnie nie, to doktor ma jakieś dziwne poczucie humoru. Daję panu zaproszenie, na ślub mój i Martyny, a pan mi tu wyjeżdża z tekstem, że niczego nie ustalaliście…

– Wiktor westchnął i podrapał się po głowie.
– Jezu, Piotrek, przepraszam … Chyba się nie zrozumieliśmy. Myślałem, że to zaproszenie na mój ślub z Anną. Nie wiemy jeszcze, w jakim to będzie dokładnie terminie, ale… Mocno się zdziwiłem.

– Piotrek roześmiał się radośnie.
– Serio? Pan też? Znaczy, wy też? Gratuluję!
– Jeszcze nie ma czego. A wracając do tematu, to kiedy się pobieracie?
– No właśnie. Wczoraj ustaliliśmy, że chcemy się pobrać w dzień zakochanych.
– W takim razie gratuluję. Napewno zjawimy się na ślubie, całą naszą skromną rodziną.
– A jak tam córeczka? Daje się we znaki?
– Bardzo. Od tygodnia jest z nami. Już zapomniałem jak to jest mieć malutkie niemowle w domu.
– Niech mnie doktor nie straszy, bo mnie też to czeka za kilka miesięcy.
– No to szykuj się szykuj Piotrek. Kupki, zupki, kolki, herbatki, koperki włoskie, nieprzespane noce. Sam widzisz, ledwo żyję i do pracy się spóźniam.
– Doktor to ma taki mały bonus. Wcześniej miał pan już doczynienia z dzieckiem.
– Piotrek, błagam cię! To było 18 lat temu. Zosia była inna. Spokojniutka, niemal cały czas spała, jadła, spała, jadła. Pola cały czas płacze, nonstop chce jeść, mało śpi, ciągle ma kolki. Na zmianę z Anką i Zośką masujemy jej brzuszek, uspokajamy ją, nosimy na rękach. Nie wspomnę już o tym, że prawie nie śpimy i nie jemy.
– Jezu … No to macie w domu kongo. Chyba trochę mnie pan wystraszył.
– To świetnie. Może spoważniejesz w końcu jak zaczniesz się mnie bać.
– No co pan, doktorze. Już bardziej poważny to chyba tylko w trumnie będę. Dawno wywietrzały mi z głowy przelotne romanse, zostanę ojcem, biorę ślub…
– tak, tak, wiem, żartuję przecież. A teraz, czy wreszcie mogę się przebrać? Bo jak mnie tak będziesz zagadywał, to wezwanie nam napłynie i nie zdążę.
– Jasne. Polecę szybko rozdać innym zaproszenia.

– Kiedy Wiktor się przebierał, zadzwonił jego telefon.
– No już, juuż! Idę! Biegnę! Moment, chwila, spodnie wkładam! No przecież idę, już odbieram!
– Mówił na głos, mając najwyraźniej nadzieję, że rozmówca dobijający się z drugiej strony go usłyszy i nie rozłączy się zanim Wiktor zdąży wziąć komórkę w dłoń.
– Halo?
– Wiktor?
– Tak, to ja. To ty Anka?
– A sądzisz, że twoja córka zawołałaby cię po imieniu?
– Anka, nie krzycz, dlaczego odrazu się tak denerwujesz?
– Dlaczego się tak denerwuję? Pomyślmy. Od tygodnia mam w domu wrzeszczącą córeczkę, która sprawia, że nie jestem w stanie spać, jeść, wziąć kąpieli. Cholernie bolą mnie cycki! Wiktor, nie daję rady! Ona ciągle chce jeść! Potwornie mnie gryzie! Dlaczego nie wziąłeś urlopu? Dlaczego zostałam z tym sama? Wiktor, trzeba zrobić zaproszenia ślubne, wybrać restaurację, ustalić menu, pojechać po sukienkę, garnitur …

– Wiktor stojąc w samej bieliźnie, gdyż nie był w stanie ubierać się dalej po słowotoku Anny, załamał ręce. Starał się nie krzyczeć, chociaż miał na to ogromną ochotę.
– Anka. Uspokój się, bardzo cię proszę uspokój się. Wyobraź sobie, że ja też jestem dokładnie w tej samej sytuacji, co ty. Jednak ktoś musi pracować na dom i jego utrzymanie, prawda?
– No oczywiście! Ty sobie będziesz spokojnie jeździł karetką do wezwań, a ja tu zwariuję! Niedługo ze ślubu zrezygnujemy, bo przestanę ci się podobać. Z tłustymi włosami, bez makijażu, nie będziesz chciał ze mną sypiać! Znajdziesz sobie młodszą!
– Anka! Ja cię nie poznaję! Co ty wygadujesz za bzdury! Ja rozumiem, wszyscy jesteśmy zmęczeni, ja, ty, Zosia … Ale zachowujmy jednak resztki zdrowego rozsądku. Czy tylko po to dzwonisz, kochanie? Chciałbym przypomnieć, że znajduję się w pracy i niedość, że jestem już spóźniony, to…
– Chciałam cię poprostu usłyszeć! Rano wybiegłeś z domu bez jakiegokolwiek pożegnania. Dawniej, to chociaż potrafiłeś mnie pocałować … A teraz? No tak! Kto by chciał się całować z taką fleją!
– Anka! Jeszcze chwila i naprawdę nie wytrzymam! Zaspałem dzisiaj do pracy! Ledwo zdążyłem się ubrać … Wiesz co to będzie jak Góra to odkryje? To naprawdę nie znaczy, że jesteś fleją i cię nie kocham! Wycałuję cię jak tylko wrócę do domu, zrobię co tylko chcesz, a teraz proszę … Pozwól mi pracować i nie dramatyzuj!
– Jasne! Jak sobie życzysz. A czy mogę mieć chociaż, ostatnią dramatyczną prośbę? Czy jak będziesz wracał z pracy, to możesz zrobić zakupy? Skończyły się kapsułki do zmywarki, kapsułki do ekspresu i do prania … Nie ma już prawie chleba i masła … Pampersy Poli się kończą … Mąka, ryż, makaron, cukier, mleko … Jak się domyślasz, nie mogę wyjść zrobić tych zakupów sama z nieustannie wrzeszczącym niemowlęciem!
– Anka … W porządku, zrobię zakupy, kupię wszystko co trzeba i jeszcze więcej! Wyślij mi całą listę smsm … Kocham cię bardzo, ale naprawdę muszę kończyć!

– Nie czekając na odpowiedź ukochanej. Rozłączył się załamany jeszcze bardziej, niż w chwili pojawienia się w pracy, próbując się zebrać, do dokończenia ubierania.

– Nagle Wiktor usłyszał za sobą dźwięk otwieranych się drzwi. Zanim zdążył dokończyć wkładać spodnie, stanęła przed nim szczupła, długowłosa, zdyszana blondynka.
– Halo? Halooo? Dzień dobry! Lekarza! Lekarza szybko!

– Zdziwienie i zawstydzenie Wiktora było tak wielkie, że stał w samych majtkach, z nagim torsem i otwartymi ustami.
– Halo czy pan mnie słyszy? Czy jest tu jakiś lekarz? Halo! Człowieku!

– Wiktor nieco się otrząsnął.
– yyyy … Ja bardzo przepraszam, ale … Kim pani jest i co pani tu robi?
– Starszy sierżant Monika Zawadzka, aresztantka zaczęła mi rodzić… Może mi ktoś pomóc?

– Wiktor w pośpiechu wkładał spodnie i strój lekarza.
– Proszę pani … Pomyliła pani wejścia … Tutaj znajduje się stacja ratownictwa medycznego! Szpital jest obok!
– Wszystko mi jedno, przecież tu też pracują lekarze! Niech się pan ubiera i mi pomoże!
– 21 S, jesteście?

– Odezwała się Ruda w krótkofalówce Wiktora.
– No przykro mi, ale ja pani nie pomogę. Właśnie mam wezwanie.
– Pan jest tutaj lekarzem?
– Jak widać.
– No właśnie nie widać … Wygląda pan raczej jak striptizer.
-Wybaczy pani, ale nie mam czasu na dyskusje i żarty!
– 21 s, co z wami jest?
– Jestem Ruda! Co mamy?
– Pożar w bloku, na ulicy Tuwima 84. Wysyłam tam wszystkie zespoły, jest bardzo dużo poszkodowanych.
– Czy straż jest na miejscu?
– Nie, jest w drodze.
– Przyjąłem. Jedziemy!

– Wiktor zbierał się do odejścia, wreszcie kompletnie ubrany.
– No chyba mnie pan tak tutaj nie zostawi? Aresztantka mi rodzi w radiowozie!
– Pani starszy sierżant! Powiedziałem, szpital jest obok! Jak pani słyszała, mam ważniejszy problem, muszę ratować sporo ludzkich istnień z płonącego bloku!

– To mówiąc, zostawił zaskoczoną Monikę i przez krótkofalówkę powiadomił Piotra i Martynę, po czym we troje znaleźli się w karetce z pełnym osprzętowaniem.

– W kilkanaście minut potem znaleźli się na miejscu. To, co ukazało się ich oczom, było przerażające. Budynek stał w płomieniach, przerażeni ludzie biegali wokół, krzycząc, krztusząc się od dymu i szukając pomocy w czekających tam już innych karetkach.
– Dobra, ruchy ruchy dzieciaki, bierzemy sprzęt i biegniemy się zoriętować w sytuacji. Ilu jest ludzi, którym trzeba pomóc, odtransportować do szpitala. Tym, którzy będą wymagać najmniej pomocy, udzielamy tej pomocy tu, na miejscu, jasne?

– Martyna i piotr potwierdzili ruchami głów.

– Wiktor wysiadł z karetki chcąc z kimś porozmawiać, gdy nagle zobaczył w jednym z okien płonącego budynku kobietę, trzymającą na rękach niemowlę. Kobieta była naga i błagalnym wzrokiem poszukiwała kogoś, kto uratuje jej dziecko. Dostrzegła Wiktora i wrzaskiem zaalarmowała:
– Niech mi pan pomoże! Rzucę panu moje dziecko! Ja umieram! Nie dam rady się stąd wydostać, niech je pan łapie! Błagam zróbcie coś, zabierzcie stąd Oliwierka!
– Proszę pani, proszę się uspokoić … Za chwile będzie tu straż pożarna, z odpowiednim sprzętem, pomożemy pani i pani synkowi! Nie dam rady go złapać, proszę zachować spokój!
– Piotr, Martyna, co z tą strażą!

– Wrzasnął do współtowarzyszy.
– Dwie minuty doktorze!
– Krzyknął Piotr, opatrując starszego pana.
– Dwie minuty? Zadługo! Ta ściana za chwile może runąć, a wtedy ta kobieta z dzieckiem nie będą mieli szans!
– Ale co pan chce zrobić, doktorze! To jest trzecie piętro! Pan ma rodzinę, którą dopiero budujecie! Jeżeli coś się panu stanie! Wiktoooor nie rób tegoooo!

– Wrzeszczał Piotr, widząc determinację na twarzy Banacha, który już biegł po odpowiedni sprzęt do karetki.
– Wiktor, rozum straciłeś? Nie masz odpowiedniego ubioru, nie dotrzesz tam! Udusisz się w najlepszym wypadku, albo spłoniesz, zanim zdążysz im pomóc! Wiktor nie rób tego słyszysz?
– Posłuchaj Piotr! Wiem co czuje ta kobieta! Nawet nie wiesz, jak bardzo to wiem. Niedawno sam walczyłem o życie swojej córki za wszelką cenę! Zanim dojedzie straż… Nie mówcie Annie! Zaraz z nimi wrócę!
– Idę z nim, Martyna idę z nim! Nie dam rady go powstrzymać!
– Piotr ani się waż! Nie wiem, może zastąp mu drogę! Dzwońmy na policję! Biegnij po Górę! Piotrek zrób coś!

– Gdy tak dyskutowali, Banach znikł im z pola widzenia. Nie zdążyli zareagować. Oboje byli przerażeni, martwiąc się, o swego ulubieńca. Minęło kilkanaście minut, w tym czasie straż pożarna zdążyła już dojechać i bez zbędnych pytań, zabrali się do gaszenia pożaru. Zdenerwowany Piotr, podbiegł do ich dowódcy!
– Panowie! Tam w środku jest nasz człowiek!
– Słucham? Poinformowano mnie, że wszyscy wydostali się na zewnątrz. Mieliśmy tylko ugasić ten pożar.

– Odpowiedział dowódca.
– Panie! Nie wiem kto przekazał taką informacje, ale jedna kobieta z dzieckiem nie zdążyła się wydostać. Nasz lekarz poszedł ją ratować!
– Wszedł w ogień na własną rękę, bez zabezpieczenia?
– Tak do cholery! Róbcie coś! Nie możemy go stracić! Nikogo nie możemy stracić!
– Czy pan wie, na jaką skalę rozprzestrzeniony jest ogień w tym budynku? Jeżeli wejdzie się tam, tak jak się stoi, nie jest możliwe…
– Zamknij się człowieku! Ratuj Wiktora!

– Wrzasnął rzucając się na dowódcę straży pożarnej.
– Tylko bez rękoczynów mi tutaj! Ja też jestem w pracy i robię co mogę!

– Dowódca przekazał swoim współpracownikom, którzy zdążyli wejść do środka wiadomość, o trzech osobach uwięzionych w płomieniach.
– Piotrek, ppppiotrek, ja muszę … Jjja … mmmuszę zadzwonić dddddo … Annnnny … jjjja …
– Uspokój się! Napewno nic mu nie jest, słyszysz? To jest Banach! Banach ma 9 żyć. Zawsze nam to powtarza!
– Przestań pieprzyć, Piotrek proszę, zróbmy coś, nie stójmy taaaak!
– Mamy lekarza, kobietę i dziecko! Ta dwójka nie żyje … Lekarz chyba długo nie pożyje … Jeszcze oddycha! Niech lekarze czekają, zaraz go wynosimy!

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 27

– Drzwi gabinetu Artura Góry trzasnęły złowieszczo, po czym dało się słyszeć stukot obcasów.
– Kubicka, tyle razy prosiłem, żebyś zmieniała obuwie, parkiet się rysuje…

– Zaczął, ale natychmiast urwał, gdy obrucił głowę w stronę gościa i zobaczył żonę Adama Wszołka. W mocno zaawansowanej ciąży.
– Basia? Coś się stało? Coś z Adamem?
– Ja do pana, doktorze. Prywatnie.

– Odpowiedziała, a w jej głosie słychać było nieprzenikniony chłód.
– Nadal nie rozumiem … O co chodzi?
– Ależ owszem. Bardzo dobrze pan rozumie.

– Artur podniósł głowę znad papierów i spojrzał odważnie w oczy Basi Wszołek.
– Ach tak. Adam mi mówił, że możesz być zła za to co stało się … Z mojej winy Maji.
– Zła? Raczy pan żartować. Moja siostra nieomal straciła przez pana życie!
– Chwileczkę … Nie wiedziałem, że jest uczulona na orzechy, to po pierwsze … Po drugie byłem na miejscu i …
– No właśnie, i co? Wezwał pan pogotowie!
– A co, miałem wezwać policję? Przepisy jasno mówią, że w każdej sytuacji zagrażającej życiu należy wezwać pogotowie…
– Czy myśli pan doktorze, że jest pan zabawny? Ja w tej chwili bynajmniej nie mam ochoty na żarty!
– Ależ ja jestem jak najbardziej poważny. Udzieliłem pomocy Maji, jak tylko potrafiłem to zrobić najlepiej w warunkach, w jakich się znajdowaliśmy.
– To znaczy?
– Z całym szacunkiem Basiu, ale nie popełniłem żadnego wykroczenia, abyś miała prawo podejrzewać mnie o zaniechanie jakichś czynności.
– Doktorze, dobrze. Powiem panu co ja o tym wszystkim myślę. Maja jest młodziutka. Całe życie przed nią. Odkąt pojawił się w nim pan, ciągle coś złego się jej przytrafia. Najpierw zaatakowała ją Lidka, przez pańskie romanse w pracy, teraz ta sytuacja z tortem orzechowym … Rządam, żeby dał pan święty spokój mojej siostrze i pozwolił jej się skupić na tym, co kocha najbardziej. Na pracy z dziećmi, na sobie … W końcu po to tu przyjechała Już dosyć w swoim życiu przeszła, a teraz pan, wciąga ją nieustannie w jakieś tarapaty..

– Artur słuchał z otwartymi ustami, które otwierały się jeszcze bardziej, z każdym kolejnym zdaniem wypowiadanym przez Basię.
– Słucham? To jest jakiś żart Basiu?
– Żaden żart. Maja przy panu bardzo się zmieniła. To nie jest ta dziewczyna, którą do tej pory znałam! Jest pan świetnym lekarzem i kierownikiem stacji, ale to wszystko! Pan nie nadaje się do jakiegokolwiek związku z kobietą … Proszę zostawić w spokoju Majkę i nie robić sobie nadziei. Nie pozwolę na to, by zawrócił jej pan w głowie! Nie daj Boże skończy jak Renata i prawie jak Lidka! No co! Co się pan tak na mnie patrzy? Zabolało? Prawda zawsze boli. Każda kobieta, którą próbuje pan usidlić traci życie, albo jest na granicy śmierci. Nie pozwolę, żeby to samo spotkało moją siostrę! Już raz prawie ją straciłam! Rozumie pan to? Jeżeli jeszcze raz się pan do niej zbliży, będę wiedziała co zrobić, żeby to zmienić…

– Zakończyła i nie patrząc na niego, odwróciła się i wybiegła, z jeszcze głośniejszym trzaskiem drzwi, niż tym, który obwieścił jej wejście.

– Artur był w ogromnym szoku, niezdolny choćby poruszyć się na krześle. Słowa Basi zabolały go bardzo. Niespodziewał się, że ta ciepła zazwyczaj kobieta, która często pomagała im również w stacji, kobieta, o której Adam nigdy nie wypowiedział choćby jednego złego słowa, ma w sobie tyle jadu i goryczy. Z pewnością kierowały nią emocje i siostrzana miłość, troska, jednak czy były to wystarczające uprawnienia, by wbić mu sztylet prosto w serce? Czy gdyby Maja byłaby świadkiem tej sytuacji, dopuściłaby do tego? Jest przecież dorosła i jej starsza siostra nie ma prawa decydować o tym, z kim może się spotykać. A z drugiej strony, coś w słowach Basi było prawdziwe. Żadna z kobiet, która mu zaufała, nie została przy nim na dłużej. Renata zginęła, Lidia prawie się zabiła… Byćmoże Basia miała rację. Być może nie powinien był sprawić, żeby oboje z Mają się do siebie przywiązali. Właściwie sam nie wiedział, w jaką stronę posuwa się ich relacja. Nigdy nie pozwolili sobie na zbyt wielką bliskość, jak trzymanie się za dłonie, czy choćby przelotne całusy w policzek. Mieli za sobą kilka spotkań, podczas których wspaniale im się gawędziło, oboje potrafili rozbawić się do łez. Maja była piękną kobietą. Arturowi wiele razy wydawało się, że nazbyt piękną, by mógł kiedykolwiek spróbować się w niej zakochać, czyteż pozwolić jej na to. Marzył o tym, bo w istocie nie przeszkadzała mu jej niepełnosprawność. Wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że dzięki temu jest jakaś niezwykła. Inna niż wszystkie kobiety, które do tej pory znał w swoim życiu. Nie onieśmielała go aż tak bardzo, zachęcała do kontaktu ze sobą, a przede wszystkim, była bardzo samodzielna, szczera i otwarta.
– Nie do cholery! Nie tym razem! Nie mogę tego spartaczyć!

– Wrzasnął waląc pięściami w biórko.

– Wstał energicznie i wybiegł ze stacji. Wsiadł do auta i ruszył z piskiem opon. Już wiedział, gdzie musi pojechać i co pomoże mu ukoić rozedrgane nerwy. Kilkanaście minut później, znalazł się na cmentarzu. Zaparkował w bezpiecznym miejscu, a na stoisku nieopodal cmentarza kupił znicz i kwiaty. Szedł powoli, w skupieniu obserwując cmentarne alejki.
– Renata Nowakowska. Żyła lat 32.

– Odczytał na głos, po czym skierował się w stronę grobu. Uprzątnął uschnięte kwiaty i wypalone znicze. Włożył świerze kwiaty i zapalił znicz, a potem przysiadł na ławeczce zamyślając się głęboko.
– Czy ty też sądzisz tak jak Basia? Czy to wszystko, co zdarzyło się tobie, Lidce, to wszystko moja wina? Naprawdę jestem człowiekiem, który ściąga na ludzi same nieszczęścia? Renata, proszę, powiedz co mam zrobić. Tak dawno tu nie byłem … Boję się ciebie tu odwiedzać. Boję się, że wrócą te sny, w których byliśmy szczęśliwi. Gdy wracają, nie jestem w stanie skupić się na tym, co robię, nie umiem przestać myśleć o tobie. Nadal nie zawsze potrafię pogodzić się z tym, że umarłaś tak młodo. Przecież świetny był z ciebie ratownik … Co ja plotę, ratowniczka. Gdybym wtedy, namówił cię na te badania … Żyłabyś, może moglibyśmy być nawet szczęśliwi. Przepraszam, że brakło mi odwagi i że przychodzę dopiero teraz, gdy to ja potrzebuję pomocy, bo nie wiem co zrobić. Może to, coprzydarzyło się Maji i Lidce, to przez to, że nie byłem w stanie dokończyć niezałatwionych między mną, a tobą spraw? Może to były znaki od ciebie. Kazałaś mi przyjść tu, pożegnać tamtą miłość i siebie. Raz na zawsze? Nie wiem, czy dobrze myślę, ale jeśli tak … Jeśli tego chcesz … Zrobię to. Zapomnę o tej miłości. Zawsze będę pamiętał, jak wiele zrobiłaś dla ludzi. Byłaś świetna … Najlepsza w tym, co robiłaś. Pewnie teraz robisz to samo, tyle, że z nieba. Mam taką nadzieję i z całego serca wierzę w to. To, że tu jestem, to też nie jest przypadek. Myślisz, że powinienem o nią walczyć? Że ktoś taki jak ja, zasługuje na szczęście? Przecież ja … Co we mnie męzkiego. Nie jestem ani w połowie odważnym Banachem, czy porywczym w zazdrości i romantycznym Strzeleckim … Jestem dziwny, przecież wiesz. Wielu rzeczy się boję … Nazbyt wielu … Ukrywam się przed ludźmi, a przecież tak bardzo nie lubię być sam … Mam problem, żeby powiedzieć co tak naprawdę mi nieraz na sercu leży … Czy można mnie pokochać takiego jakim jestem? Czy ona … Maja … Napewno o niej wiesz. Byćmoże zesłałaś ją na moją drogę życia, nie wiem … Czy ona i ja … Mamy szansę? Wiem, że dzisiaj … Kiedy żona Wszołka wparowała do mojego gabinetu, powinienem był coś zrobić … Powiedzieć … Ale nie umiałem … Zatkało mnie. Powiedz, daj jakiś znak. Mam o nią walczyć? Czy pozwolić Baśce, żeby rządziła tą znajomością?

– Otarł rękawem kilka łez, które spłynęły mu z oczu na policzki. Patrzył w skupieniu na zdjęcie Renaty, widniejące na nagrobnej tablicy, gdy nagle usłyszał jakiś szmer. Zwrócił głowę w odpowiednim kierunku i zauważył maleńkiego wróbla, który usiłował ogrzać się przy wątłym płomieniu znicza. Uśmiechnął się do niego ciepło, a potem równie ciepłym uśmiechem obdarzył zdjęcie Renaty.
– Dziękuję ci. Z całego serca dziękuję za tego wróbla. To chyba twoja odpowiedź. Mam nadzieję, że pozytywna. Obiecuję, że jeśli wszystko mi się uda, to wrócę tu i oficjalnie pożegnam przeszłość.

– Ukląkł i pomodlił się, a po chwili złożył czuły pocałunek na zdjęciu zmarłej Renaty. Poczekał kilka chwil, a potem odszedł w stronę swego samochodu.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 26

Był wczesny poranek. Anna i Wiktor spali mocno wtuleni w siebie. W ostatnim czasie w ich życiu działo się tak wiele, że sen był ostatnią rzeczą, na którą mogli sobie pozwolić. Mała Pola dochodziła do siebie w szpitalu i niebawem mieli ją zabrać do domu. Póki co, skupiali się na przygotowaniu domu, na zamieszkanie w nim nowej, maleńkiej członkini. Piotr, Misiek, Adam i Nowy obiecali pomóc Wiktorowi wyremontować jeden z pokoi, który miał być przeznaczony dla małej. Dodatkową atrakcją dla mieszkańców domu, była Nala. Teraz dwumiesięczna suczka, którą Wiktor sprezentował Zosi. Dziewczyna nazwała ją tak, gdyż Nala była jedną z ulubionych postaci jej bajki, król lew. Nala była matką Kiary i żoną Simby. Zupełnie nie wiedzieć czemu, Zosi kojarzyło się to z Wiktorem i żyjącą wtedy Elą. Gdy dostała psiaka, przypomniała sobie o tym i nadała imię suczce. To właśnie Nala sprawiła, że tego ranka, robiąc dużo rumoru, obudziła Wiktora. Sunia usiłowała wspiąć się na szafeczkę nocną, gdzie leżał samotny, pozostawiony ślepemu losowi kawałek kanapki, jedzonej poprzedniego wieczoru przez Wiktora. Niestety, pies nie mógł podejrzewać, że lampka nocna, która miała służyć za mocną podporę i pomoc we wspinaniu się, zrobi psikusa, przewróci się na podłogę i zbijając narobi więcej hałasu, niż to wszystko warte. Wystraszona rzuciła okiem na śpiących pana i panią, a potem, z braku pomysłu, schowała się do jednego z kapci Wiktora.
– Co jest? Co tu się dzieje?

– Zapytał sam siebie, zdezoriętowany i rozbudzony Wiktor. Usiadł na łóżku i rozejrzał się nieprzytomnie. Zobaczył rozbitą lampkę nocną na podłodze. Nie podejrzewał o nic psotnej suczki, która z bijącym sercem, nadal siedziała w kapciu Wiktora. Ten wstał i chcąc zacząć sprzątać rozbite szkło, poszukał kapci. Gdy nagle jeden z nich, po omacku, zaczął się niebezpiecznie oddalać. Wiktor otworzył szerzej oczy nie rozumiejąc tego, co widzi. Jednak szybko do niego dotarło, że sprawczynią całego zamieszania jest Nala.
– Nala? Do cholery oddaj mój kapeć! Słyszysz? Oddaj go! Stój!

– Jednak kapeć z Nalą w środku nie chciał słuchać. Mimo ograniczonej ruchomości małych łapek, posuwał się niewiarygodnie szybko naprzód. Kapeć Wiktora, miał odkryte palce, dlatego łepek suczki wystawał dość sfobodnie, a jej oczka obserwowały drogę. Wysunęła się na korytaż i słysząc tóż tóż za sobą Wiktora, chciała zbiedz ze schodów. Jednak nie było to tak proste jak przypuszczała, będąc w dość ciasnym kapciu. Pies w kapciu, sturlał się po omacku ze schodów, na sam dół. Wystraszona Nala, popiskując, wyskoczyła z kryjówki i znalazła sobie nową, porzucając kapeć, skuliła się pod stołem.
– Cholera jasna co za pies! Ciągle tylko psoci i psoci. Oddawaj mój kapeć ty…

– W tym momencie pożałował swoich słów, gdyż poszukując uciekającego kapcia, wdepnął w coś śliskiego i mokrego tak niespodziewanie, że poszusował na jednej nodze, niczym narciaż w stronę schodów, wrzeszcząc jak zażynane zwierze. W ostatniej chwili przytrzymał się mocno ściany.
– Tato? Tato! Co ty wyprawiasz! Co tu się dzieje?

– Zapytała rozbudzona Zosia, wychodząc z pokoju.
– Co ja wyprawiam? Zośka! Nala się zsikała i właśnie prawie się zabiłem! To jest twój pies, czemu jej jeszcze nie wyprowadziłaś?
– Ale tato, to jest jeszcze szczeniak, pory załatwiania dopiero jej się normują…
– Nie! Zośka, musisz ją nauczyć posłuszeństwa i karać za to, gdy załatwi się w domu. Ukradła mi kapeć i cholera wie, co z nim zrobiła!
– Co? Jak to ukradła?
– Normalnie. Zbiła nam lampkę nocną, poczym uciekła w moim kapciu. Mam tylko jeden na nodze, patrz.
– Widzę. I to w dodatku nie swój, tylko Ani. Do twarzy ci w różowym.
– Przestań się nabijać! Musiałem się pomylić. Lepiej szukaj psa i mojego kapcia, bo o dziesiątej mam dyżur.
– Doobrze doobrze. Już biegnę, a ty wracaj do Ani i nie krzycz tak, bo się obudzi.

– Posłuchał córki i bez słowa wrócił do narzeczonej. Nie spała, jednak niebardzo wiedziała, co się dzieje.
– Czemu tak krzyczysz?
– Zapytała zaspana.
– Obudziłem cię? Przepraszam. Nala zwiała gdzieś w moim kapciu, narobiła na korytażu i …
– Co? Wiktor, dobrze się czujesz? Jak to Nala zwiała w twoim kapciu?
– Wiem, że dziwnie to brzmi, ale jakoś jej się to udało, nieważne… Jak się czujesz?
– Całkiem nieźle. W końcu zaczynam się wysypiać. Masz dzisiaj dyżur? Trzeba zrobić ci kanapki, kawę, śniadanie…
– Niczym się nie martw. Poradzę sobie.

– Położył się obok niej i mocno ją przytulił, obdarzając mnóstwem pocałunków i gładząc jej włosy.
– Wiktor, nawet nie wiesz na co mam ochotę…
– Wiem, ja też, ale nie możemy…
– Jak to, ja mogę.
– Ja teoretycznie też, ale samemu, to tak trochę brzydko i samolubnie.
– Mogę się z tobą podzielić.
– Co? O czym ty mówisz, nie rozumiem?
– O białej czekoladzie. Mam ochotę na białą czekoladę głuptasie.
– Aaaaa! To co innego. Możesz zjeść całą sama.
– Świntuch. Faceci to myślą tylko o jednym.
– Owszem, jak mają takie piękne przyszłe żony, jak ja.

– Powiedział przygryzając jej ucho.
– Wiktor, ale ty nie żartowałeś z tym ślubem, prawda? Naprawdę zostanę twoją żoną?
– Oczywiście. Będziesz mogła zaplanować tę uroczystość wedłóg własnego pomysłu, ja się na tym nie znam.
– Co? Zwariowałeś? Jak to się nie znasz? Chcesz zostawić mnie z tym wszystkim samą? Weselni goście, restauracja, suknia ślubna, twój garnitur, kolory serwetek, obrusów, potrawy, alkohole…
– Aniu, kochanie, powolutku, powolutku. Pomogę ci w czym tylko będziesz chciała, jak mi tylko powiesz, jak mam to zrobić, zgoda? Już się nie denerwuj. Naprawdę muszę zmykać, bo się spóźnię do pracy. W przerwie wpadnę do Polci i…
– No właśnie, Polcia! Wiktor, ona mnie już rozpoznaje, śmieje się do mnie…
– Wiem, do mnie też. Słuchaj, w przyszły weekend chciałbym wyskoczyć gdzieś z Zośką. Wynagrodzić jej to wszystko. Tyle się ostatnio dzieje, nie chce, żeby pomyślała, że jest mniej ważna, masz coś przeciwko?
– Nie, jasne, że nie. To świetny pomysł, ale wieczorem po twojej pracy, obgadamy szczegóły ślubu i wesela, dobrze?
– Dobrze kochanie, a teraz naprawdę, lecę, bo się spuźnię.

– Gdy wymienili między sobą niekończące się serie czułości, Wiktor zjadł i wyszykował się do pracy. W stacji zastał Lidkę i Miśka.
– Cześć dzieciaki. Wy dzisiaj ze mną jeździcie taaaak?
– Na to wychodzi.

– Odparł Misiek.
– Dobra, Karetka gotowa?
– Tak, sprawiliśmy się już ze wszystkim.

– Odpowiedziała tym razem Lidka.
– Świetnie, to…
– 21 s

– Przerwała Wiktorowi dyspozytorka.
– 21 s zgłaszam się.
– Miłoszewskiego 18, kobieta bardzo cierpi po odbyciu stosunku.
– Jaki adres?

– Zapytała Lidka, w której oczach pojawiło się niedowierzane, połączone z nutką ukrytego przerażenia.
– Miłoszewskiego 18.

– Powtórzyła grzecznie Ruda.
– Przyjąłem, jedziemy. Zbierajcie się dzieciaki. Wszystko w porządku Lidka?
– Tak … Tak doktorze.

– Odpowiedziała wyrywając się z zamyślenia.

– Gdy siedzieli już w karetce, pierwszy odezwał się Misiek.
– Nie chcę nic mówić, ale to chyba … Agęcja towarzyska jest pod tym adresem.

– Lidka spuściła wzrok, a na jej rękach pojawiła się gęsia skórka.
– Nie wiem Misiu. Nie odwiedzam takich lokali.
– Się wie … Doktor to porządny jest.
– A ty skąd wiesz, że tam jest agęcja towarzyska?
– Aaaa tam … Przejazdem kiedyś widziałem…
– Przejazdem, co? Ładne rzeczy. Lidka, co tak milczysz? Nie docinasz?
– Czasem przecież muszę gryźć się w język.
– Szkoda, że tak żadko o tym pamiętasz.

– Powiedział Wiktor, obdażając ją promiennym uśmiechem. Jednak Lidka nie odwzajemniła

– Gdy dojechali do Agęcji towarzyskiej, powitała ich recepcjonistka.
– Dzień dobry, Wiktor Banach pogotowie ratunkowe. Co się stało?
– Dokładnie nie wiem. Jedna z naszych pracownic ma jakiś problem.
– Rozumiem. Postaramy się jej pomóc, tylko proszę nas do niej zaprowadzić.

– Kobieta bez słowa wprowadziła ich do części hotelowej agęcji.
– To ten pokój.

– Rzekła i oddaliła się w powrotnym kierunku.

– Wiktor wraz z ratownikami weszli do wskazanego pokoju.
– Puka się, jak się przychodzi do kogoś w gości! Mama nie nauczyła?

– Zagrzmiał barczysty mężczyzna, który znajdował się w pomieszczeniu.
– Nie przychodzimy w gości, tylko udzielić pomocy, gdzie jest poszkodowana?

– Zapytał Wiktor, którego uwadze nie umknęło, że spojrzenia mężczyzny i Lidki krzyżują się w złowrogich iskrach.
– Nooo! Cóż za spotkanie … Witaj…
– Stul mordę i nie zbliżaj się do mnie!
– Lidka, co tu się dzieje?
– Nic doktorze. Gdzie jest ta dziewczyna, którą zapewne uszkodziłeś?
– Popatrz mała, jaka harda. Jeszcze jakieś pięć lat temu prosiła mnie na kolanach, żebym pozwolił jej tu pracować.

– Zwrócił się do przerażonej dziewczyny, leżącej na łóżku, pod ścianą, którą dopiero teraz wszyscy zauważyli. Leżała drżąc i pojękując z bólu. Wiktor z ratownikami podeszli do łóżka. Na pościeli zauważyli plamy, od krwi, moczu i kału, które roznosiły się także nieprzyjemnym fetorem po pokoju.
– Doktorze, ja…

– Zaczął blady, niemal zielony z obrzydzenia Misiek.
– Misiek, co jest z tobą do cholery!
– Sory, doktorze, ale ja …
– Bierz się w garść do jasnej cholery, bo złożę na ciebie skargę do Góry!
– Nie dam rady, ja …

– Zanim zdążył cokolwiek zrobić, zwymiotował na podłogę.
– Cholera jasna chłopie! Te muskuły to tylko namalowane masz? Idź mi stąd! Idźże do karetki, zejdź mi z oczu! A pan? Niech załatwi kogoś kto tu posprząta, byle szybko.
– A co to ja … Chłopiec na posyłki?

– Odezwał się barczysty mężczyzna. To nieco rozsierdziło Lidkę, złapała go mocno za ramiona, wbijając paznokcie.
– Słyszałeś o co cię doktor prosił? Wypierdalaj!
– Lidka do jasnej cholery! Co się dzisiaj z wami dzieje! Rozumy postradaliście? W pracy jesteś!
– Przepraszam doktorze, już się uspokajam.

– Odrzekła próbując zapanować nad zdenerwowaniem, gdy mężczyzna opuścił pokój.
– Co się pani stało?

– Kobieta milczała, nadal płacząc i drżąc.
– Jesteś tu nowa?

– Podjęła Lidka.
– Daro cię testował tak? Czy nadajesz się dla klijętów?

– Poszkodowana pokiwała głową potakująco.
– Na sucho?

– Kolejne potakujące kiwnięcie głową powiedziało Lidce wszystko. Wiktor nie dyskutował, nie pytał i nie drążył. Czuł, że Lidka ma wiele wspólnego z tym miejscem. Domyślał się, jak wiele, ale dopóki sama nie zdecyduje się o tym mówić, nie zamierzał pytać.

– Badał pacjentkę jak najdelikatniej potrafił. Po czym stwierdził:
– Pęknięcie śluzówki odbytu. Musi pani z nami pojechać do szpitala. Leczenie nie jest łatwe i przyjemne, takie urazy długo się goją. Lidka, okryj jakoś panią i biegiem do karetki.

– Gdy wychodzili z budynku, natknęli się na barczystego mężczyznę. Spojrzał groźnie na Lidkę i powiedział:
– Jeszcze mnie popamiętasz szmato. Pożałujesz, że tu dzisiaj przyjechałaś.
– Eeeej co jeeest cooo jest! Grozi pan ratownikowi medycznemu na służbie, na to są paragrafy! Mam zadzwonić na policję?

– Stanął w jej obronie Wiktor.
– Paragrafy? Policja? Człowieku, ty nawet nie wiesz, jakich tutaj mamy dobrych prawników. Niczego mi nie udowodnisz. Z dobrego serca radzę ci, nie mieszaj się w nieswoje sprawy, bo i ciebie panna Lidka pociągnie na dno, za sobą.

– Wiktor nie skomentował obraźliwego zachowania jegomościa już więcej. Znaleźli się w karetce, gdzie Misiek, który już zdążył dojść do siebie, natychmiast ruszył do szpitala.
– Doktorze, sory, naprawdę ja…
– Nie ma o czym mówić. Zachowałeś się nagannie i skandalicznie. Takie zachowanie nie powinno mieć miejsca, gdy jest się dobrym ratownikiem Nie przy pacjencie!
– Ale doktorze, ja poprostu jestem wrażliwy na zapachy … Proszę pana, niech pan nie idzie z tym do Góry…
– Koniec tematu Misiek. Każdy w stacji ma lekkiego stracha przed tobą, tym czasem wystarczy brzydki zapach i twoje napakowane ciało dezerteruje! Zastanów się chłopie, co ty chcesz robić w życiu i czy aby napewno ratować życie innych.

– Reszta drogi do szpitala upłynęła im w kompletnym milczeniu. Gdy zdawali pacjentkę okazało się, że na sorze znów pełni dyżur Jakub Warner.
– Witam. Wiktor Banach, nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać.
– Jakub Warner, to prawda nie mieliśmy, ale ja wiele o panu słyszałem.
– Tak? Mam tylko nadzieje, że same najlepsze rzeczy?
– Oczywiście. Tylko i wyłącznie superlatywy.

– Odpowiadał grzecznie Jakub, uśmiechając się do Lidki, która dziś nie zwracała uwagi, na zaczepne spojrzenia Warnera. Wyszła ze szpitala i poszukała w torebce papierosów. Drżały jej ręce, drżała cała wewnętrznie. Usiadła na ławce nieopodal stacji.
– Wszystko w porządku?

– Usłyszała głos Wiktora i poczuła jego ciepłą i miękką dłoń na ramieniu, gdy siadał obok niej.
– Myślałam, że dalej rozmawia pan z Warnerem, więc poszłam…
– Oboje dobrze wiemy, że nie chodzi o Warnera, ty palisz?
– Czasem … Żadko … Nie … Właściwie nie … Tak. Gdy wracają do mnie wspomnienia.

– Plątała się.
– Tak jak dziś?

– Zapytał rzeczowo.
– Tak. Tak jak dziś.
– Chcesz o tym pogadać?

– Wypuściła nerwowo kłąb dymu, zanim odpowiedziała.
– Nie ma o czym mówić. Kiedyś pracowałam w tym burdelu. Byłam jedną z nich.

– Wypaliła z taką bezpośredniością, że niemal zwaliła Wiktora z Nóg.
– Jak to się stało?

– Zapytał starając się zachować spokój.
– Zwyczajnie. Potrzebowałam pracy. Wcześniej zrobiłam ratownika medycznego, ale nie mogłam przyjąć się do pogotowia, bo moja mama bardzo chorowała. Za pęsje, którą otrzymuje ratownik, nie dałabym rady jej pomóc w leczeniu. Koleżanka mnie tam wkręciła. Powiedziała, że można zarobić niezłą kasę. Nie chciałam tego robić, ale zdecydowanie bardziej nie chciałam, żeby moja mama umarła. Miała nowotwór z przerzutami. Lekarz dawał nadzieję, że po agresywnej chemioterapi wróci do siebie, tylko potrzebowała na to wówczas pieniędzy.

– Zszokowany Wiktor, nie wiedząc jak się zachować, przytulił ją do siebie i pogładził po włosach. Zupełnie jak by była jego córką.
– To straszne co mówisz, ale dziękuję, że akurat mnie. Nie ujrzy to światła dziennego, możesz być pewna. Jednak nie zadręczaj się zbyt często wspomnieniami, które mogą ci odebrać obecną radość życia.
– To nie takie proste doktorze, kiedy widzi się tą parszywą gębę człowieka, który przyczynił się do moich największych upokorzeń, łez i bólu.
– Mówisz o tym facecie z pokoju?
– Tak. Jest bosem tego całego interesu. Miał nas kiedy chciał i ile chciał. Ten człowiek nie ma żadnych ograniczników. Dopuszcza się największych perwersji seksualnych, o których mało komu się śniło. Dlatego dobrze wiedziałam, co mogło być tej dziewczynie.
– Rozumiem.

– Stwierdził rzeczowo, jednak nie zwolnił uścisku ramion.
– Wyrzuć tą fajkę. Pamiętaj, że jak by coś się działo, zawsze możesz przyjść i pogadać.
– Tak, wiem. Dzięki. Jest pan …
– Nic nie mów. Nie myśl o tym, nie wracaj do tamtych dni. Mogę jeszcze zadać ci jedno pytanie? Co z twoją mamą?
– Nie uratowałam jej, jak się pan domyśla. Nie dostawałyśmy nic z pieniędzy zostawianych przez klijętów. Wszystko szło na nasze utrzymanie i kosmetyki. Ale od tamtej pory, gdy zmarła, postanowiłam zmienić swoje życie. Wykupiłam się od niego z trudem, ale mi się to udało i jestem tutaj.
– Bardzo dobrze. Lepiej nie mogłaś postąpić. A teraz weź coś na uspokojenie i do roboty. Silna z ciebie babka. Nie pasuje ci rozmazany makijaż.
– Tak jest doktorze.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 25

Artur już od dawna nosił się z zamiarem odwiedzenia Maji w jej domu. Nie rozmawiał z nią od czasu sylwestrowej imprezy. Miał z tego powodu małe wyrzuty sumienia, bo przecież powinien. Dogadywali się coraz lepiej, mogłoby z tego być coś naprawdę fajnego.
– Gdybym tylko w końcu zaczął być facetem i przestał się wszystkiego bać!

– Wykrzyczał do swojego odbicia w lustrze.

– Wstał energicznie z łóżka i pomaszerował do łazienki. Wziął długą kąpiel, z dodatkiem dużej ilości pachnącego płynu. Z namaszczeniem szorował nażelowaną gąbką swoje ciało, a po wyjściu z wanny, ogolił się staranniej niż kiedykolwiek w życiu, użył wody po goleniu. Dopiero co umyte włosy przeszły proces żelowania. Kiedy poraz setny przejrzał się w lustrze i w końcu był zadowolony z własnego wyglądu, pobiegł do swojej sypialni i wyciągnął z szafy odświętny garnitur.
– Jakie to szczęście, że niedawno robiąc pranie, wrzuciłem również ten garnitur.

– Rzekł znów do siebie uśmiechając się szeroko.

– Kiedy był już w zupełności gotowy i siedział w samochodzie, wyciągnął z maleńkiego schowka wizytówkę Maji. Przypomniał sobie, że dała mu ją, podczas pamiętnej, wspólnej herbaty w jego gabinecie, kiedy grypa rozbierała go na dobre.
– Maja Mazur.

– Przeczytał, a w jego głowie automatycznie pojawiło się wspomnienie ich pierwszego, nie do końca udanego spotkania, gdy się mu przedstawiła.
– Maja Mazur, niestety nie doktor, ani profesor.

– Uśmiechnął się do tego wspomnienia i jeszcze raz spojrzał na wizytówkę, kna której prócz numeru telefonu widniał jej adres.
– Staszica 15/3

– Odczytał i zapalił silnik. W połowie drogi, zatrzymał się przy kwiaciarni. Wszedł do środka rozglądając się.
– W czym mogę pomóc?

– Zapytała uprzejmie młoda pracownica.
– Szukam kwiatów.
– To znalazł się pan w odpowiednim miejscu.
– No, tak…

– Odparł, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy ze swojej poprzedniej, beznadziejnej odpowiedzi.
– A jakich kwiatów pan szuka?

– Drążyła kobieta, chcąc pomóc mężczyźnie, który wydawał się zagubiony.
– Dla kobiety … Nie, dla pięknej i wyjątkowej kobiety.
– Rozumiem. A jakie ona lubi kwiaty?
– No … Tego jeszcze nie wiem …
– Czy to państwa pierwsza randka?
– A sam nie wiem co to będzie. Może.

– Kobieta była trochę zdziwiona odpowiedziami Artura, gdyż nie wskazywały one na to, że szybko uda jej się mu pomóc wybrać odpowiedni bukiet.
– W takim razie, może lepiej kupić coś słodkiego?
– A co mogłaby mi pani polecić?
– No sama nie wiem. Może jakiś tort, albo ciasto?
– To proszę podać i ten tort, i to ciasto.

– Kobieta była zbita z tropu. Albo ten mężczyzna był wariatem, albo tak bardzo stresuje się spotkaniem ze swoją kobietą, że sam nie wie co plecie.
– Proszę pana … W kwiaciarni nie sprzedajemy ciasta. Miałam na myśli, by udał się pan do cukierni, skoro nie wie, jakie kwiaty lubi ukochana.
– Aaaa! No taak! Tak, bardzo przepraszam … Ma pani rację!

– Powiedział, śmiejąc się nerwowo i czerwieniąc, a potem czym prędzej opuścił kwiaciarnię i ruszył jak wariat.

– Wstąpił więc do cukierni i kupił tort orzechowy. Był to jego ulubiony smak i pokładał ogromną nadzieję, że i Maji zasmakuje.
– Właściwie, sam mogłem wpaść na to, żeby coś upiec.

– Pomyślał odbierając pakunek z ciastem i maszerując do auta.

– Po dwudziestu minutach, znalazł się pod adresem z wizytówki. Zaparkował nieopodal i wszedł do bloku o numerze 15. Jak się domyślał, mieszkanie numer trzy, musiało mieścić się na parterze zważając na to, że Maja jeździła na wózku. Nie pomylił się, były to ostatnie drzwi, na końcu korytarza. Stał chwilę z łomoczącym sercem w klatce piersiowej, zanim odważył się nacisnąć dzwonek do drzwi. Gdy w końcu to zrobił, odpowiedziało mu ujadanie Kseny, biszkoptowej labradorki Maji.
– Cholera? Może jej nie ma w domu? Mogłem wcześniej zadzwonić.

– Nacisnął dzwonek jeszcze raz, a gdy przez dłuższy czas drzwi nadal nie otwierały się, już miał odchodzić. Jednak powstrzymał się, kiedy usłyszał przekręcanie klucza w zamku, od wewnętrznej stronydrzwi, po czym ukazała się w nich Maja.
– Artur? Ojej … Co ty tu robisz?
– Witaj … Ja … Chciałem cię … Przeprosić …Uznałem, że powinniśmy porozmawiać, przepraszam, że dopiero teraz, ale … Miałem mnóstwo spraw: Chowaniec, mysz, Banach z dzieckiem i …
– Spokojnie, Artur, nie denerwuj się tak. Wejdź, proszę. Przepraszam, mam bałagan, nie zdążyłam posprzątać. Miałam tu ostatnio mały remont.

– Artur wszedł do środka, nieco się uspokajając i przywołując uśmiech na twarz.
– Nie przejmuj się bałaganem. Z resztą, nie jest tak źle. U mnie często bywa gorzej.
– To znaczy? Jak często?
– No … Najczęściej jak wracam do domu, żeby się w nim przespać i zjeść coś na szybko … Sterty brudnych garów, ubrań … Sama rozumiesz.
– U mnie aż tak źle nie bywa, ale powiedzmy, że mogę sobie to wyobrazić.

– Powiedziała śmiejąc się.
– Przyniosłem ciasto. Mam nadzieję, że będzie ci smakowało.
– Ciasto? To wspaniale! Od rana chodzi za mną coś słodkiego! Pędzę zrobić coś do picia. Na co masz ochotę?
– Kawę poproszę.
– Rozpuszczalną? Czy sypaną? A może zbożową? Mam też kawę trzy w jednym i inkę.
– Noo! Prawdziwa smakoszka kawy z ciebie. Poproszę kawę rozpuszczalną, do niej dwie łyżeczki cukru i odrobinkę mleczka.
– Tak jest.

– Odrzekła i wprowadzając gościa do salonu, sama pojechała zająć się przygotowaniem kawy.

– Ksena dumnie wkroczyła do pokoju, obwąchując gościa swojej pani, po czym uznawszy, że nie ma w nim nic bynajmniej ciekawego, wycofała się za mają do kuchni. Po kilkunastu minutach, Maja wjechała z tacą, na której pysznił się pokrojony tort orzechowy, a przy nim dwie filiżanki parującej kawy.
– Proszę bardzo. Gotowe, częstuj się.

– Rzekła przesiadając się z wózka na kanapę, obok Artura.
– To może chwilę poczekać. Maju … Ja … Chciałbym cię serdecznie przeprosić, za tego sylwestra, bo widzisz … Ja zupełnie nie miałem pojęcia, że Chowaniec … To znaczy Lidka…
– Artur. W porządku, nie wracajmy już do tego. Fakt, nie było to przyjeme, gdy szklanka wódki rozbiła się na mojej twarzy, ale … Na szczęście blizn nie mam.
– Posłuchaj, ja … Nie wiem co sobie wtedy pomyślałaś, ale … To wszystko co mówiła Lidka, to kłamstwo. Nikogo nie wykorzystałem, nie uwiodłem … Mieliśmy ze sobą jednorazowy incydęt, który nie powinien się wydarzyć…
– Artur. Dość, proszę, przestań wracać do tamtej nocy. Nie chcę się w to mieszać, przeprosiłeś, nie wchodźmy w szczegóły.
– Lidka też by chciała to zrobić, bo widzisz … Po tym wszystkim, chciała popełnić samobójstwo…
– Przykro mi. A co do przeprosin, niewykluczone, że kiedyś jej się to uda…

– Skwitowała Maja upijając łyk kawy.
– aaa, masz rację, co będziemy sobie humory psuć przy tak pysznej kawie i cieście.
– No, właśnie. Wreszcie mądrze prawisz Artur.

– Odrzekła odzyskując uśmiech.
– No i co z tą pracą w przedszkolu? Wiadomo coś?

– Zmienił temat Góra.
– Noo! No właśnie! Bo widzisz, z tego wszystkiego, to zapomniałam ci powiedzieć, a Basi i Adamowi się już chwaliłam. Dostałam tę pracę! Udało się!
– Wspaniale! Gratuluję! Bardzo się cieszę. Wiedziałem, że ci się uda, to była tylko kwestia czasu.
– Dziękuję. To krzepiące słowa. Ty i Basia z Adamem jako jedyni nie wątpiliście w to, że mi się uda. Może to dlatego? Tak bardzo tęsknię za dzieciakami i za pracą z nimi. Takie maluchy chłoną wiedzę jak gąbka…

– Mówiła przejęta, biorąc duży kęs tortu orzechowego.

– Po kilku chwilach zamilkła nagle, w panice poszukując husteczki, gdyż dostała gwałtownego kataru.
– Maju? Wszystko w porządku?
– O Jezu … Artur … Zapomniałam zapytać, czy … Czy to było ciasto orzechowe?
– Tak … O do Trzech Strzeleckich i jednego Wszołka! Tylko mi nie mów, że masz uczulenie!
– Od dzieciństwa. Chyba jest coraz gorzej … Wargi mnie pieką, szczypią, mrowią …
– O matko jedyna! Powinienem był odrazu zapytać, albo powiedzieć, jakie to ciasto…
– Skąd mogłeś wiedzieć …

– Mówiła już ledwo słyszalnym głosem, gdyż powoli zaczął występować obrzęk dróg oddechowych.
– Jezus Maria! Dziewczyno, tylko mi tu nie umieraj! Czy masz w domu adrenalinę?

– Pokręciła przecząco głową.
– Cholera jasna i wszyscy święci! Siedź, siedź spokojnie! Już wzywam pogotowie.

– Krzyczał w panice szukając w kieszeniach telefonu komórkowego.
– Halo? Halo! Artur Góra, pogotowie ratunkowe … yyyy, co ja mówię, zboczenie zawodowe. Ruda? Przyślij mi tu podstawę … Jak to gdzie! No tutaj! … Znaczy, Staszica 15/3! Nagła reakcja alergiczna na orzechy u kobiety, jestem na miejscu, dawaj mi tu podstawę, byle szybko!

– 23 p pojawiło się w niecałe 8 minut od wezwania przez doktora Górę. Do mieszkania wbiegli Adam wszołek i Michał Oleśkiewicz zwany Miśkiem.
– Wszołek? Co ty tu robisz?
– Chciałbym o to samo spytać pana, doktorze.
– Nie ma czasu na gadanie, adrenalina, szybciej! Szybciej mówię! A ty Misiek, parametry.
– Się robi.

– Adam i Misiek zajęli się ratowaniem życia Maji, wykonując polecenia pod dyktando Góry.
– Jeszcze dwie jednostki. Mało brakowało, a byłbym zmuszony zrobić tracheotomię.
– Doktorze … Jak to się dzieje, że siostrze Basi dzieją się takie rzeczy przy panu?
– Skąd ja mam wiedzieć Wszołek, no skąd? Przecież gdybym wiedział, że ona ma uczulenie na te cholerne orzechy, to kupiłbym tort truskawkowy!
– To może trzeba było zapytać?
– Nie zdążyłem, nie było kiedy!
– A pomyślał pan o mnie? Co ja teraz powiem Basi?
– Nie rozumiem. A co chcesz powiedzieć?
– Muszę powiedzieć prawdę. Że pan tutaj był, jedliście ciasto, Basia pana nie lubi. Przepraszam, ale musiałem to panu powiedzieć. Kocha Maję nad życie i jest przeciwna temu, żeby pan zadawał się z Majką.
– Słucham? Zamieniłeś się z głupkiem na rozumy Wszołek?
– Ja tylko ostrzegam, żeby potem nie miał pan nieprzyjemności w szpitalu, albo kiedykolwiek. Basia twierdzi, że jej siostra nie jest z panem bezpieczna, za dużo jej się złego przytrafia.
– No, coś w tym jest, ściągam na nią same nieszczęścia, ale pani Wszołek nie będzie mi mówiła, z kim mogę się spotykać, a z kim nie! Jej siostra również jest już dużą dziewczynką i…
– Dobrze, doktorze. Powie pan to Basi jak będzie trzeba, a teraz jedźmy.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 24

Kilka dni później, Lidia Chowaniec, po uprzednich konsultacjach z psychiatrą została wypisana ze szpitala. Gdy wróciła do domu, odetchnęła z ulgą widząc, że przyjaciele dobrze zaopiekowali się Zulą. Spała w najlepsze, kiedy rozdzwoniła się jej komórka. Ledwo przytomnym wzrokiem, spojrzała na wyświetlacz.
– Góra? No chyba cię zabiję!

– Wychrypiała zaspanym głosem.
– Halo?
– yyy … Chowaniec? To ty?
– Nie, to ja.
– Aaa, to w takim razie, bardzo przepraszam, chyba pomyliłem numer …
– Artur, czyś ty zdurniał do reszty? Przecież mówię, że to ja.
– Aaa, tak tak … Lidka, musisz natychmiast przyjechać do stacji.
– Coś się stało? Czemu tak szepczesz?
– Bo mogę ją wystraszyć.
– Uuuuu. Tak szybko wylądowaliście w łóżku?
– Jeszcze tego by brakowało … Ochyda, brzydzę się.
– Zaraz zaraz, nie rozumiem. Mówiłeś, że ją kochasz, teraz nie chcesz jej wystraszyć…
– Co ty pieprzysz Chowaniec, chyba jeszcze całkiem nie doszłaś do siebie.
– To ty nie masz na myśli Majki? To która cię zaatakowała … Ruda z dyspozytorni?
– Chowaniec! Przestań się wydurniać! Lidka, słuchaj, to nie jest śmieszne … Czy ten twój kot … Czy tam kotka, pal to licho … Żre myszy?

– Lidka zakrztusiła się łykiem wody, który wzięła, lecz nie zdążył on przemieścić się z przełyku do rzołądka.
– Jakie myszy? Artur czy ty się dobrze czujesz? To ciebie powinni badać psychiatrycznie zamiast mnie.
– Chowaniec. Siedzę w karetce … Zamknąłem swój gabinet i całą stację, pobiegłem najszybciej jak potrafiłem do karetki.
– A co ma z tym wspólnego jakaś mysz? I moja kotka?
– W moim gabinecie jest mysz. Cholera wie skąd i jeszcze większa cholera wie, czy aby tylko jedna.
– Doktorku, tylko spokojnie. Dopiero się obudziłam. Już się zgubiłam. Masz w gabinecie cholerę, czy mysz,
– Chowaniec, z tobą to gorzej jak z dzieckiem. Przecież mówię, że mysz! Tylko nie wiem, czy jedną! Nie wiem skąd się tam wzięła!
– No to nie wiem, kup jakąś pułapkę na myszy i myszka się złapię … Artur, nie rozumiem po co mnie budzisz?
– Bo ty masz kota! A koty jedzą myszy. Wpuści się go do stacji, zapoluje na to cholerstwo, i …
– Zaraz zaraz. Moment. Doktorku, czy ty … Każesz mi, o 6.30 zrywać się z łóżka, pakować Zulę do transportera i przyjechać z nią do stacji? Tylko po to, żeby złapała jakąś jedną, małą, nieszkodliwą myszkę?
– Ale tu jest właśnie problem, bo ja nie wiem czy jedną. Może ta cholera się rozmnożyła, z jakimś myszem.
– Z kim?
– Nooo … Nie wiem. Taki jestem zdenerwowany, nie wiem jak nazywa się mysz płci męzkiej.
– Ręce, nogi i rajstopy opadają. Artur! Tylko mi nie mów, że się boisz?
– No co ty! Chowaniec! Ja? Bać się myszy? Nigdy w życiu. Nie ma takiej rzeczy, której naprawdę się boję, tylko… Dzisiaj mamy kontrolę, o godzinie trzynastej. A tu, siedzę sobie spokojnie, wypełniam papiery i słyszę, że coś chroboce, turkoce, drapie i piszczy gdzieś za mną. No to myślę sobie, Strzelecki z Wszołkiem znowu jaja sobie ze mnie robią, albo chcą mnie przestraszyć. Strzelecki! Wszołek! Zajęty jestem, nie mam czasu na żarty! Mówię. A tu jak się nie odwrócę … Patrzę, a tu siedzi. Ona … Mysz! Na szafce gdzie trzymam teczki z papierami. Siedzi, patrzyła sie na mnie, o tak! O tak Chowaniec!

– Krzyczał Artur do słuchawki, a Lidka śmiała się zatykając sobie usta poduszką i wyobrażając sobie przerażonego doktora Górę, który usiłował zadziałać na jej wyobraźnię i przez słuchawkę pokazać groźny wzrok myszy.
– Wołałem Strzeleckiego i Wszołka, ale tych dzwońców jak zwykle nigdzie nie było! No nie było! Mysz się wystraszyła i niewiadomo, gdzie uciekła. No, więc złapałem co miałem pod ręką i dawaaaaaj, do karetki… Lidka, błagam, jeżeli ty coś z tą myszą nie zrobisz, to …
– Ja, czy moja kotka?
– Wszystko jedno, możecie działać razem, jak zespół ich troje, bo przecież jeżeli kontrola odkryje myszy w stacji, no to jesteśmy skończeni!
– No tak, w takich wypadkach używasz liczby mnogiej … Szkoda tylko, że nie wtedy, kiedy wspólnie ratujemy ludzkie życie…
– Co mówisz? Zasięg strasznie ucieka! Halo!
– Nic nic. Siedź i się nie ruszaj. Niedługo będę.

– Rozłączyła się, zanim Artur zdążył coś odpowiedzieć. Pospiesznie doprowadziła się do porządku, jedząc szybkie śniadanie, biorąc jeszcze szybszy prysznic. Wkładając na siebie stare, wytarte jeansy i bluzkę z plamami po soku pomidorowym, które jakimś cudem się nie sprały. Nie zastosowała się do prośby Artura i nie zabrała ze sobą kotki. W drodze do stacji, zatrzymała się przy sklepie i kupiła kilka pułapek na myszy i trochę sera. Kilkanaście minut potem, objuczona, wysiadła z samochodu i pomaszerowała w stronę parkingu dla karetek, szukając w każdej Artura Góry.
– Artur? Doktorze Góóraa! Halo! Gdzie jesteeś!

– Drzwi jednej z karetek otworzyły się. Ze środka wytoczyła się, na pierwszy rzut oka, bezkształtna masa, która potem zaczęła przypominać człowieka. Artur, obandażowany od stóp do głów, w kilku parach rękawiczek jednorazowych. Bandaże przyklejone były do siebie różnokolorowymi plastrami i plasterkami, których używali zazwyczaj do wezwań, gdzie poszkodowane były małe dzieci. Jego twarz osłonięta była kilkunastoma husteczkami jednorazowymi, przyklejonymi do siebie szczelnie, a na głowie pysznił się rondel. Lidka patrzyła najpierw z niedowierzaniem, a potem wypuściła torbę z zakupami z rąk, nie mogąc przestać się śmiać.
– Doktorku? Co ty z sobą zrobiłeś? Coś ci się stało? A może to jakiś kamuflaż, przed mafią pruszkowską? Zrobiłeś coś komuś, że się tak ukrywasz?
– Nie, no co ty Chowaniec. Musiałem się poprostu zabezpieczyć, na wypadek, gdyby tych gryzoni było więcej i gdyby postanowiły mnie zaatakować. Przecież nie mogę przez cały czas siedzieć w karetce, bo niedługo może być potrzebna do jakiegoś wyjazdu.

– Lidka nadal nie potrafiła przestać się śmiać z komicznego przebrania szefa stacji.
– Tak, oczywiście … To wszystko wyjaśnia doktorku. Ale czy naprawdę myślisz, że myszy, nieważne ile by ich było, są w stanie aż tak mocno gryźć?
– A skąd mam to wiedzieć? Z myszami nigdy nie wchodziłem w spory, dlatego lepiej się zabezpieczyć. Diabli wiedzą, jak mocno gryzie to paskudztwo i jakie zarazki przenosi. Ooo! Dobrze, że kupiłaś coś do jedzenia, strasznie zgłodniałem…
– Niee! Ale Artur, bo ten ser to …

– Próbowała protestować Lidka, ale było już za późno. Doktor Góra, w ekspresowym tępie, pomimo kilku par rękawiczek na dłoniach, rozerwał papierową paczuszkę i ugryzł spory kawałek sera, zakupionego do pułapek na myszy.
– Noo! Ty jedna Chowaniec wiesz, że jak się człowiek zdenerwuje, to zaraz powinien zjeść, bo nic tak człowieka nie wyczerpuje jak stres.

– Stwierdził z pełnymi ustami.
– mmm … Chyba gołda … Albo czedar … Albo… A kupiłaś coś do tych pułapek na myszy?

– Zapytał, biorąc ostatni kęs kawałka sera.
– Tak, właśnie zjadłeś myszkom obiadek. Nieważne. W kuchni napewno się coś znajdzie.
– Nieeee! Pod żadnym pozorem nie możesz tam wejść tak ubrana! A kto wie, czy i szczury się tam nie zalęgły?
– Doktorku. Dosyć tej farsy. Ile ty masz lat? Jesteś poważnym facetem, a zachowujesz się gorzej niż dziecko. Idziemy do stacji, poszukać tej pieprzonej myszy. Złapiemy ją do słoika i wypuścimy na wolność. Taki duży chłopiec, a boi się gryzoni, w przebieranki się bawi.
– Co ty Lidka … Zwariowałaś? Ja wiem, że komicznie wyglądam … Nawet trochę durnowato, ale … Ja musiałem w pierwszej kolejności zadbać o swoje bezpieczeństwo … Nie miałem pod ręką nic innego, tylko te bandaże, tylko te cholerne plastry, a rondel, no to … Znalazłem go, kiedy bunkrowałem przed mysimi złodziejami ciasteczka i rosołek!
– Dosyć tego! Zdejmuj to z siebie natychmiast. W każdej chwili możesz mieć wezwanie i dodatkowo, w stacji ma być kontrola … Pamiętasz o tym jeszcze?
– No tak … Tak, masz rację. Masz apsolutną rację! A … yyyy, co z tą myszą?
– Zaraz jej poszukam i wszystko będzie w porządku.
– yyyy, to tego. Pójdziesz przodem?
– Wracaj do karetki, przebierz się, a jak będzie po wszystkim to dam ci znać.

– Lidka oddaliła się i weszła do stacji. Chodziła szybko od pomieszczenia do pomieszczenia, gdy nagle, zamarła w pół kroku. W szatni, najspokojniej w świecie, siedziała mała, na oko siedmioletnia dziewczynka. Pulchniutka, z dołeczkami w policzkach, na widok których Lidia odrazu obdarzyła dziewczynkę uśmiechem.
– Cześć. Jestem Lidka, a ty?
– Kasia.

– Odpowiedziała grzecznie i wyciągnęła dłoń do kobiety.
– Szukam tatusia. Czy on już skończył pracę?
– yyyy … aaaa …

– Jąkała Lidka, której wyraz zdziwienia na twarzy nie miał granic. W pośpiechu przypominała sobie, czy któryś lekarz, bądź ratownik, nie wspominali przypadkiem, że wychowują siedmioletnią córeczkę.
– Jakiego tatusia?

– Zapytała w pierwszym odruchu zaszokowana Lidka.
– Mojego.

– Odparła zgodnie z prawdą, najprostszą odpowiedzią świata Kasia.
– Mój tatuś jest dzielny i ratuje życie ludziom.
– Tak? To świetnie. W takim razie, zaraz niedługo się tu pojawi.

– Odpowiedziała Lidka. Wiedziała, że dziewczynka nie jest córką Góry, Piotrka, ani Wiktora. Nowy był stanowczo za młody, by być ojcem.
– To napewno córka Miśka.

– Pomyślała.

– Misiek właśnie wszedł do stacji.
– O! Już jest twój tatuś. No cześć, zobacz, kto cię odwiedził.

– Misiek patrzył zdezoriętowany na dziewczynkę. Był równie, albo jeszcze bardziej zaszokowany niż Lidka, gdy zobaczyła ją poraz pierwszy.
– To jakieś żarty?
– No, ja nie wiem, ta mała szuka tatusia. Wiktor ma już dużą córeczkę, Piotr i Martyna jeszcze mają kilka miesięcy, Góra boi się małej myszy grasującej w stacji, a co dopiero miałby być ojcem Kasi, a nowy…
– To jest jakieś nieporozumienie! Dziecko nie jest moje!

– Obruszył się Misiek.
– Jak to nie twoje?

– Tym razem Lidka znowu mocno się zdziwiła.
– Normalnie. Sory, ale muszę się przebrać…

– Powiedział nie zrażony sytuacją i zamknął się w szatni.
– Ten pan nie jest moim tatusiem.

– Odpowiedziała z przejęciem dziewczynka.
– A jak ty się nazywasz kochanie?

– Zapytała Lidka, dumna z siebie, że zadała dziecku inteligętne pytanie, które w końcu rozwikła zagadkę.
– Kasia Warner.

– Rzekła grzecznie i ponownie wyciągnęła dłoń.

– Mina Lidki wskazywała jednak na to, że jest bliska śmierci, albo conajmniej omdlenia.
– Czy dobrze się pani czuje? Słabo pani?
– Tak … yyy, nie! Wszystko dobrze. Nazywasz się Kasia Warner, tak?
– Tak. Mam siedem lat. A dokładnie, siedem i dwa tygodnie. Chodzę do szkoły podstawowej numer 8…

– Recytowała, a Lidka próbowała się otrząsnąć z kolejnego szoku.
– Posłuchaj Kasiu. A co ty tu robisz sama? Gdzie jest twoja mamusia?

– Oczy dziewczynki przestały się śmiać. Spuściła główkę, a długie blond włoski rozsypały się zakrywając twarzyczkę.
– Nie żyję.

– Odpowiedziała smutno.
– Ach tak …

– Stwierdziła Lidka, która nie mogła opanować wiru swoich myśli.
– Przepraszam, nie wiedziałam. No, ale, takie małe dziewczynki jak ty…
– Tak, wiem. Nie mogą chodzić nigdzie same, bez kogoś dorosłego.
– Dokładnie, więc dlaczego jesteś tu sama?
– Bo, bo, bo … Ja … Dałam dziś tacie do pracy łobuza. Znaczy, moją ulubioną przytulankę … Bo mój tatuś pracuje w szpitalu i … To jego nowa praca, niedawno się tu wprowadziliśmy … Chciałam, żeby przyniósł mu szczęście i … Ale ja się bardzo stęskniłam za łobuzem. Bez niego nic mi się dzisiaj nie udaje. Kolorowanka mi nie wyszła, pokój nie chciał się posprzątać i … Czy pomoże mi pani znaleźć mojego tatę?
– Oczywiście kochanie!

– Odpowiedziała Lidka, którą wzruszyły słowa dziewczynki i mocno ją przytuliła.
– A tak na przyszłość … Obiecasz mi, że dopóki nie staniesz się większą dziewczynką, nie wyjdziesz sama z domu?
– Tak, obiecuję!
– Świetnie. To ja teraz zaprowadzę cię do taty.

– Lidka wyszła z Kasią ze stacji, całkowicie zapominając o mysiej przygodzie, która rankiem zerwała ją z łóżka. Dotarły do szpitala i przy recepcji Lidka próbowała zasięgnąć informacji:
– Dzień dobry. Przepraszam, czy doktor Warner jest w szpitalu?
– Tak. Niedawno skończył operację. Oo! Właśnie nadchodzi.

– Odparła recepcjonistka.

– Kuba szedł w ich stronę szybko, lecz gdy zobaczył swoją córkę, która pozwoliła się prowadzić niedoszłej samobójczyni, jego niedawnej pacjentce, zwolnił do żółwiego tępa. Jego źrenice coraz bardziej rozszeżały się z niedowierzania, a usta otwierały, chcąc coś powiedzieć, choć same nie wiedziały, co byłoby stosowne w tej sytuacji.
– Co pani tu…
– Dzień dobry. Córeczka pomyliła najwyraźniej wejścia do budynków. Szukała pana w naszej stacji ratowniczej.
– Słucham?

– Pytał dalej niedowierzając.
– Tak. Uległam takiemu samemu zdziwieniu, gdy ją zobaczyłam w stacji …
– Kasiu, kochanie … Czy masz mi coś do powiedzenia?
– Tatusiu, przepraszam, ja, ja … Nie chciałam, wiem, że niewolno mi samej wychodzić, ale tęskniłam za łobuzem i …
– Kasiu! Przecież mogło ci się coś stać! Kwiatuszku! Tyle razy ci mówiłem …
– Niechże pan nie krzyczy na Kasię. Już jej mówiłam, że takie małe dziewczynki nie mogą wychodzić same…

– Kuba zwrócił wzrok w stronę Lidki, jak by przypomniawszy sobie, że ona też jest częścią zamieszania.
– Dziękuję ci … yyy, znaczy pani … Kasiu, proszę, idź do samochodu. Na całe szczęście, skończyłem już dyżur. Porozmawiamy w domu kochanie. No, no idź.

– Wręczył córce kluczyki, a gdy odeszła, zwrócił się do Lidki.
– Naprawdę, z całego serca dziękuję … Gdyby nie ty … Przepraszam, gdyby nie pani…
– Proszę mi mówić po imieniu. Teraz już chyba pan może. Nie jestem już pana pacjentką … Lidka jestem.
– Jakub … To znaczy … Kuba… Bardzo mi miło.
– Mnie również.
– Gdyby nie ty, Kasi mogło się coś stać.
– Nie przesadzaj. Ja tu mam najmniej swojego udziału. Całe szczęście, że wiedziała mniej więcej jak tutaj trafić. Przepraszam, że zapytam, daleko mieszkacie?
– W Konstancinie … Całkiem niedaleko, ale…
– W takim razie to bardzo mądra dziewczynka. Cóż, trzymajcie się. Muszę już się zbierać. Mam jeszcze pare spraw do załatwienia w stacji…
– Jasne. Rozumiem, ja też biegnę do Kasi… Masz niewątpliwy dar, do ratowania życia. Dobrze, że nie udało ci się odebrać sobie własnego.

– Rzekł uśmiechając się rozbrajająco i zanim Lidka zdążyła coś odpowiedzieć, zniknął jej z oczu. Gdy już prawie wychodziła ze szpitala, natknęła się na Wiktora Banacha. Kierował się do wyjścia, trzymając Annę pod rękę.
– Lidka! Jak dobrze cię widzieć!

– Rzuciła się w jej ramiona Anna.
– Pani doktor! Panią też … Boże, słyszałam co się stało … Tak mi przykro … Jezu, co ja gadam, to przez tę mysz i dziecko Warnera …
– Jaką mysz? Jakie dziecko?

– Zdziwili się oboje z Wiktorem.
– Nic, nieważne. Chciałam powiedzieć, że gratuluję wam córeczki …
– Dziękujemy. Malutka i my, zostaliśmy przetransportowani śmigłowcem, z Zakopanego do leśnej góry, gdy tylko stan maleńkiej poprawił się na tyle, że można było to zrobić.
– To świetnie. Wszystko napewno się ułoży, a wy wkrótce przywykniecie do tego, że wasze życie zmieniło się o 300 stopni. Z tego co wiem, Góra z Piotrem zorganizowali jakąś zbiórkę pieniędzy i kupili mnóstwo rzeczy …
– Naprawdę? Kochani jesteście!

– Ucieszyła się Anna.
– Tak. Przepraszam, wpadnę potem zobaczyć waszą córeczkę, ale … Ale teraz muszę uciekać zgładzić mysz, bo inaczej, Góra zgładzi mnie.

– To mówiąc, pobiegła zostawiając zdziwionych Annę i Wiktora.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 23

Artur siedział przygnębiony w swoim gabinecie w stacji. Od kilku dni, niemal nie jadł i nie spał. Wyrzuty sumienia zżerały go do granic możliwości.Zastanawiał się, czy jednak nie dawał Lidce dwojakich znaków, które pozwalałyby jej się w nim rozkochać? Może, nie wystarczająco dosadnie powiedział jej wcześniej, że nigdy nie będą razem? Może gdyby był bardziej stanowczy, to Lidka teraz nie leżałaby w szpitalu? Usłyszał stukanie do drzwi.
– Proszę!
– Dzień dobry doktorze. Ja, przyszedłem, bo… Doktorze, to nie jest pana wina. To znaczy … Nie tylko pana wina. Wszyscy byliśmy w ogromnym szoku, że Lidka w ogóle zrobiła coś takiego i … W pierwszej kolejności zajęliśmy się ratowaniem jej życia, tamowaliśmy krwawienie.
– Już ty mnie nie pocieszaj Strzelecki. Takie coś w ogóle nie powinno mieć miejsca. I to komu się to przydarzyło? Mnie, Arturowi Górze, który kodeks to w jednym paluszku ma, i wszystkie procedury. Wypiję to piwo, którego naważyłem, jestem gotów ponieść pełną odpowiedzialność za to.

– Ale my nie możemy na to pozwolić doktorze. Jeżeli panu postawią jakiekolwiek zarzuty, my z Martyną idziemy za panem jak w dym. Jesteśmy tak samo winni tego zaniechania
– To szlachetne Strzelecki, nie powiem, szlachetne. Ale dziękuję, nie oczekuję od nikogo ofiarności i poświęcenia. Za wszelkie zaniechania podczas wezwań odpowiada lekarz!
– No i co zamierza pan zrobić doktorze? Nic nie jeść, nie pić, nie spać, przecież czasu pan nie cofnie. Wiadomo już, czy w jej krwi znaleźli jakieś prochy? Napewno nic nie wzięła.
– Wzięła. Właśnie dlatego osobiście odejdę i złożę wypowiedzenie. Mam tylko nadzieję, że mnie nie zawieszą i że znajdę uczciwą pracę gdzie indziej.
– Co pan, doktorze oszalał? Jaką pracę gdzie indziej! Co pan pieprzy! Co wzięła.

– Obruszył się Piotr.
– Heparyna. Mówi ci to coś?

– Piotr zamarł z otwartymi ustami.
– Pan żartuje, doktorze?
– A wyglądam?
– Ale … Ale jak to … Skąd?
– Nie wiem. Ale przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego krwotok był tak silny. Dlaczego do cholery nie przyszło mi to do głowy!
– Doktorze. Niech pan nie działa pochopnie. Poczekajmy, aż Lidka się wybudzi. Przecież żyje! Gdyby nie pan … Nie przeżyłaby. To pan nalegał, żeby pojechać do niej do domu doktorze. Nie posadzą pana, nie odbiorą prawa do wykonywania zawodu. Wszystko napewno da się wytłumaczyć. Każdy czasem popełnia błędy…
– Dziękuję za te krzepiące słowa. Może coś w tym jest.
– Aa. Doktorze, bo ja … Też tak właściwie to w innej sprawie…
– Nie ma mowy Strzelecki. Nie dam ci urlopu, nie mam już kim grafiku łatać.
– Ale ja … Nie w sprawie urlopu doktorze, bo … Chodzi o to … Słyszał pan o Wiktorze i Annie?
– No pewnie, kto by o tym nie słyszał.
– Naprawdę nic pan nie wie? Anna urodziła dziecko w Zakopanem.
– Jakie dziecko? Przecież ona w ciąży nie była. Zdurniałeś Strzelecki? Prima aprilis w styczniu mi urządzasz, żeby mi humor poprawić?
– Nie no, co pan. Jak mi pan nie wierzy, proszę dzwonić do Banacha. Takie malutkie, różowiutkie … Wcześniak, dziewczynka. Podobno ma na imię Pola
– A co to za imię … Pola. Z kosmosu chyba … Wszystkie dzieci będą się z niej śmiały. O, Pola coca cola.
– Mnie się tam podoba doktorze.
– A czy Poli się podoba?
– No … yyy … Teraz to chyba sama jeszcze tego nie wie, a za jakieś 18 lat gdyby co, będzie mogła to zmienić.
– Ja to się z wami mam. Chowaniec się zabija, Wiktor rodzi dzieci…
– Chyba Anna. I nie dzieci, tylko dziecko.
– Nie łap mnie za słówka Strzelecki. Zmęczony jestem. Głupoty gadam.
– No … To zanim doktor pójdzie się przespać… Pomyśleliśmy z Martynką, że… Trzeba by zrobić jakąś zrzutkę. Przecież oni zupełnie nie byli gotowi na to dziecko, nie wiedzieli o tej ciąży.
– No i ty mi Strzelecki wytłumacz, jak to możliwe? Że Wiktor nie wiedział, to właściwie nic dziwnego. Banach przeważnie nie wie, na jakim świecie żyje … Wszystkiego się boi …
– Banach? A my mówimy o tym samym Banachu?
– Oj Strzelecki, pożartować sobie nie mogę czy co?
– Dobrze, że humor panu wraca. A co do pytania, to … Nie wiem jak to możliwe, że Anna nic nie wiedziała, nie przeczuła. Nigdy jeszcze nie byłem w ciąży.
– A co, chciałbyś być?
– Chciałbym się dowiedzieć przez co przechodzą kobiety w tym stanie. Być może wtedy zrozumiałbym wszystkie humorki Martyny. No mówię panu, jednego dnia, nie wypuszcza mnie z łóżka i ciągle chce…
– No no no! Nie interesuje mnie to Strzelecki, a co z tym dzieckiem Banacha?
– Aaa … No tak … No, więc może … Jakaś zrzutka? Na najpotrzebniejsze rzeczy dla dzidziusia? Wie pan: wózek, łóżeczko, przewijak, wanienka, ubranka, butelki, smoczki.
– Może odrazu nowy dom, samochód dla Banacha, zoo i plac zabaw dla Polci? Strzelecki, skąd weźmiemy na to pieniądze? Rozbijemy bank?
– Nie no … Banku może nie, ale … Mam pewien pomysł …
– Pewien ktoś miał kiedyś pomysł, wcisnął enter i rozwalił waltrey center. Ty masz podobny charakter Strzelecki, aż się boję co ci się w tej głowie pali.
– Obraża mnie pan doktorze, a ja mówię poważnie. Zawsze nas pan tak straszy, że potrąci nam pan z premi, no to może …

– Góra zaczął się śmiać.
– Noooo Strzeleeeecki! Coraz bardziej mnie zadziwiasz. Pomyślę nad tym, a tym czasem … zająłeś się tym pchlarzem Lidki?
– No, właśnie doktorze, to jest trzecia sprawa, z którą do pana przychodzę… Bo … Chciałbym zabrać gdzieś na weekend Martynę. Akurat tak się złożyło, że ani ja, ani ona mamy w tym czasie wolne i …
– O matko! Strzelecki! Nie! No niee! Tylko nie to! Błagam cię, nie rób mi tego. Ja? Mam jechać do jej domu? Zajmować się futrzastym, zapchlonym, śmierdzącym kocim moczem stworem?
– Doktorze. Ale on, a raczej ona wcale nie śmierdzi. Lidka o to dba … Ma w kuwecie taki specjalny żwirek niwelujący te zapachy. Poza tym, ta kotka chyba jest wykastrowana i nie ma pcheł.
– Ale ja mam alergie na koty! Rozumiesz Strzelecki? A, ler, gię!

– Sylabizując ostatnie słowo, walił pięścią w stół.
– Ale doktorze, to tylko dwa dni, no dobra … Trzy. A może do tego czasu Lidka już…
– Nie! Kategoryczne, nie! Z resztą, zaraz idę do szpitala … Dowiem się, jaki tak właściwie jest stan pani Chowaniec i skończy się to wszystko raz na zawsze! Najpierw Chowaniec, potem Banach i jego nowe dziecko, teraz ten kocór! Szlak mnie z wami wszystkimi trafi!

– Piotrek uśmiechnął się lekko.
– No, tak … To ja … Uciekam już… Karetki same się nie naprawią … Leki nie poukładają…
– Ty, Strzelecki, a od kiedy ty tak do roboty się garniesz?
– Od zawsze doktorze. A pan, niech jedzie do domu. Zje coś, odpocznie.

– Piotr szybko opuścił gabinet Góry, pozostawiając zmęczonego lekarza z problemami w samotności.
– Góra spakował swoje rzeczy. Szybko wyszedł ze stacji i skierował się w stronę szpitala. Był tak zmęczony, że przez chwilę nie mógł się zdecydować na jakim oddziale ma szukać Lidki. Przeszedł przez oddział intęsywnej terapi, chirurgię, aż w końcu uprzytomnił sobie, że Lidka została przeniesiona na internę. Odnalazł salę Lidki i ostrożnie wszedł do środka. Leżała na łóżku z zamkniętymi oczami. Jej nadgarstki wciąż pokrywały opatrunki. Artur usiadł przy jej łóżku. Nagle spostrzegł, że otwiera oczy i nieznacznie unosi głowę.
– Lidka? Lidka! Chowaniec? Słyszysz mnie? Halo! Halo, jest tu jakiś lekarz? Halo, siostro, proszę zawołać lekarza!

– Wrzeszczał zrywając się z krzesła i biegając wokół łóżka.

– Do sali szybkim tępem wbiegł doktor Warner.
– Co się dzieje?
– Wybudziła się. Otworzyła oczy, patrzyła na mnie, podniosła głowę.
– To powinien się pan cieszyć, że nie dała panu w twarz.
– Słucham?
– Krzyczy pan niemal na cały oddział. Pacjentkę pewnie jeszcze nieco boli głowa, więc spoliczkowanie byłoby pewnie adekwatne do sytuacji, aczkolwiek niezbyt kulturalne.
– Co pan sobie … Jaja robi doktorze Warner? Kpi pan z powagi sytuacji! Pacjentka się panu wybudziła. Proszę się nią zająć.

– Jakub popatrzył z pobłażaniem na Górę.
– Doktorze … Jak się pan nazywa?
– Artur Góra, pogotowie ratunkowe, bo co!
– Strasznie długie ma pan nazwisko. A więc … Doktorze Góra, pogotowie ratunkowe. Pani Lidia Chowaniec obudziła się już kilka godzin wcześniej. Dochodzi do siebie po bardzo dużej utracie krwi i konsultacji z psychiatrą. Aha, i z całym szacunkiem, jeżeli ktokolwiek robi sobie w tej chwili, jak pan to określił? Jaja, to napewno nie ja… Następnym razem, zanim pan zaalarmuje, to proszę się trzy razy zastanowić.

– Warner wyszedł, zostawiając Górę w kompletnym osłupieniu. Lidka niemal zwijała się ze śmiechu na swoim łóżku.
– Artur! Kocham cię! Ja naprawdę! Z całego serca cię kocham, wiesz? Szkoda, że nigdy nie wyznam ci tego przed ołtarzem.
– Bardzo śmieszne Chowaniec, baaaardzo śmieszne. Sama widzisz co zrobiła z tobą ta miłość. Leżysz obklejona opatrunkami, zamiast ratować ludzkie życie.
– A ty jako jedyny się o mnie martwisz. Jesteś kochany!
– Martwię się, nie z miłości, ale …
– Wiem, wiem. Lubisz mnie. Rozumiem i również za to ci dziękuję.
– Lidka. Do cholery! Co oni ci tu dają? Przed twoją próbą samobójczą prychałaś na mnie jak ten twój kocór, a teraz …
– Kotka doktorku. Wabi się Zula.
– Co za idiotyczne imię! To już nie ma ładniejszych imion dla kotów? Pchełka, Perełka, Mróczka … O, na przykład ja … Jak byłem mały, to miałem kotkę Childegardę. Znalazłem ją w krzakach, nad rzeką. Niestety prędko musieliśmy ją wywieźć do babci, bo okazało się, że mam alergię.
– Childegarda? Doktorku? Miałam jeszcze nadzieję, że jako mały chłopiec, miałeś więcej rozumu, niż szczęścia, ale…
– yyy … Chowaniec, bo … Skoro już tak sobie rozmawiamy to … Strzelecki, Kubicka … Oni nic o tym nie wiedzą, więc gdybyś mogła to … Zachować dla siebie… Wiedzą tylko, że nie nawidzę kotów, co jest z resztą prawdą i …
– Doktorku. Słuchaj, zmieńmy temat. Ja … Bardzo chciałabym cię przeprosić. A zarazem podziękować.
– No fakt. Nie zachowałaś się profesjonalnie podcinając sobie żyły z mojego i Maji powodu, ale … Zapomnijmy o tym. Nie wracajmy.
– Nie da się zapomnieć. Żałuję tego, ale blizny na moich rękach zawsze będą mi o tym przypominać.
– Chowaniec, powiedz mi jedno. Po cholerę wzięłaś te pieprzoną heparynę?
– Pytasz mnie o to, jako Artur, czy jako doktor Góra?
– A co to za różnica?
– Bo wydaje mi się, że doktor Góra wie jak działa heparyna. Zmniejsza krzepliwość krwi. Chciałam mieć pewność, że jeżeli ktokolwiek mnie znajdzie, będę już tylko wspomnieniem dobrego człowieka.
– A skąd wzięłaś heparynę?
– Nie martw się. Nie okradłam zapasów twojej stacji.
– No, mam nadzieję, ale … Coś mi się wydaje, że już niedługo będę kierownikiem stacji.
– Jak to? Co ty mówisz?
– Doprowadziłem do poważnego zaniechania Chowaniec. Coś mnie tknęło kiedy wybiegłaś ode mnie z gabinetu. Cały dzień nie mogłem się na niczym skupić … To dlatego cię znaleźliśmy. Ze Strzeleckim i Kubicką.
– No cóż. Może gdybyś mnie kochał … Byłoby to romantyczne … A tak to … Musiało być straszne. Niemniej, dziękuję. Gdyby nie ty, nie miałabym już szans.
– Przecież nie chciałaś ich mieć.
– Zmieniłam zdanie, gdy zobaczyłam jak o mnie walczysz.

– Roześmiała się ciepło.
– No przecież żartuję doktorku. Zmieniłam zdanie, kiedy tylko się obudziłam i zobaczyłam nad sobą tego anioła.
– Mówisz o doktorze Warnerze?
– No patrz … Nie przedstawił się … Chyba tak.
– Chowaniec, ale on jest za stary dla ciebie. Przecież on jest trochę starszy ode mnie.
– A ty co, zazdrosny jesteś? Przecież mnie nie chcesz doktorku, to co ci robi za różnicę kto mnie poślubi?
– A skąd wiesz, że on cię poślubi?
– Jezu, nie wiem! Wyglądasz na zmęczonego. Żartu nie odróżniasz od powagi.
– To możliwe. Strzelecki mi mówił dzisiaj coś podobnego.
– Doktorku, a tak poważnie … Nie bój się … Nie chcę się na tobie mścić. Twoje, jak to nazwałeś, niedopatrzenie nie dostanie się do izby lekarskiej. Nie będziesz miał sprawy przed sądem lekarskim. Jestem, żyję i … Chciałabym wrócić do karetki, czy…
– Noooo! Chowaniec! Wreszcie zaczynasz gadać jak człowiek! Doskonale wiedziałem, że to cholerne wypowiedzenie trzeba podrzeć na strzępy!
– Czy to znaczy doktorku, że mogę…
– Możesz Lidka! Oczywiście, że możesz! Nieee, ty musisz do nas wrócić! Nie mam kim luk w grafiku zapełniać, Anna i Wiktor urodzili dziecko, w Zakopanem …
– yyyy. Doktorku? Czy ty się dobrze czujesz? Jakie dziecko w Zakopanem?
– Lidka … Ale to prawda … Moje zmęczenie nie ma tu nic do rzeczy…
– Wyjdziesz sam i pojedziesz do domu się przespać? Czy mam poprosić doktora Warnera, żeby cię stąd wyprowadził? Albo zadzwonię, po tę twoją Majkę, odwiezie cię na wózku, odrazu do psychiatryka.
– ty ty, Chowaniec! Ty się tak nie zapędzaj, bo z premi ci polecę!
– Dobra, doktorku. Ale tak poważnie, jedź się przespać, odpocząć, o nic się nie martw, nikt ci stołka w stacji nie podsiądzie. A czy ktoś zajmuje się Zulą?
– Tak, Strzelecki … Ja będę zmuszony w weekend…
– O Boże! Mam nadzieję, że moja kotka to przeżyje.

– Po tych słowach, roześmieli się oboje jednocześnie. Śmieli się długo, zanosząc się i tuląc po przyjacielsku. A potem, doktor Góra, zgodnie z obietnicą, opuścił szpital i pojechał do domu wypocząć.

EltenLink