Categories
Moje fanfiction

Rozdział 42

– W godzinach wieczornych, w stacji ratownictwa medycznego, dyżur pełniła załoga 21 s. Składali się na nią Gabriela Morawska, wraz z Miśkiem i nowym, którzy w chwilowej przerwie od wyjazdów drzemali siedząc przy stole w jadalni. Gabi weszła tam cicho, z kanapką owiniętą w foliowy woreczek. Postanowiła zrobić panom psikusa i zaraz po odpakowaniu kanapki, strzeliła woreczkiem tak głośno, że obaj poderwali się na równe nogi niemal od razu. Spojrzeli na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem, co rozbawiło ją mocno.
– Głowa spokojna, to nie wojna!

– Odparowała z szerokim uśmiechem.
– Wezwanie mamy?

– Zapytał nieprzytomnym głosem Misiek.
– Narazie nic mi o tym niewiadomo, ale zamiast spać, lepiej napijcie się kawy, bo jak wezwanie nadejdzie, to senność opóźni waszą motorykę i szybką reakcję, co zabiera nam cenny czas, w któym moglibyśmy udzielić komuś pomocy.
– 21 s
– Ooo! A nie mówiłam? Wiedzą kiedy nas wezwać. 21 s zgłaszam się.
– Napad na sklep jubilerski. Ulica bananowa 124. Dzwoniący poinformował, że wśród zakładników jest ranne dziecko. Policja już jedzie na miejsce.
– O cholera! Przyjęłam.

– Odpowiedziała poważniejąc w mgnieniu oka.
– Panowie! Potrzeba cewników? Albo pampersów? To brać, żeby który ze strachu w portki nie narobił, bo wstyd będzie dla polskiej służby zdrowia.

– Zażartowała słono i wyszła, zbierając sprzęt.
– Humorek to ona ma, nie powiem.

– Skfitował Misiek.
– I na tym się kończy to, co ona ma.
– Odpowiedział nowy i obaj podążyli za szefową.
– Miała już szefowa taki przypadek, że jakiś napad, czy coś?
– Tak misiu, nie raz. W większości takie napady, to przez szaleńców, którym brakuje forsy na narkotyki, albo inne używki. Jeszcze nie zdarzył mi się przypadek, w którym ktoś w tak desperacki sposób próbowałby znaleźć pieniądze na leczenie chorej bliskiej osoby.
– A jak to jakieś mafijne porachunki?
– Może być i tak. Zwłaszcza, że mamy tu osobę ranną, zapewne w grę wchodzi postrzał z broni.
– Nie jesteśmy zbyt bezpieczni, prawda?
– W tej pracy nigdy nie jesteśmy bezpieczni Misiek. Ale to prawda, że w takim wypadku, jesteśmy w grupie podwyższonego ryzyka.

– Rozmawiali tak jadąc szybko, a w jakiś czas potem znaleźli się na miejscu napadu. Gdy wyszli przed karetkę, zastali tam już dwa patrole policji. Na przeciw wyszła im starszy sierżant Monika Zawadzka.
– Cześć. Dobrze, że jesteście. Jest tu gorąco. Negocjator próbuje zmusić bandziorów, żeby wypuścili ranne dziecko. Za chwilę wzywamy oddział antyterrorystyczny, kiedy podejmą taką decyzję, zeszturmują budynek i uwolnimy zakładników.

– Streściła sytuację Monika
– Cześć. Ile ludzi może być w środku?
– Z tego co mi wiadomo dwie kasjerki, mężczyzna z dzieckiem, które jest ranne, z pewnością ojciec i uzbrojony napastnik.
– W jaki sposób ranił dziecko?
– Z broni. Strzelał. Niestety nie zawsze podczas takich napadów mają tylko atrapę.
– Tak, rzeczywiście, bardzo szkoda. Czyli my mamy co robić.
– Owszem, macie, ale narazie nie możecie tam wejść. Chcemy zmniejszyć liczbę ofiar do minimum.
– Monika, rozumiem, ale nie wiem jaki jest stan dziecka. Nie wiem jak duża jest rana, ile krwi straciła…
– Gabi, nie mogę ci pomóc, po prostu nie przeszkadzajmy sobie nawzajem w robocie, a wszystko skończy się dobrze.
– Monika! W wypadku rany postrzałowej liczy się czas…

– Ale Monika już nie słuchała, oddaliła się w stronę jednego z radiowozów.
– Co robimy szefowo?
– Chwila! Daj mi pomyśleć!

– Gabi westchnęła ciężko i zamyśliła się.
– Nowy. Zostajesz tu. Ktoś musi być na zewnątrz, w razie czego. Musi zostać ze sprzętem i podać go przez kogoś.
– Ale…
– Żadnego ale. Misiek, ty dobrze wyglądasz, może facet odpuści i przestanie kozaczyć przy krwawiącym dziecku. Idziesz ze mną. No chyba, że się boisz, to…
– Tak jest szefowo!

– Powiedział bez wachania Misiek, biorąc torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami.
– Pani doktor! Jak chcecie tam wejść! Przecież miał tu być negocjator, dopiero może wówczas uda się was tam wpuścić!

– Próbował oponować nowy, ale Gabi szła twardo w stronę zabarykadowanych drzwi sklepu jubilerskiego, a krok za nią podąrzał nieco niepewnie Misiek.
– Halo! Nazywam się Gabriela Morawska! Jestem lekarzem! Ja chciałabym opatrzeć ranne dziecko! Słyszy mnie pan?

– Krzyczała stojąc przy jednym ze sklepowych okien.
– Co ty wyprawiasz, zmiataj stąd. Prosiłam cię, abyśmy nie mieszały się sobie nawzajem w robotę, tak czy nie?

– Usłyszała za sobą głos Moniki, która znalazła się tam niewiadomo kiedy.
-Ty jesteś od łapania rabusiów i złodziei, ja od ratowania życia. Ty nie próbujesz jak narazie pomóc mnie, a więc ja muszę przeszkodzić tobie.
– Gabriela, proszę, daruj sobie takie filozoficzno umoralniające gadki, bo w tym momencie możesz tylko pogorszyć sytuację. Napastnik nie pozwolił jak narazie nikomu się zbliżać, a jeśli przez ciebie jeszcze komuś stanie się krzywda? Pomyślałaś o tym?
– Muszę uratować to dziecko! Po to mnie tu wezwano!
– Bez względu na wszystko?
– Tak!

– Zakończyła twardo Gabriela, a w tym czasie, jedno z okien uchyliło się nieznacznie!
– Która z was to lekarz!

– Zapytał gruby, męski głos, którego twarz powlekała gruba kominiarka.
– Ja!

– Wykrzyknęły obie, widząc szansę na kontakt z napastnikiem!

– W tym momencie powietrze rozdarł potworny huk wystrzału z broni. Padły na ziemię, a na ich drobne ciała runął misiek!
– Ostatni raz pytam! Która, z was, to, lekarz! To był tylko ostrzegawczy strzał, następnym razem wyceluję w te piękne blond główki i nikt nie będzie miał szansy na replay!
– Ja!

– Odpowiedziała Gabi, wstając na nieco drżących nogach, lecz nie straciła gotowości do boju w głosie.
– Idziesz ze mną! Wypuszczę dzieciaka, ale ty zostaniesz, dopóki policja nie spełni rządań, które im za chwilę postawię!
– Idę z nią!

– Rzekł twardo Misiek, stając u boku Gabi.
– A ty łosiu skąd się tu wziąłeś? Wypierdalaj! Bo zrobię z ciebie tylko mokrą plamę!
– Misiek! Misiek! Misiek, przestań!

– Gabi próbowała go powstrzymać, by zapobiedz kolejnemu, tym razem już nieostrzegawczemu strzałowi.

– Misiek odpuścił, cofnął się o krok,podając lekarce torbę ze sprzętem, a Gabi podążyła wraz za napastnikiem do wnętrza sklepu jubilerskiego.
– Stary! Przecież ta akcja jest lepsza, niż najlepszy kryminał, thriller, horror!

– Szepnął Miśkowi nowy, gdy ten wrócił do niego na czas nieobecności Gabi.
– Pogięło cię? Bawi cię to? Mogliśmy tam wszyscy zginąć. Żyjemy dzięki dobrej woli tego kolesia. Nie mogę jej tam z nim zostawić, muszę się tam dostać.
– Co się przejmujesz, sama chciała wejść. Mogliśmy w spokoju poczekać na tego negocjatora…
– Ty Nowy! Wiesz co ci powiem? Może i masz ścisły umysł, ale serca napewno nie! Pomóż mi ją stamtąd jakoś wyciągnąć! Najlepiej razem z wszystkimi ludźmi.

– Wewnątrz sklepu Gabi od razu przypadła do rannej dziewczynki. Jej ojciec siedział pod ścianą i zdawało się, że ta sytuacja kompletnie go sparaliżowała i wyłączyła myślenie. Bredził od rzeczy, nie wiedział gdzie się znajduje. Kasjerki, które były razem z nimi, głośno płakały nie mając odwagi by się poruszyć. Ranna dziewczynka leżała skulona płacząc, a z jej ramienia sączył się strumień krwi.
– Witaj! Jestem Gabi, a ty?
– Emilka.
– Ile masz lat Emilko?
– 11
– Wspaniale. DUża z ciebie dziewczynka. Pokaż rączkę, postaram się ją opatrzyć i ci pomóc.

– Gabi włożyła rękawiczki i natychmiast zajęła się opatrzeniem rannej ręki.
– Nic poważnego na szczęście się nie stało. Założymy opatrunek, a w szpitalu jeszcze dokładnie sprawdzą, czy twojej rączce nic nie grozi. Nie płacz! Nie bój się! Już nic ci nie grozi. Jestem lekarzem i jestem przy tobie!
– Za dużo gadasz piękna! Rób co masz robić, potem oddaj bahora swoim koleżką i czekaj, aż policja zdecyduje się spełnić moje warunki, to może nikomu nic więcej się nie stanie.
– A co ty taki maczo przy kobietach jesteś, co? Po co to robisz. Warto? Dla kilku kolii z brylantami? Dla pierścionków, łańcuszków?
– Zamknij się powiedziałem ci! Bo przestanę być miły! Pewne osoby po prostu muszą nauczyć się, że jak pieniądze się pożycza, to należy je w czasie, co do grosza oddawać.
– Czy osoba, która jest ci winna pieniądze jest tu?
– Nie, dlatego tym bardziej dostanie nauczkę! Jak się przestraszy, to się nauczy, a wtedy innym krzywda się nie będzie działa. A z resztą, po co ja ci to mówię, stul gębę i wołaj tych knypków z tej twojej karetki.

– Gabi wzięła do ręki krótkofalówkę.
– Misiek, nowy, do mnie! Bierzcie nosze!

– Gdy tylko usłyszeli Gabrielę w swoich radiach, natychmiast pobiegli pod drzwi sklepu.
– Zrozumiałeś co do ciebie mówię? Ty przejmujesz dziecko, ja spróbuję ją wyciągnąć, a jeśli się nie uda, wchodzę tam do środka! Nie zostawię jej tam samej!

– Zakomenderował Misiek.
– Misiek, czuję, że coś nie wypali, to nie jest dobry pomysł, może zaczekajmy…

– Lecz było już za późno. Gdy Gabi pomagała wydostać się dziewczynce, którą przejął nowy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Misiek próbował wypchnąć Gabi na zewnątrz, lecz ona stawiała opór. Nie uszło to uwadze napastnika, który chcąc pokazać Miśkowi gdzie jego miejsce, strzelił dwa razy. Jedna kula trafiła w ścianę, lecz druga, utkwiła w brzuchu Gabi. Jej kurtka niemal od razu pokryła się ogromną plamą krwi.
– Nieee! Nieee! Nieeee!

– Rozwrzeszczał się Misiek, co zbiło z tropu napastnika. Runął jak długi przy Gabi, którą postrzał zwalił z nóg. Nawet nie usłyszał, jak bandyta kolejnymi strzałami w powietrze przegonił dwóch policjantów, którzy zdawali się próbować zbliżyć, by go obezwładnić, a następnie zatrzasnął drzwi. Misiek rzucił się na niego z pięściami. Kasjerki zaczęły głośno piszczeć, a Gabi wciąż przytomna, ostatkami sił, przywołała go do porządku.
– Uspokój się! Mało ci jeszcze rannych?
– To wszystko twoja wina! Dlaczego nie posłuchałaś Moniki! Dlaczego nie zaczekałaaś!
– Przestań krzyczeć i mi pomóż. Bierz się za tamowanie krwotoku!

– Rozmawiali jak gdyby nigdy nic zapominając, że nie są w pomieszczeniu sami.
– Zaraz chyba się wzruszę, albo pożygam. Nie dotykaj jej! Daj mi to swoje radio.
– Człowieku, ona bardzo mocno krwawi, jeżeli jej zaraz nie pomogę, to umrze.
– Daj, mi, radio!

– Sylabizował bandyta, przystawiając Miśkowi broń do głowy.

– Wykonał rozkaz, patrząc ze łzami w oczach na Gabi, która daremnie, samodzielnie usiłowała tamować krwotok z rany brzucha.
– Nie rozklejaj się! Słyszysz? Tylko mi się tu nie rozklejaj! Stało się! Trudno! To mogłeś być ty, albo Nowy. Nic mi nie będzie. Tylko mi pomóż.

– Pieski, jesteście tam? Łysol dał mi radio, chcę wam przedstawić swoje rządania.

– Powiedział uzbrojony mężczyzna wchodząc w słowo Gabrieli.
– Za 10 minut, chcę tu mieć podstawioną szybką brykę, którą zmyję się bezpiecznie, z całym tym majdanem świecidełek. A za syf, który tu narobiłem, czyli chodzi mi o postrzeloną lekarkę i tego bahora, odpowie szefuńcio tego marnego sklepiku, czy to jest jasne?
– Nie damy rady sprowadzić w tak krótkim czasie auta.
– To już wasza sprawa. Im szybciej to zrobicie, tym szybciej wszyscy zostaną wolni. A w szczególności ta lekarka, coraz gorzej z nią. Z brzucha naprawdę leci jej krew, a nie sok pomidorowy.
– Pani sierżant! Zróbcie coś! Ona nie może umrzeć! Nie możeee umrzeeć!
– Zamknij się łysol! Zamknij mordę, nie udzieliłem ci pozwolenia na mówienie! Wracaj do lekarki i tamuj krwotok!
– Zabiję cię! Przysięgam ci, że cię zabiję za to co zrobiłeś! Nie ujdzie ci to na sucho, nie zdążą zabrać cię do pierdla!

– Mężczyzna zaśmiał się rubasznie.
– Gabi. Gabi, nie rób mi tego, nie umieraj, słyszysz?
– Staram się.

– Odpowiedziała wątłym głosem.
– Niech mi ktoś pomoże! Niech mi pani pomoże! Ona się wykrwawia! Potrzebuję pomocy! Nie dam rady sam zatamować krwawienia!
– Zachowaj spokój, cokolwiek się nie stanie.

– Szepnęła bardzo słabo Gabi, odpływając.
– Niee! Nie zamykaj oczu! Nie zamykaj oczu! Proszę! Nie zasypiaj! Błagam!

– Z oczu Miśka raz po raz leciały łzy. Jedna z kasjerek zebrała się na odwagę, próbując mu pomóc w tamowaniu krwawienia. On mierzył ciśnienie Gabi, corusz podając nowe opatrunki kobiecie.
– 70 na 50, zatrzymała się!
– CO ja mam robić?

– Zapytała wystraszona kobieta. Misiek lekko ją odepchnął i przystąpił do resuscytacji.
– Błagam cię! Błagam! Proszę! Nie zostawiaj mnie! Cholernie mi się podobasz! Gabi, proszę! Masz z pewnością uszkodzoną wontrobę, dlatego krwawienie nie chce ustać. Zabiorę cię do szpitala! Zabiorę cię tam, tylko nie umieraj! Nie umieraj, proszę!

– Bandyta zdawał się nagle być zdezorientowany biegiem zdarzeń, co dało policji skóteczną szansę na obezwładnienie go. Antyterroryści szturmem wdarli się do budynku, bez trudu obezwładniając mężczyznę. Ktoś zajął się wypuszczeniem reszty zakładników, nowy wraz z drugim zespołem, który został uprzednio wezwany na miejsce, pobiegli ratować życie Gabrieli.
– dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści! Odsunąć się! Strzelam!

– Brzmiał głos Góry, który reanimował kobietę w drodze do szpitala, w karetce.
– Ona nie żyje. Zmarła. Nic więcej nie mogę zrobić. Zbyt dużo krwi straciła!
– Co ty mówisz! Co ty pieprzysz! Ona żyje! Żyje! Ratuj ją! Ona uratowała to dziecko, wzamian podkładając siebie jako zakładnikaaaa!

– Darł się w niebogłosy Misiek
– Misiek, uspokój się! Nie żyje! Przykro mi. Nowy, daj mu coś na uspokojenie i jedziemy do leśnej góry!

– Jednak ani Nowy, ani Góra nie mieli serca odrywać załamanego Miśka od ciała Gabrieli. Wtulił twarz w zakrwawioną kurtkę i szlochał tak rozpaczliwie, że i niebo się rozpłakało, skrapiając ziemię obfitym deszczem. W pewnej chwili, uniósł głowę zmarłej i delikatnie pocałował sine już usta. Płacząc i powtarzając coś bez ładu i składu, gładził jej włosy aż do samego szpitala.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 41

– Wraz z początkiem kwietnia, wraz z coraz cieplejszymi dniami, Wiktor Banach został wypisany ze szpitala do domu. Było to tak wyczekiwane przez wszystkich wydarzenie, że, że zorganizowano przyjęcie powitalne, rozmiarami zaproszonych gości, oraz przygotowanego jedzenia, podobnymi do małego wesela. Anna kryła małe obawy, czy ich dom zdoła pomieścić aż tyle osób, jednak wiedziała, że wyjdzie to w praktyce. Wiktor, przez to jakim był człowiekiem, pełnym ciepła, dobroci i sympatii dla otaczającego go świata, zasługiwał na takie przyjęcie, choć gdyby zapytano go o zdanie w tej sprawie, z pewnością stwierdziłby, że to bezsensowna strata czasu i pieniędzy. Już z samego rana, Anna udała się do szpitala, by zabrać z niego Wiktora wraz z niemałym tobołkiem jego rzeczy.
– Cześć! A ty jeszcze nie gotowy?

– Powiedziała wchodząc do sali, całując go na prędce w usta. Siedział na łóżku, w szpitalnej piżamie, z niezbyt wesołą miną.
– Hej! No co jest z tobą? Źle się czujesz?

– Zapytała nieco zmartwiona.
– Nie. Nie gorzej niż przez ostatnie miesiące.

– Odpowiedział od niechcenia.
– No to o co chodzi? Bo jak byś jakimś przypadkiem o tym zapomniał, to…
– Tak, wiem. Przyjechałaś zabrać mnie do domu.
– No…Dokładnie! Ale jeżeli to jest coś, co aż tak bardzo cię przygnębia, to możemy ponegocjować z Kubą. Może pozwoli ci tu zostać.

– Uśmiechnęła się do niego, jednak on, poruszył tylko niemal niedostrzegalnie ramionami.
– Dobra, Wiktor! Koniec zabawy! Powiesz mi o co chodzi? Czy nie!

– Westchnął ciężko, patrząc na nią, jak na niezbyt lubianą nauczycielkę, która wymagała od niego odpowiedzi na pytanie, a on jej nie znał.
– Zdążyłem już przywyknąć do tego szpitalnego syfu. Mimo wszystko, trochę żal się rozstawać z tym łóżkiem, do którego jeszcze jakiś czas temu byłem praktycznie całkowicie przykłuty.
– Czyli co. Za domem, za mną, za Zosią i Polą nie tęskniłeś? Za swoimi przyjaciółmi? Tak mam to rozumieć?
– Nie. W ogóle masz tego nie rozumieć. Lepiej pomóż mi się ogarnąć i miejmy już to za sobą. Wracajmy do domu.

– Powiedział, a ona znów spojrzała na niego z bezbrzeżnym zdziwieniem, zastanawiając się, cóż się stało z tamtym Wiktorem sprzed wypadku.

– Postanowiła jednak nie drążyć dalej tego tematu, mając nadzieję, że gdy tylko pojawią się w domu humor Wiktora wróci. Pomogła mu się umyć i ubrać, spakowała dość szybko jego rzeczy. W chwilę potem, w jego szpitalnej sali pojawili się Piotrek i Martyna.
– Dzień dobry doktorze! Jesteśmy!

– Przywitała się wesoło Martyna, ściskając Banacha za dłoń.
– Przecież widzę. Cześć dzieciaki! Myślałem, że macie na dzisiaj ciekawsze zajęcia.
– No co pan, doktorze. Ciekawsze niż być dzisiaj z panem? W dniu wypisu? Na ten dzień czekaliśmy bardziej niż na Boże Narodzenie.
– Taaa…Dobra dobra, już się tak Piotrek nie popisuj.
– A doktor niech mi tutaj nie marudzi i ponuraka nie zgrywa. Mamy dla doktora niespodziankę. Zawieziemy pana do domu karocą.
– Piotrek, co ty znowu wykombinowałeś?
– Nic. Przecież wszyscy wiemy, jak bardzo pan lubi pracę w karetce. A po tak długiej przerwie, na pewno miło będzie panu, wsiąść do karetki, Piootra Strzeleckiego. Nie dbać o Bagaż, Nie dbać o bilet! Ściskając w ręku.
– Dobraa, Piotrek. Nie śpiewaj już. Wygrałeś!

– Powiedział Wiktor, lecz nikt nie zauważył specjalnego entuzjazmu na jego twarzy.

– W kilka chwil potem znaleźli się całą trójką w karetce. Anna jechała za nimi samochodem eskortując wszystkie rzeczy Banacha.
– Coś pan dzisiaj nie w sosie doktorze. Nie cieszy się pan, że wraca do domu?

– Zagadnęła Martyna.
– A co to za powrót. Do czego. Przecież już nic nie będzie tak jak przed trzema miesiącami.
– Co pan! Jak to nie będzie! Niech pan zobaczy, jakie postępy pan poczynił chociażby przez te trzy miesiące podczas rechabilitacji. Mówi pan prawie normalnie, może pan dość dobrze się poruszać, nie jest pan podłączony do kabli, rurek…
– Dość!

– Uciszył Martynę w połowie zdania Wiktor.
– Doktorze! Co pan teraz wyprawia, co? Zachowuje się pan jak jakiś buc! Dosłownie, buc! Którego nic i nikt nie obchodzi. Owszem, może nie odrazu będzie mógł pan skakać po drabinie i szorować okna, albo wrócić do karetki, do pracy. Ale wszystko w swoim czasie! Kilka tygodni temu, mnie i Martynie urodził się syn. Ale w tym szczególnym dniu, powierzyliśmy go w opiekę Lidce, żeby być tu z panem. Wszyscy chcą być dzisiaj z panem, nic to dla pana nie znaczy doktorze?
– Po co ta cała szopka z karetką, co?

– Zapytał, w ogóle nie odnosząc się do ostatnich słów Piotra.
– Właśnie po to, żeby przypomniał pan sobie czasy, gdy jeździliśmy rozgruchotaną eską we troje. Ja, pan i Martynka. Na samym początku. Pamięta pan? Bywało różnie. Czasem gorzej! Czasem lepiej! nie raz uciekliśmy spod skrzydeł śmierci, ale zawsze byliśmy razem. Po tym, co się panu przytrafiło też o to chodzi. Najważniejsze to być razem! A pan tkwi pod jakąś skorópą i daje ludziom do myślenia, co się dzieje!
– Nic się nie dzieje. Może po prostu chwilowo jestem mniejszym obtymistom jak wy wszyscy.
– Wybacz Wiktor! Ale nie rozumiem dlaczego! Cudem uszedłeś z życiem! Walczyliśmy tu wszyscy o ciebie, jak jeden mąż! Masz przyjaciół, wspaniałą rodzinę! Masz dla kogo dalej o siebie walczyć, więc przestań pieprzyć i weź się w garść.

– Ryknął zdenerwowany Piotrek.

– Na chwilę zbiło to z tropu Wiktora. Popatrzył smutno na Piotrka, a potem odwrócił wzrok w stronę okna wypatrując samochodu Anny.

– W kilka chwil potem, w kompletnym milczeniu, zajechali pod dom Banachów. Przed wejściem czekali już niemal wszyscy pracownicy stacji, dobrzy znajomi ze szpitala i nie tylko. Rozległy się brawa i radosne pohukiwania, witające Wiktora. Gdy tylko Anna zaparkowała samochód, natychmiast znalazła się u boku męża, pomagając mu i wspierając podczas przyjmowania kolejnych gratulacji, szczerych uśmiechów i życzeń w dalszym powrocie do zdrowia.
– Zapraszam do środka! Wszystko już uszykowane!

– Rozległ się dźwięczny głos Małgorzaty, mamy Anny.

– Wszyscy powoli zaczęli wchodzić do domu, rozmawiając i śmiejąc się radośnie.
– Wiktor…Idziemy?

– Zapytała Anna trzymając Wiktora pod ramię.

– On zdawał się być nieobecny. Wpatrzony w bezchmurne niebo, jak by zapominając gdzie się teraz znajduje.
– Wiktor!

– Krzyknęła Anna, delikatnie potrząsając jego ramieniem!
– Przepraszam cię! Zamyśliłem się.
– Zauważyłam. Idziemy do domu? Powinieneś najpierw przywitać się z tatą, Zosią, Polcią, a potem pójdziemy do wszystkich biesiadować, co ty na to?

– Kiwnął potakująco głową.

– Anna objęła go w pół i powoli pomaszerowali w stronę domu. Zręcznie wyminęli przestronny salon, czego rozbawiony tłum gości nawet nie zauważył i udali się na piętro. Anna zaprowadziła Wiktora do pokoju, który przeznaczony był dla jego taty. Pan Władysłąw siedział tam razem z Zosią. Wiktor i Anna weszli w trakcie ich rozmowy, którą natychmiast przerwała Zosia, rzucając się ojcu w ramiona.
– Tato! Nareszcie jesteeś! Tak się za tobą stęskniliśmy!

– Ucałowała go serdecznie, co natychmiast odwzajemnił.
– Ja też bardzo, bardzo za wami tęskniłem!

– Odpowiedział, a potem przytulił równie mocno swojego tatę, który nie potrafił powstrzymać łez wzruszenia.
– Dobrze, że jesteś tato. Cudownie, że jesteś. Będziemy mieli teraz tyle czasu, żeby pogadać.
– Zosiu, choć, pomożesz mi. Chyba Polcia się obudziła.

– Rzuciła szybko Anna czując, że dobrze by było zostawić na chwilę panów samych.

– Wyszły szybko, cicho zamykając za sobą drzwi.
– Wiktor…Cieszę się synu, że znowu jesteśmy razem.
– Już nigdy nie pozwolę, żeby to się zmieniło tato. Ale wiesz, że wtedy Jarek nie pozostawił mi wyboru.
– Proszę cię, nie wracajmy do tego. Nie warto. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę mieć do niego o to żal. Potrzebowaliśmy go wtedy oboje, a on wypiął się na całą naszą rodzinę.
– Wiktor, tak nie można. Każdy z nas popełnia błędy, ale każdy z nas zasługuje również na drugą szansę.
– Nie rozmawiajmy o tym teraz. To jeszcze może być dobry i piękny dzień tato.
– Synu…Masz wspaniałą żonę i córki…Trzymaj się tego…Walcz.
– Wiem tato. Staram się…Naprawdę bardzo się staram.
– Już jesteśmy. Polcia bardzo chciałaby się przywitać z tatą.

– Powiedziała Anna, wchodząc z Polą na rękach i Zosią u boku.

– Podała Wiktorowi dziecko i poraz pierwszy yego dnia zobaczyła na jego poranionej twarzy zarys uśmiechu. Pola jednak nie zamierzała się uśmiechać. W jej trzymiesięcznym życiu tata nie gościł zbyt często. W każdym razie, nie na tyle, by mogła go pamiętać i witać uśmiechem za każdym razem, gdy znajdzie się u niego na rękach. Na początku, swoje niezadowolenie obwieściła tylko grymasem, lecz potem głośnym i donośnym płaczem.
– Co się stało kochanie? No dlaczego ty płaczesz? Hej! Polunia! To przecież twój tata! Słoneczko!
– Weź ją! Nie ma sensu jej denerwować!

– Rzekł Wiktor, poddając się walkowerem i smutniejąc nagle.
– Nie każdy musi się cieszyć. Ona przynajmniej nie udaje.
– Wiktor! Oszalałeś? Przecież to jest dziecko, nie pamięta cię, ma trzy miesiące. Nie lubi być u obcych i wolno się adaptuje.

– Westchnął ciężko, gdy Anna oddała córeczkę Zosi.
– Chodźmy do ludzi. Nie będziemy tu tak wszyscy siedzieć do nocy.

– Zarządził Banach urywając temat.
– Nooo, Wiktosiu, słoneńko ty moje, doczekaliśmy się wreszcie ciebie tu pomiędzy nami. Panowie, no który taki mocny? Otwierać i rozlewać szampana!

– Zarządziła pani Małgorzata.
– Dziękuję mamo, też się bardzo cieszę, ale za szampana podziękuję. Z resztą, biorę jeszcze leki, nie mogę.
– Wiktosiu, czyś ty rozumy pozjadał? O suchym pysku tu z nami będziesz powrót do żywych cudowny świętował? Mowy nie ma. Nalejemy ci wody mineralnej i duszkiem, duszeńkiem pij!

– Podczas gdy wszyscy goście starali się zabawiać Banacha rozmową i swoim towarzystwem, Anna, Piotrek i Zosia prowadzili rozmowę na boku.

– Niech pani nie traci czujności, pani doktor. Banach przechodzi teraz ciężki czas i w przeciwieństwie do tamtego Banacha sprzed wypadku, wcale nie stara się tego ukrywać. Jest nie w humorze, bywa opryskliwy i dość nieznośny.
– Wiem Piotrek. Mam nadzieję, że to chwilowe i nie doprowadzi to do jakiejś poważniejszej depresji.
– Może powinniśmy się wstrzymać z dzisiejszymi odwiedzinami wójka Jarka?

– Wtrąciła milcząca Zosia.
– Też tak przez chwilę pomyślałam. Ale z drugiej strony, nie możemy się z nim pieścić, cackać i głaskać go po główce. On musi poczuć, że my w niego wierzymy, chociaż on w siebie nie. Co go nie zabije, to go wzmocni. Narazie i tak cokolwiek nie próbujemy zrobić to i tak mu się nie podoba.
– No tak. Masz rację Aniu. Nawet nie pochwalił moich pierogów, ani tego jak ładnie z babcią przystroiłyśmy dom. Poza tym…Wójek jest już na miejscu. Trochę głupio teraz odwoływać jego wizytę. Rozmawiałam z dziadkiem o tym wiele razy i wiem, że on nie ma do niego żalu, w przeciwieństwie do taty. Chciałby dać mu drugą szansę, a sam wójek pragnie odnowić rodzinne więzi. Może po prostu zaczekajmy na rozwuj wydarzeń. Nawet jeśli od razu nie będzie kolorowo, to z czasem tata i wójek dojdą do porozumienia, wierzę w to.

– Zadzwonił dzwonek do drzwi i cała rozmawiająca trójka, poderwała się na równe nogi.
– To on, Aniu, to na pewno on!

– Krzyknęła rozemocjonowana Zosia!

– Pobiegły czym prędzej otworzyć. Stanął przed nimi wysoki brunet, o ciemnych oczach. Włosy miał starannie ułożone i elegancki, dopasowany garnitur. Zdala biła woń zapewne drogich perfum. Uprzejmie i z uśmiecheł podał swoją prawą dłoń Zosi i Annie.
– Witam! Jarosław Banach. Bardzo mi miło was poznać. Proszę bardzo. Nie wiedziałem jakie lubicie kwiaty, ale pomyślałem, że róże, piękne, czerwone, będą odpowiednie.

– Podał im obu ogromne bukiety kwiatów.

– Witaj. Dziękujemy bardzo. Mam na imię Anna. To jest Zosia, córka Wiktora…Znaczy…Nasza córka…Ojejku, przepraszam.
– Nic nie szkodzi. Rozumiem jaki to dla was stres. Sam się trochę denerwuję. Obawiam się, że Wiktor nie przyjmie mnie z otwartymi ramionami, czemu oczywiście nie będzie się dziwił.
– Na pewno nie będzie tak źle. Wejdź do środka. Zapraszam.

– Anna wprowadziła gościa, odbierając jego elegancki płaszcz i wieszając wśród innych, mniej wyróżniających się.

– Pobiegła do salonu, postanawiając na prędce przygotować Wiktora na niespodziankę w postaci jego brata.
– Wiktor, mam dla ciebie niespodziankę. Właśnie przybyła, a właściwie…Przybył. Mam nadzieję, że nie będziesz na mnie bardzo zły.
– O co chodzi Aniu? Chciałbym, żeby to już się skończyło, jestem trochę zmęczony i wolałbym się położyć.
– W porządku. Za chwilę.

– Wykonała gest zapraszający, w stronę wejścia do salonu.
– Krokiem nieśmiałym, z uśmiechem na twarzy, wmaszerował Jarosław. Twarz Wiktora, w ciągu dziesięciu sekund zdołała ukazać wszelkie możliwe emocje. Od niedowierzania, aż po rozczarowanie, a nawet wrogość.
– Witaj bracie!

– Rzekł Jarek, podając miękką dłoń Wiktorowi.
– Cześć.

– Odparł szorstko, cofając swoją dłoń.

– W salonie panowała kompletna cisza. Wszyscy mieli świadomość, iż są świadkami być może wielkiego pojednania dwóch zwaśnionych stron, jednak do owego pojednania Wiktorowi się nie spieszyło.
– Bardzo dziękuję wszystkim za przybycie, jednak jestem już naprawdę zmęczony i jeśli nie macie nic przeciwko…Pójdę nieco odpocząć.
– Jasne, pewnie, to oczywiste.

– Rozległy się odpowiedzi wśród siedzących gości.
– Wiktor!

– Syknęła Anna!

– Wiktor wstał, nie zwracając uwagi na szepczące protesty żony. Pomaszerował wolno, schodami w górę.
– Strasznie cię przepraszam. DO prawdy nie sądziłam, że on tak zareaguje.
– Nie przejmuj się, zawsze mogło być gorzej.

– Odpowiedział Jarek, serdecznie się uśmiechając.
– Zaraz wrócę kochani, jedzcie jedzcie, bo nic nie znika. Sprawdzę tylko, czy Wiktorowi nic nie trzeba.
– Rzekła i pobiegła w ślad za Wiktorem.
– Wiktor, możesz mi powiedzieć co ty wyprawiasz?
– Co ja wyprawiam? To ja ciebie powinienem o to zapytać! Po cholerę ściągnęłaś tu mojego brata? Po jasną cholerę grzebiesz w naszej przeszłości i próbujesz składać do kupy to, czego złożyć się nie da?
– Nie krzycz na mnie! Nie zasłużyłam na to!
– Odpowiedz mi!

– Nie ustępował Banach!
– Zrobiłam to po to, ponieważ chcę, żebyśmy byli w końcu szczęśliwi. Żyli bez tajemnic przed sobą, zażegnali złą przeszłość. Wiem jak boli utrata kontaktu z kimś bliskim, na przykładzie moim i mojej mamy!
– Przypadek mój i Jarka nie jest taki sam jak twój i twojej mamy! Myślałaś, że jak on tu przyjedzie, to rzucę się mu w ramiona czy co?
– Nie! Nie myślałam tak! Ale na pewno nie sądziłam, że zachowasz się jak obrażony gówniarz!
– Nigdy nie będziemy szczęśliwą rodziną, dopóki on tu będzie.
– Twój ojciec myśli inaczej. On go kocha i chce dać mu drugą szansę. Kocha was obu i jeżeli nie chcesz zrobić tego dla siebie, to pogódź się z bratem dla własnego ojca! Słyszysz co do ciebie mówię?

– Jednak Wiktor, odwrócił się plecami do Anny, ukrywając twarz w poduszce.

– Zdruzgotana, ze łzami w oczach, które starała się z całej siły powstrzymać, zbiegła na dół do gości, którymi mimo wszystkiego, trzeba było się zająć.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 40

– Halo! Hop hop! Jest tu kto?

– Zawołała Anna wchodząc do stacji.

– Przywitał ją Piotrek, który wynurzył się z kuchni.
– Oooo! Dzień dobry pani doktor. A…Ale…Jak to?

– Zapytał patrząc ze zdziwieniem na Annę, ubraną w uniform z napisem –
Lekarz.
– Ja też się bardzo cieszę Piotrek, że ty się cieszysz z mojego powrotu.

– Skomentowała wesoło uśmiechając się na widok oszołomionego
Strzeleckiego.
– Jak to? Nic nie rozumiem. Góra nic nie mówił, że pani wraca. No, a Pola?
Wiktor? Wasi rodzice?
– Spokojnie. Górze kazałam trzymać język za zębami. To miała być
niespodzianka dla wszystkich. Mam nadzieję, że ktoś bardziej się ucieszy,
niż ty.
– Nie no…To nie tak, że się nie cieszę. Tylko się martwię, jak z tym
wszystkim sobie pani poradzi. Opieka nad Wiktorem, dzieckiem, pani mamą i
ojcem Wiktora…Teraz jeszcze powrót do stacji…Czy to dla pani nie za
wiele?
– Wiktor wychodzi jutro. Aż tak bardzo opiekować się nim nie trzeba.
Jedynie zmieniać opatrunki. Mojej mamie bardzo pomógł pobyt w ośrodku i na
prawdę bardzo wiele jest w stanie zrobić sama. Tata Wiktora, też nieźle
daje sobie radę. Udało mi się skontaktować z bratem Wiktora, a tym samym
drugim synem pana Władysława. Obiecał przyjechać za kilka dni i postarać
się naprawić stosunki z bratem i ojcem. A Pola…abcia Gosia świetnie
sobie z nią radzi. Poza tym, narazie wróciłam tylko na ćwierć etatu. Będę
brała dyżury dzienne. Tą całą naszą rodzinę trzeba przecież żywić, trzeba
płacić rachunki…Jeśli nikt z nas nie pracuje, to z nieba nic nam nie
spadnie. A nie mogę przecież żerować na pieniądzach naszych rodziców.
– Jeżeli macie problemy finansowe, to możecie poprosić o pomoc
nas…Swoich przyjaciół…
– Ile można prosić o pomoc…Bo przecież nie w nieskończoność.
– No nie wiem…Nie wiem nie wiem. Nie podoba mi się to wszystko. Ja sam
traktuję Wiktora jak ojca…To wszystko dzieje się troche za jego plecami.
Wie, że pani wraca do karetki? Wie, że na własną rękę postanowiła pani ich
wszystkich pogodzić?
– Nie…Wiktor nie o wszystkim wie, to prawda…Ale to wszystko jest
narazie dla jego dobra. Nie chcę go denerwować.
– Ale tak się nie da. Już sam fakt, że czeka go długi czas rehabilitacji,
połączony z brakiem możliwości powrotu do pracy go dobija. Teraz jeszcze
ten brat, praca…
– No może masz racje…Może faktycznie źle robię nie konsultując z nim
pewnych rzeczy. Ale wiem po prostu, że jak Wiktor się uprze, jak się w
sobie zatnie, to nie ma zmiłuj. Może go to nieco załamie, będzie na mnie
wściekły, ale nie mogłam inaczej. Robię to wszystko dla naszej rodziny.
– To też fakt. Sam już nie wiem co gorsze.

– Zamyślił się i posmutniał, spuszczając głowę.
– Dość tego filozofowania o życiu. Z kim dzisiaj jeżdżę?
– Ze mną i z nowym. A właśnie, już wcześniej się zastanawiałem, gdzie jest
ta oferma.
– Czemu tak o nim mówisz?
– Aaaa…Szkoda gadać. Zawsze przyciąga jakieś nieszczęścia, no po prostu
nie było jeszcze dnia, żeby coś mu się nie przydarzyło.

– Anna już chciała coś odpowiedzieć, gdy w kieszeni Piotrka zadzwoniła
komórka.
– Strzelecki słucham? Co? AAaaa…Aaaaale…Jak to? Już? O Jezu…Zaraz
tam…Zaraz tam będę…Dziękuję za informację.
– Co się stało? Coś złego? Jakoś tak zbladłeś.

– Zapytała Anna Piotra, który drżącymi dłońmi schował telefon do kieszeni.
– Martynka…Zaczęło się.
– No, to chyba powinieneś się cieszyć, prawda? Przecież od kilku dni jest
w szpitalu, właśnie dlatego, że gdyby zaczęła rodzić, a ty wówczas miałbyś
dyżur, i po to, że gdyby się zaczęła akcja porodowa, to od razu będzie
miała profesjonalną opiekę Sary Mandel.
– Ja wiem, wiem…Ale jakoś strasznie się o nią boję. To chyba o dwa tygodnie za wcześnie.
– Tak czasem bywa Piotruś, to dobry termin na poród.
– Czy ja mogę na chwilę do niej pójść?
– 23 s

– Odezwał się głos w ich krótkofalówkach.
– Chyba już nie zdążysz. 23 s zgłaszam się?
– Ulica Wiśniowa czterdzieści siedem. Kobieta została zaatakowana nożem.
Powiadomiłam policję.
– O cholera! Przyjęłam! Jedziemy!
– Słyszałeś? Szukaj tego całego nowego.
– Ale…Martynka.
– Martynka rodzi, to potrwa na pewno kilka, jak nie kilkanaście godzin.
Zdążysz ją jeszcze potrzymać za rękę, wesprzeć, po dyżurze. Zbieraj się.
– Piotreek! Jesteem, sorry za spóźnie…

– Usłyszęli głos nowego, który wpadając do kuchni z impetem, niczym zimowy
wicher, uderzył drzwiami Annę, która właśnie zamierzała wyjść.
– Ooo Jezu! Prze…Przepraszam panią bardzo ja…Nic się pani nie stało?

– Zapytał lekko oszołomioną uderzeniem Annę.
– Nie, na szczęście chyba żyję. Ale na przyszłość trochę ostrożniej i bez
spóźnień. Wezwanie mamy, a ty jeszcze nie przebrany?
– Ja…Ja to, zaraz nadrobię…Będę gotowy.
– Dwie minuty.

– Na miejscu wezwania znaleźli się kilka minut później. Bez wahania
wbiegli do domu, w którym najprawdopodobniej znajdowała się poszkodowana
bez pukania.
– Czy ktoś wezwał policję?

– Zapytał Nowy.
– Owszem, dyspozytorka.
– No, to dobrze. A dlaczego jeszcze ich tu nie ma? Przecież
przestępca…Ten, który zaatakował może tu gdzieś być, może i nam grozi
niebezpieczeństwo.
– No, to może dla bezpieczeństwa schowasz się w karetce, a my z panią
doktor odwalimy całą robotę?
– Panowie, uspokujcie się. Jesteśmy tu po to, żeby uratować te
poszkodowaną kobietę. W naszym zawodzie również narażamy życie, więc
grzecznie czekamy na policję i szukamy poszkodowanej. Bez dyskusji!

– Halo? Haloo! Dzień dobry! Pogotowie ratunkowe Anna Reiter…

– Nie zdążyła dokończyć. W ich stronę, na klęczkach, sunęła brocząca krwią
kobieta.
– O matko! Obraz jak z chorroru.

– Wypalił bez zastanowienia nowy.
– Powstrzymaj się od takich durnych komentarzy, dobrze? Proszę się nie
ruszać. Kto pani to zrobił? Nowy, szykuj mi gazę i bandaż. Poważna rana
brzucha, mam tylko nadzieję, że narządy wewnętrzne nie są uszkodzone.
natychmiast
– Ooo…On tu…Tu wró…Ci. Zabi…Zabije mnie…Kocham…Kocham
innego…Innego mężczyznę i…
– Proszę leżeć spokojnie, nie ruszać się. Kto to pani zrobił, policja już
tu jedzie.
– Mój na…Narzeczony…Miał być ślub…Ale…

– Anna opatrywała ranę z pomocą ratowników, którzy dodatkowo zbierali
parametry.
– Pani doktor, ta rana bardzo krwawi i…Ciśnienie spada.

– Rzekł nowy mocno blednąc.
– Nie ma mowy, nawet nie próbuj mi tu mdleć. Nie na moim dyżurze. Jesteś
tu razem ze mną i z Piotrem w pracy, uciskaj, uciskaj mocno, trzymaj
tutaj, żeby zmniejszyć krwawienie.
– Strofowała nowego Anna, patrząc wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu.

– Nowy natomiast starał się wypełnić jej polecenie i mocno uciskać
zaopatrzoną ranę.
– Cholera! Wpada we wstrząs, za dużo krwi straciła.
– Jeszcze tego nam brakowało. Co z tą policją?

– Zdenerwowała się Anna.
– To może ja…Ja wyjdę i ich poszukam?

– Wystrzelił z radością nowy.
– W porządku. Na trzy zmieniam cię przy ranie. Ostrożnie!

– Gdy Anna przejęła tamowanie krwotoku, nowy wypadł z domu w poszukiwaniu
policji.
– Pani doktor, ciśnienie nadal spada.
– Halo! Halo, nie zasypiamy, proszę nie zasypiać. Słyszy mnie pani?
Niewolno pani zasnąć. Proszę na mnie patrzeć, mówić do mnie. Jak pani ma
na imię?
– Ha…Hania.
– Pani Haniu. Co z tym narzeczonym? Co z tym ślubem?
– Dowiedział się…Nie kocham…Nie kocham go…Kocham innego mężczyznę i
dowiedział się…Nie ode mnie…To szaleniec…Powiedział, że mnie zabije
i…Chyba mu się to udało.
– Pani doktoor! Zatrzymała się!
– Piotr, wiesz co masz robić.

– Gdy Anna z Piotrem ratowali życie kobiety, w ich krótkofalówkach odezwał
się głos nowego.
– Haloo! Piotreek! pani doktooor! Pomocy! Je…Je…Jestem.
– Jeszcze tego nam brakowało. Czuję, że ta siermięga znowu coś nawywijała.

– Stwierdził, zmieniony przy resuscytacji przez Annę.
– Nowy? Gdzie ty jesteś! Halo! Co ty odwalasz, posłuchaj to na prawdę
przestaje być zabawne.
– Pio…Piotr…Mam kłopoty…
– Nowy, gdzie ty do cholery jesteś, trochę cię rwie.
– Wpadłem…Wpadłem do studzienki…Ka…Ka…
– Nie wierzę. Nie wierzę, ten człowiek kiedyś zabije się na prostej
drodze.
– Wraca! Wraca! Piotr, migiem do karetki! Muszą się nią natychmiast zająć
na bloku operacyjnym.
– Pani doktor, a nowy? Wpadł do studzienki kanalizacyjnej i…
– Niech go diabli wezmą, musimy jechać.
– A policja?
– Do karetki, Piotrek, nie mamy czasu. Dobrze wiesz.

– Gdy biegli z pacjentką do karetki, starszy sierżant Monika Zawadzka
obezwładniała mężczyznę w zakrwawionej kurtce.
– Piotr, nie patrz tak, to nie jest widowisko. Ruszajmy!
– Pani doktor, ale nowy.
– Haloo! Gdzie jesteście! Pomóżcie!

– Wybrzmiał po raz kolejny głos nowego.
– Posłuchaj nowy, policja się tobą zajmie. Pomogą ci, stan naszej
pacjentki jest bardzo poważny, musi natychmiast znaleźć się w szpitalu.
– Ale…Ale…Pani doktor…Niee! Proszę mnie nie…Nie zostawiać, z
nią…Z blondyną…
– Spotkamy się w stacji. Jedziemy, jedziemy Piotrek!

– Kiedy dotarli na miejsce i zdali pacjentkę lekarzowi dyżurnemu, Anna i
Piotr pogrążyli się w swoich zajęciach. Piotr natychmiast pognał do
rodzącej żony, a dyżur Anny dobiegł końca i wybierała się do domu.
– Ja pani nigdy, ale to nigdy tego nie daruję!

– Usłyszała wrzask nowego, który zjawił się w stacji.
– Cześć. Cieszę się, że udało ci się wykaraskać z tej studzienki. To czego
mi nie darujesz?
– Że zostawiła mnie pani na pastwę tej…Pożal się boże…Policjantki.
– Dzisiaj jescze ani razu nie dałeś mi powodu, żebym cię polubiła. Może
powinnam zgłosić to, co się działo Górze?
– Oooo, tak tak tak. Stanowczo się tego domagam. Zostałem do głębi
dotknięty, i to dosłownie.
– Posłuchaj. Zachowałeś się nieprofesjonalnie, prawie mdlejąc, zamiast
zająć się pacjentką. Osoba, która boi się krwi? Ratownikiem medycznym?
– Proszę nie zmieniać tematu. To ja tutaj jestem pokrzywdzonym. Jak
wybiegłem szukać tej policji, zatoczyłem nieco szerszy krąg poszukiwań
i…I wtedy okazało się, że ta cholerna studzienka była otwarta. Te
pijusy, wszystko wyniosą na złom, żeby mieć na wódkę.
– Uspokój się, uspokój. Takie rzeczy się zdarzają, no i co?
– Jakie rzeczy się zdarzają! Jakie! Że policjantka ściąga mi spodnie? I
te…Majtki?

– Anna otworzyła usta w bezbrzeżnym zdziwieniu nie wiedząc, czy się śmiać,
czy zachować powagę.
– Nie rozumiem. Jakie spodnie? Jakie majtki?
– A to, to akurat pani powinna wiedzieć najlepiej. To pani kazała jej mnie
wyciągać z tej studzienki. No i owszem, wyciągnęła, tak ciągnęła, jak w
tym wierszu. Dziadek za babkę, babka za rzepkę i…Spodnie i majtki mi
zdjęła.

– Anna parsknęła niekontrolowanym śmiechem.
– No co! No co! To jest takie śmieszne? Widziała moją…Mój…Boże! Taki
wstyd!
– Słuchaj, na prawdę, na prawdę bardzo, niewypowiedzianie mi przykro,
ale…

– Znów wybuchnęła śmiechem. Obrażony nowy oddalił się, a wtedy komórka
Anny zaczęła dzwonić.
– Piotrek? Halo?

– Zapytała jeszcze się śmiejąc.
– Haloo! Pani doktooor! Jestem ojcem! Zostałem ojcem pięć minut temu! Mam
syna! Chłopiec! Chłopaaak! Marzyłem o synu. Waży cztery kilogramy i dwieście gram. Ma pięćdziesiąt cztery centrymetry. Wielki, jak nasza karetka, jak nasza stara rozgruchotana eska. Martynka czuje się dobrze, ale jest zmęczona. Ahaaa, daliśmy mu na imię Alan. Alan Wiktor. Alanka wybrała Martynka, a Wiktora ja. No, to będę kończył pani doktor. Proszę powiedzieć Banachowi. To pa, pa.

– Nie zdążyła nic powiedzieć, kiedy się rozłączył.

– Uśmiechnęła się ciepło, zbierając rzeczy i kierując się w stronę wyjścia. Na koniec pomyślała jeszcze, że dawno nie miała tak udanego dnia, pomimo trudnego wezwania.
2018-11-05 13:40:54

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 39

– Zawsze powtarzałaś mi mamo, że dla każdego, nawet po najgorszej burzy kiedyś zaświeci słońce. Czy dla mnie też? Czy zdoła świecić tak mocno, by osuszyć nieustające strumienie moich łez? Ukoić moje upokorzenie, ból i wstyd, które przeżywam za każdym razem, gdy się przed nimi rozbieram? Wiem, że muszę, bo inaczej nie zdobędziemy pieniędzy na twoje leczenie. Nigdzie indziej w tak szybkim czasie nie dostanę tyle pieniędzy. Gdybyś wiedziała mamo, że zdecydowałam się oddawać swoje ciało, żeby cię nie stracić, bo tak bardzo cię kocham, pewnie uznałabyś, że to najgorsze bzdury jakie kiedykolwiek słyszałaś. Dlatego postanowiłam swoje cierpienie przełykać tak, jak najsłodszą czekoladę i nigdy się nie dowiesz, że być może obie teraz cierpimy tak samo. Ty fizycznie, a ja psychicznie. Obie przechodzimy gehennę, ale jeśli to pomoże mi cię uratować, zniosę wszystko. Obiecywali mi trochę większe pieniądze za to, co muszę robić z tymi wszystkimi mężczyznami. To wszystko miało być inaczej, ale teraz okazuje się, że większość należności, które dostajemy od klijentów, pokrywa nasze mieszkanie, wyżywienie i kosmetyki. Chyba nie dam rady stąd uciec. A jeżeli nawet kiedykolwiek mi się to uda, to czy po czymś takim uda mi się znaleźć szczęście? Który mężczyzna będzie w przyszłości w stanie zaakceptować to, co robiłam w przeszłości? Żadnego nie uszczęśliwi fakt, że sypiałam z męzką częścią Warszawy. Tak więc postanowiłam mamo, że za cenę twojego zdrowia, szczęścia, przekreślę swoją przyszłość i szansę na miłość. To już postanowione…

– Lidka zamknęła swój pamiętnik i schowała go do szuflady, zamykanej na kluczyk. Podeszła do lustra i patrzyła na swoje odbicie. Odbicie kobiety zmęczonej, znudzonej życiem, do którego wkrada się jedynie rutyna. Nie ma w nim przygód, poczucia bezpieczeństwa, a przede wszystkim miłości. Wiedziała, że taki stan rzeczy głównie wynika ze strachu i wstydu przed samą sobą. Od czasu, gdy podjęła pracę w domu publicznym, nawet wtedy, kiedy z niej zrezygnowała, nie potrafiła już lubić samej siebie. Nie umiała szanować siebie i nie liczyła także na szacunek od innych, choć nie mogła też stwierdzić, że jej go brakowało. Przypomniała sobie o Arturze, którego jeszcze dwa miesiące wcześniej obdarzyła nieprawdopodobnym uczuciem. Źle rozegrała zaczątki ich znajomości. Zupełnie jak Lidka, której nienawidziła, wyzbyta wszelkich manier i uczuć przy klijentach. Może gdyby poprowadziła to wszystko inaczej, byłaby nareszcie szczęśliwa? A może tak zwyczajnie miało być? Z Arturem żyła już w przyjaznych stosunkach. Uszanowała jego uczucia względem innej kobiety, wszystko sobie wyjaśnili. Tak szybko, jak musiała wyzbyć się jednostronnego uczucia, pojawił się w jej życiu ktoś, kto być może mógłby dać jej to, czego szukała. Z Jakubem znała się od kilku miesięcy. Był od niej starszy o dwanaście lat. Podobnie z resztą jak Artur. Ciągnęło ją do mężczyzn starszych, doświadczonych życiem. Artur nie do końca taki był, lecz Jakub z pewnością. Czuła to od pierwszego ich spotkania. W jego oczach kryła się niesamowita głębia uczuć i emocji. Mógł być to zarówno nieoceniony smutek, jak i nieprzebrane miarą radość, czy miłość. Oczy Jakuba nie umiały kłamać. W pracy i w życiu prywatnym to było jego największą zgubą, a może i chlubą? Zdawało się, że to Jakub pomagał Lidce leczyć niespełnioną miłość, gdy siedziała na zmianę z Anną i innymi przy łóżku Banacha. Wtedy bardzo często się widywali i mnóstwo rozmawiali. Podczas tych kilku miesięcy, zdarzyło im się wypić razem kilka kaw, szczerze rozmawiać, a także pozwolili sobie na wiele jednodniowych wypadów z Kasią, siedmioletnią córką Kuby, gdyż uwielbiała ona Lidkę. Niestety Chowaniec zdawała sobie sprawę, że jej mroczna, skalana okrótną pracą przeszłość, mogłaby raz na zawsze przekreślić ich związek razem. Z drugiej strony, jak zbudować coś, jeśli nie będzie to od początku oparte na zaufaniu? Z zamyślenia ocknęła się słysząc dzwonek do drzwi. Podreptała sięc szybko je otworzyć.
– Ciooooociaaaa! Super, że jesteś wiesz? Bo tata mówił, że skoro masz urlop to na pewno cię nie będzie, ale tak na pewno na pewno na pewno i że nie możemy cię tak ciągle nachodzić i…
– Kasiu, proszę uspokój się troszeczkę. Cześć Lidka.

– Rzekł Kuba całując policzek Lidki.
– Słuchaj…Przepraszam cię. Mówiłaś mi ostatnio, że bierzesz zaległy ulrop. Pomyślałem, że może gdzieś wyjechałaś, a mała strasznie chciała się z tobą zobaczyć i…
– Cześć Kasieńko!

– Powiedziała tym razem Lidka, rozchmurzając się na dobre i porwała Kasię w ramiona.
– Cześć, strasznie się cieszę, że do mnie wpadliście. Nie pytałeś mnie o to, ale gdybyś to zrobił to pewnie bym ci powiedziała, że nigdzie się nie wybieram. W zasadzie miałam nadzieję na samotne urlopowanie z własnymi myślami, muszę sobie poukładać pewne sprawy…
– Aaaa…Rozumiem…No to chyba nie będziemy przeszkadzać?
– Ale tatusiu…Przecież ciocia nic nie powiedziała, że jej przeszkadzamy. Tylko, że strasznie się cieszy.
– Kasia ma rację. Potwornie się cieszę.
– Chwileczkę. Coś tu się nie zgadza miłe panie. Nie można cieszyć się potwornie, albo strasznie. Przecież to się wyklucza.
– Oj tatusiu. Ty po prostu nie jesteś dziewczyną. Nie wiesz, że u nas nic się nie wyklucza?

– Lidka i Kuba roześmieli się głośno po tym stwierdzeniu.
– Wiecie co? No to może gdzieś się wspólnie wybierzemy, jest piękna pogoda zważając na to, że jest początek kwietnia. Nie mam nic w domu…Znaczy…Nic czym mogłabym podjąć gości, więc może…
– Może przyjedziesz do nas do domu? My na pewno mamy czym podjąć gości, bo mój tatuś świetnie gotuje. A przecież nigdy jeszcze u nas nie byłaś ciociu. Proooszeeee! Pokazałabym ci moje lalki, mój pokój i wszystkie moje zabawki, gry, puzle. Tatusiu proszę zgódź się!

– Kuba poczuł się nieco zakłopotany propozycją córeczki. Choćby z tego względu, że sam z siebie nigdy nie ośmieliłby się zaprosić Lidki to ich domu. Miał ogromną nadzieję, że kobieta przyjmie propozycje dziewczynki, a tym samym spełnią się także i jego marzenia.
– No nie wiem, ja…
– Ciociu, nieładnie tak odmawiać. Dzieciom się nie odmawia.
– Moja mała mądralińska. A skąd ty wiesz takie rzeczy, co?
– No jak to skąd? Przecież sam mi to mówisz tatuśku, kiedy pieczesz szarlotkę. Kiedy chcę zjeść więcej, niż mi pozwalasz. A ja cię wtedy tak ładnie proszę, o jeszcze jeden kawałeczek, a wtedy ty, mówisz mi, że…
– Tak tak, może już nie kończ. Wszyscy już wiemy co wtedy mówię, że dzieciom się nie odmawia.

– Cała trójka gromko się roześmiała.
– No to jak, wpadniesz do nas?

– Lidka namyślała się chwilę.
– No dobrze. W zasadzie nie mam nic innego do roboty. Wpadnę do was na kawkę.
– Supeeer! To my poczekamy na ciebie w samochodzie.

– Kuba nie zdążył nic powiedzieć. Córka pociągnęła go za sobą i w chwilę potem zniknęli. Lidka szybko poprawiła makijaż, włożyła coś odpowiedniejszego, niż wyciągnięty domowy dres i użyła perfum, które ostatnio bardzo spodobały się Kubie.
– Głupia idiotko. To zwykła kawa, a ty szykujesz się jak na randkę.

– Skarciła się w myślach, wkładając dodatkowo buty na wyższym obcasie i chwilę po tym wsiadała do auta Kuby.

– Podczas drogi mała Kasia trajkotała nieustannie o szkole, ulubionych bajkach, zabawach, filmach, wycieczkach, które niedawno odbyła z tatą. Kiedy dojechali na miejsce, oczom Lidki ukazał się duży dom jednorodzinny, z basenem i trampoliną w ogrodzie. Uśmiechnęła się na ten widok.
– Wow, nie mówiłeś, że aż tak u was ciasno. Gdybym wiedziała, nie zgodziłabym się na tę kawę, żeby nie zabierać dodatkowych centymetrów tej i tak jakże małej powierzchni.

– Zwróciła się wesoło do Kuby.
– Ciociu, no co ty? Przecież tu jest dużo miejsca, wszyscy się zmieścimy.

– Zakłopotała się Kasia, która nie zrozumiała żartu.
– Oczywiście kochanie, że żartuję. Chodźmy lepiej do domu, pokażesz mi swoje królestwo.
– O taaak! Pokażę ci cały dom!

– W jednej chwili, Kasia znalazła się na prowadzeniu, pędem wbiegajac do przestronnego wnętrza domu, zostawiając za sobą Lidkę i Kubę, którzy wymieniali szybkie, ufne spojrzenia.
– No to co. Kasia pokaże ci cały dom, a ja w tym czasie przygotuję kawę, zgoda?
– Jasne. Chodź maleńka!
– Nie jestem maleńka. Wcale, a wcale. Jestem najwyższa z całej klasy. I mam prawie, ale to prawie prawie najlepsze oceny.
– Nooo! To świetnie, tata jest z ciebie dumny, co nie?
– No jasne! Chodź. Zaczniemy o, tutaj. Tu jest salon. Kiedy przychodzą goście, to tata pija tu z nimi kawę, herbatę, albo jakieś wino na przykład. A czasami, to lubimy tutaj grać z tatą w różne planszówki. Oo, właśnie ciociu, zagramy w planszówkę?
– Jasne. Ale najpierw obiecałaś mi pokazać dom, swój pokój, wszystko pokolei.
– No dobrze. Łazienki to chyba nie będę ci pokazywać, też masz ją w swoim domu. Tam po prawej jest wyjście na taras i widok na nasz ogród, moją trampolinę i nasz basen. A tam, przy schodach na piętro jest sypialnia tatusia. Chyba też nie mogę ci jej pokazać.

– Lidka roześmiała się i serdecznie uściskała dziewczynkę.
– No to chodźmy na górę. Tylko uważaj, bo te schody są niebezpieczne i strasznie zakręcone. Możesz z nich spaść i coś sobie zrobić.
– Obiecuję, będę uważać.

– Lidka była pod wrażeniem wielkiego domu Kuby i jego córki. A przede wszystkim tego, że panowały w nim ład, czystość i porządek niemal do przesady.

– Dziewczynka z niezwykłym przejęciem i namaszczeniem, pokazywała jej każde pomieszczenie, każdy przedmiot, opowiadając jego historię. Zapoznała Lidkę ze wszystkimi swoimi lalkami, zabawkami, grami, książkami i kompletami puzli.
– Lidka! Kasia! Zejdźcie na dół! Podwieczorek gotowy!

– Usłyszały głos Kuby, bawiąc się w najlepsze.

– Kiedy siedzieli wszyscy troje, popijając kawę, herbatę i zajadając ciasto, Lidka poczuła się zrelaksowana i odprężona. Buzia bolała ją od ciągłego uśmiechania się, to do Kasi, to do Kuby.
– Ciociu, urządzimy wszystkim moim lalkom bal lalkowy?
– Kochanie, mówi się bal dla lalek.
– Nie, bal lalkowy brzmi lepiej tatusiu. No to co ciociu, zrobimy im ten bal?
– Jasne. I potem zagramy jeszcze w jakąś planszówkę z tatą, co ty na to?
– Zgoda! To ja idę wszystko przygotować. Może moglibyście szybciej wypić tą waszą kawę? Bo nie mogę się doczekać.
– Kasiu, troszeczkę cierpliwości. Poza tym, Lidka jest naszym gościem i proszę cię, żebyś powstrzymała się od takich komentarzy, dobrze? To nieładne.
– Hmmm…No skoro tak mówisz. No to pijcie sobię tą kawę jak długo dacie radę, a ja poczekam. Ale jeśli ciocia nie zdąży się przez tą kawę ze mną pobawić, to będzie mi bardzo, bardzo smutno, wiesz tato?
– Kasiuniu, kochanie, oczywiście, że zdążę się z tobą pobawić. Obiecuję, że nie wyjdę stąd, póki nie zaśniesz zmęczona zabawą ze mną.
– Chórrrraaaaa! No to ja biegnę wszystko przygotować, a wy możecie trochę pogadać, jak dorośli.
– Dziękujemy za pozwolenie słonko, leć już.

– Kasia, roześmiana opuściła salon i znalazła się prędko w swoim pokoju, pozostawiając Lidkę i Kubę sam na sam.
– Może napijesz się jeszcze kawy?
– Niee, dziękuję. Jestem już pełna ponad miarę.

– Rzekła uśmiechajac się szczerze.
– Pięknie tu macie. Taki duży dom, a tylko dwoje mieszkańców, za to jaki zadbany. Jestem pod wrażeniem i pełna podziwu dla ciebie, jak sobie radzisz.
– Dziękuję. Staram się. Przyznaję, to niełatwe, kiedy ma się na głowie pomysłową siedmiolatkę.

– Powiedział ze śmiechem.
– Co ty mówisz. Przecież Kasia to aniołek. Zawsze, kiedy ty jesteś w pracy, a mnie dane jest z nią spędzić trochę czasu, to moje zdanie co do tego jest niezmienne. Jest bardzo mądra i inteligętna jak na swój wiek.
– To prawda, czasami aż za bardzo. Ale wiesz Lidka…Kasia bardzo, bardzo cię lubi. Obdarzyła cię ogromnym zaufaniem i przywiązaniem. Wychowała się bez matki, dla tego niezmiernie ważny jest twój udział w jej życiu, dla niej samej. Jeżeli to cię przytłacza, to…
– Nie, Kuba, no co ty. Czuję się zaszczycona…To znaczy…Jest mi niezmiernie miło, że mała tak mnie lubi. Z resztą ze wzajemnością. Chcę, żebyś wiedział, że zawsze z chęcią ci pomogę w opiece nad nią. Zawsze, kiedy zajdzie taka potrzeba.
– Cieszę się. Na prawdę, dziękuję ci, że jesteś w naszym życiu Lidka. Bardzo mi pomagasz…Nam obojgu. I jeszcze…Ogromnie mnie cieszy, że jesteś tutaj dzisiaj, teraz…Że pijemy kawę, tu, razem…No rozumiesz.
– Tak. Rozumiem. Mnie też jest tu bardzo miło. Dawno nie czułam się tak cudownie zrelaksowana, odprężona…Bezpieczna.

– Lidka zamyśliła się na chwilę, po czym nieśmiało zapytała.
– Słuchaj…Wiem, że to może nazbyt wiele, jak na naszą krótką znajomość, ale…Czy możesz mi powiedzieć coś o mamie Kasi?

– Jakub westchnął, nagle zbierając naczynia po podwieczorku. Powstrzymał Lidkę gestem ręki, by mu nie pomagała.
– Z jednej strony cieszę się, że o to pytasz. Sądzę, że jeśli dwoje ludzi chce się bliżej poznać, to powinno wiedzieć o sobie jak najwięcej.
– Kuba, ja nie chcę, żebyś myślał, iż to ma być jakieś zobowiązujące…Że do czegoś mi to potrzebne, w czymś pomoże…Jeśli nie chcesz, to nie mów.
– Chcę…Nawet bardzo chcę. Właściwie to z nikim o tym nigdy nie rozmawiałem, bo nikt nie pytał. Będziesz pierwsza.
– Nie, proszę cię, nawet tak nie żartuj. Jeśli to prawda, to…
– To co? Boisz się? Czego.
– Nie wiem…To jest, to jest takie…
– Moja żona, Daria, zginęła w wypadku samochodowym. Żadna tam romantyczna historia. Byliśmy małżeństwem przez cztery, szczęśliwe lata. Jeszcze bardziej uszczęśliwiła nas wiadomość o ciąży Darii, a wkrótce potem urodziła się Kasia. Miała pół roku, kiedy Daria zdecydowała się wrócić do pracy. Byłem temu przeciwny, ale wiedziałem, że jeśli ona na coś się uprzeć, to nie ma takiej siły, która ją od tego odwiedzie. Właśnie podczas jednego wieczoru, gdy wracała z pracy uległa wypadkowi samochodowemu. Dwóch młodych chłopaków ścigało się między sobą, jeden z nich nie wychamował, nastąpiło zderzenie czołowe, a zakończenia chyba się domyślasz, prawda?
– To straszne. Ale mówisz o tym tak spokojnie, że aż przechodzi mnie dreszcz. Kasia nawet nie pamięta swojej mamy.
– Owszem. Ale wie o wszystkim i widziała jej zdjęcia. Wie, że czasem tak się na tym świecie dzieje. Co to mojego spokoju, to…Po prostu, czas leczy rany Lidziu. Było mi ciężko, ale musiałem jak najszybciej ustawić swój świat do pionu, dla maleńkiej córki, którą po sobie zostawiła. Kasia miała od zawsze tylko mnie.

– Siedzieli po skończonej opowieści w zadumie, raz po raz uśmiechając się do siebie.
– To może teraz mały rewanżyk? I ty opowiesz mi coś o sobie?

– Przerwał pytaniem milczenie Kuba.
– O mnie…Moja historia jest bardzo nieciekawa i gdybyś ją znał, pewnie by mnie tu dzisiaj nie było.
– Tego nie wiesz. Nie możesz z góry ocenić jak bym zareagował. W życiu słyszałem już wiele historii, bardziej lub mniej dramatycznych. Chyba nic nie jest w stanie mnie zdziwić, obrzydzić, co najwyżej poruszyć.
– Nie jestem przekonana. Poza tym, jeśli opowiem ci wszystko teraz, nie znajdziesz z pewnością pretekstu, żeby się ze mną kolejny raz spotkać.
– Ooo nie nie, ja też mógłbym powiedzieć to samo, gdy opowiedziałem ci część historii mojej i Kasi. Nie wymiguj się.
– Kubuś…Nawet nie wiesz jak bym chciała, ale…Może jeszcze nie dziś? Nie chodzi o to, że ci nie ufam, czegoś się boję…Po prostu jest to la mnie bardzo trudne. Muszę się przygotować, ale obiecuję, że kiedy to się stanie…
– W porządku. Rozumiem i poczekam. Lidka…Chciałbym, żebyś wiedziała, że i mnie stajesz się coraz bliższa. Sam się sobie dziwię. Od sześciu lat, razem z Kasią mamy tylko siebie, a ty pokazujesz mi, że świat, życie stoją wciąż przede mną otworem. Jesteś zniewalająco piękną, mądrą i odważną kobietą, wieloma rzeczami mi imponujesz. Mam nadzieję, że skoro odważyłem się tobie to wyznać, nie zniechęci cię do mojej osoby.
– Nie, Kuba, no co ty. Ja…W zasadzie mogłabym powiedzieć to samo. Ale musisz zdać sobie sprawę, że moja próba samobujcza była kierowana miłością do innego mężczyzny. Z tej miłości chyba się już wyleczyłam, ale…Nie chcę ci dawać obietnic bez pokrycia. Gdy leżałam w szpitalu, otoczyłeś mnie troską i opieką, pewnie tak jak każdego swojego pacjenta. Ale chcę, żebyś wiedział,,że czuję się z tobą…I z Kasią, jak bym znalazła się wreszcie w swojej rzeczywistości. Przez ostatnich kilka miesięcy, przebywanie z tobą, rozmowy, na prawdę dały mi bardzo, bardzo wiele…I…Ale potrzebuję trochę czasu.
– Nic więcej nie musisz mówić. Wszystko wiem, rozumiem, i zaczekam. Narzucanie się nie jest w moim guście. Dobrze, że już teraz potrafimy o takich rzeczach rozmawiać i nie pozostawiamy niedomówień.

– Znów oboje obdarzyli się uśmiechem.

– Kuba podszedł do Lidki i mocno ją przytulił. Nie wykonał żadnego gestu więcej, którego oboje mogliby pożałować, lub na który mogliby nie być gotowi, a jednak Lidka wyczuła w tym jednym, mocnym uścisku ramion coś, czego nie czuła przy żadnym mężczyźnie. Chęć zaopiekowania się sobą, chęć obdarowania jej uczuciem kiedyś, gdy będzie na to gotowa. Musiała więc kiedyś zdecydować się na to, by powiedzieć mu prawdę dotyczącą jej przeszłości. Jeśli uczucie, które się rozwijało między tym dwojgiem miałoby przetrwać, to byłby odpowiedni dla niego sprawdzian.
– Pamiętaj Lidziu, że bezwzględu na to, jak potoczy się nasza relacja, zawsze możesz na mnie liczyć. A teraz zmykaj do Kasi, bo głowę mi urwie, że tak długo cię zatrzymuję.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 38

– O siódmej trzydzieści, Piotr i Misiek pojawili się niemal zwarci i gotowi do pracy. Brakowało tylko dopełnienia codziennego rytuału, jakim było wypicie kawy. Nic tak nie dodawało energii przy wyjazdach o tak wczesnej porze, jak mocna kawa.
– No i co Misiek? Wymyśliłeś już sposób jak poderwać Gabi?
– Jeszcze nie. Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy.
– No jak to? Przecież dałem ci pare propozycji. Kino, kolacja…
– No i wszystko fajnie. Ale mam tak do niej podejść i zaprosić ją do kina? Albo na kolację?
– A czemu nie? Co w tym złego?
– No nic, tylko ja…No odwagi nie mam. Poza tym, to chyba bez sensu jest. Podoba mi się, ale o czym mógłbym rozmawiać z kimś tak ukształtowanym jak ona. Ja to prosty chłopak jestem, ze wsi., Gabi to jest kobieta sukcesu, dla niej to raczej nie ktoś taki jak ja.
– Słabo wierzysz w swoje możliwości. Może zaproś ją na tańce? Znaczy…Mam na myśli jakiś kurs tańca.
– Niee! Odpada! Nie umiem tańczyć. Nie słucham też muzyki klasycznej, nie lubię teatru, ale…

– Zastanowił się przez chwilę Misiek.
– Mam! Już wiem! Napiszę dla niej wiersz!
– Noo! To jest jakiś pomysł! Nawet romantyczny. Kobiety lubią coś takiego.
– Posłuchaj tylko:
– Gdy mój włos przypruszony będzie już siwizną, ty anielico Gabrielo świeć nadal dla mnie golizną.

– Piotr roześmiał się gwałtownie, wypluwając zawartość ust w postaci kawy na podłogę.
– Staaary! Najpiękniejszy wiersz jaki w życiu słyszałem.
– Serio? Podoba ci się?
– No co ty. To ironia była. Nie baw się w Leśmiana, bo to był najsłabszy erotyk ever.
– No może masz rację…Trochę za odważny wiersz. To może by tak inaczej…Może by…O, wiem:
– Statek osiadł na mieliźnie, pięknie ci Gabrielo pewnie w samej bieliźnie.
– Misiek. No nie! Nie w tą stronę idziesz. Nie możesz w taki sposób wyrazić kobiecie tego, co do niej czujesz. Takimi głupawymi wierszykami dajesz jej do zrozumienia, żeby poszła z tobą do łóżka. A sam mówiłeś, że Gabi nie jest łatwa.
– No to ja już nie mam pomysłów. Przecież Mickiewiczem nie jestem nie?
– Rymujesz całkiem nieźle. Tylko…No…Ja wiem? Musisz uformować wiersz, w którym powiesz jej, że ma piękne oczy, fajny biust, jakimiś metaforami, rozumiesz?
– Nooooo! Rozumiem! Dzięki stary! To zaraz coś wykombinuje.

– Misiek pił kawę ostro wytężając umysł.
– Mam! To nie będzie wiersz. Zaśpiewam dla niej piosenkę!
– A umiesz śpiewać? Jesteś pewien, że nie ogłuchnie?
– Spooko! Jak byłem w podstawówce to śpiewałem w chórku dziecięcym, przy parafii w kościele.
– Aaaa…Nie…No to w takim razie, bez wątpienia umiesz śpiewać.

– Zakpił Strzelecki.

– Misiek pochłonięty pisaniem czegoś w swoim telefonem niczego nie usłyszał.
– Postanowiłem przerobić mydełko fa.
– Eeee! Serio? Nie masz nic oryginalniejszego?
– Nie na tą chwilę, zaraz dyżur zaczynamy, posłuchaj tylko, mam coś takiego:
– Gdy się pojawiasz w naszej małej stacji, wzrok mi przysłania twój wielki biust. Chciałbym dziś z tobą, podczas kolacji, spełnić swe marzenie, dotknąć twych ust.

– Śpiewał Misiek, ruszając ponętnie biodrami.

– Piotrek ledwo mógł łapać oddech ze śmiechu widząc, że kolega dopiero się rozkręca.
– A co tu się dzieje?

– Usłyszęli głos Gabrieli, która zjawiła się w stacji.

– Misiek zamarł w rozkroku w bezruchu.
– Dzień dobry pani doktor. To pani dzisiaj z nami jeździ? Sądziliśmy, że góra.
– Dzwonił do mnie dziś rano, że wypadły mu jakieś ważne sprawy rodzinne. Więc jestem.
– Aaaa…To może ja…Kawki zrobię?

– Ocknął się misiek.
– Chętnie. Dzięki, nieźle się ruszasz.

– Otworzył usta w bezbrzeżnym zdziwieniu.
– No co. Na prawdę świetnie tańczysz. Wiesz co, to dobrze się składa. Moja przyjaciółka zapisała mnie na kurs tańca, a dokładnie chodzi o tango.

– Misiek nieomal omdlewał ze szczęścia. Taniec był ostatnią rzeczą, którą lubił i potrafił robić. Skoro zaczęła temat o kursie tanga, był pewien, że zaraz poprosi go również o uczestniczenie w nim. No to nad czym tu się zastanawiać?
– Co jest Misiek? Dobrze się czujesz?

– Zapytała, kiedy on unosił się niemal ad ziemią.
– Tak, oczywiście! Zgadzam się na to tango! Idę zrobić tę kawę.
– Aaa. A, to widzisz, wyprzedziłeś moje pytanie. Ja nie zgodziłam się na ten kurs, bo zwyczajnie nie mam czasu. Szkoda, żeby moje miejsce się zmarnowało, Anita zapewne się ucieszy z takiego przystojniaka, który jej potowarzyszy.

– Tego Misiek się nie spodziewał z pewnością. Duch walki wraz z miłością, polegli po pierwszym starciu. Piotr ledwo powstrzymując falę śmiechu, wyszedł pod pretekstem sprawdzenia karetki na wyjazd. Misiek natomiast został w kuchni sam z czajnikiem elektrycznym i batem, którego na siebie ukręcił.
– 23 s

– Odezwał się głos dyspozytorki w krótkofalówce Morawskiej, która sprawdzała torbę z lekami.
– 23 s zgłaszam się
– Porzeczkowa trzydzieści trzy przez jeden. Kobieta skarży się na silny ból brzucha, który trwa od kilku godzin.
– No to może niech idzie do lekarza.
– Ból jest tak silny, że unieruchomił ją.
– Zrozumiałam, pojedziemy i zobaczymy co się dzieje.

– Gabi zwołała ekipę i już po chwili jechali do wezwania. W dziwnie krępującym milczeniu. Misiek miał ochotę zapaść się pod ziemię, Piotrek nieustannie śmiać, mrugając przekornie do Miśka, a Gabi nie miała pojęcia o co chodzi. Gdy dojechali na miejsce, okazało się, że drzwi do mieszkania są otwarte. Weszli do środka i zaczęli poszukiwać kobiety.
– Halo jest tu ktoś? Halo, pogotowie ratunkowe.

– Przejęła dowodzenie Morawska.

– Po chwili z głębi domu usłyszęli ciche nawoływania o pomoc, więc prędko podążyli w tamtą stronę. Znaleźli kobietę w łazience leżącą w pozycji embrionalnej.
– Dzień dobry, Gabriela Morawska, jestem lekarzem, a to moi ratownicy, co się dzieje?
– Brzuch! Bardzo mnie boli.
– Od dawna panią boli?
– Tak w zasadzie od jakichś kilku tygodni, ale mam dość dużo pracy ostatnio i bagatelizowałam to, aaaaaa! Teraz boli od dwóch godzin i nie pomagają leki przeciwbólowe.
– Dobrze. Rozumiem, ale muszę panią zbadać, przeniesiemy panią w ustronniejsze miejsce. Misiek, Piotrek, pomóżcie mi.

– Panowie bez słowa zajęli się przenoszeniem pacjentki do salonu i ułożyli ją na miękkiej i wygodnej kanapie, gdzie Gabi mogła zająć się badaniem.
– Aaaaaaa! Aaaaauuuu!

– Krzyknęła, ledwie Gabi rozpoczęła badanie.

– Misiek, parametry.
– Ciśnienie lekko podwyższone, saturacja w normie, temperatura 39,9.
– Rozumiem, chyba wszystko jasne. Wymitowała pani?
– Tak, wcześniej.
– Dobrze, teraz jeszcze kilka pytań z mojej strony. Czy miała pani w ostatnim czasie częściej wzdęcia, uczucie pełności po jedzeniu, czuła pani gniecenie w nadbrzuszu? O tutaj.

– Wskazała miejsce kobiecie.
– Tak. Ostatnio jem dosyć niezdrowo, mało bywam w domu, bo wzięłam dodatkowy etat. Potrzebne mi jest trochę więcej gotówki.
– Rozumiem. Podejrzewam kamień w pęcherzyku żółciowym. Stosuje pani terapie antykoncepcyjną? Hormonalną?
– Nie, nie potrzebujemy stosować takich udziwnień z drugą połówką. Ale moja mama miała problemy z kamieniami, to może mieć znaczenie?
– Tak, to również może być dziedziczne. Rozumiem, że nigdy wcześniej nie miała pani takich problemów?
– Nie, nigdy, dopiero od niedawna. Aaaaauuu, co teraz ze mną będzie?
– Zabierzemy panią do szpitala. Podejrzewam, że rozwinął się ostry stan zapalny pęcherzyka żółciowego. W szpitalu najpierw zajmą się zwalczeniem stanu zapalnego, a potem należy wykonać zabieg usunięcia pęcherzyka żółciowego. Piotrek, leć po nosze i zabieramy panią.

– Piotrek wykonał polecenie Gabi.

– Doktor Morawska jeszcze raz, ostrożnie próbowała zbadać pacjentkę, kucając przy kanapie.
– No pięknie! To ja chcę ci zrobić niespodziankę i wracam wcześniej do domu, a ty zabawiasz się z jakąś zdzirą?

– Usłyszęli wszyscy kobiecy głos, a potem zobaczyli rozwścieczoną kobietę, która znalazła się również w salonie. Od razu podbiegła do Gabi, podrywając ją z kucek za włosy i bijąc po twarzy.
– W czym ona jest ładniejsza ode mnie co? Ada, no powiedz mi! To dla niej zasłaniasz się ciągle pracą?
– Kaja! Przestań! Zostaw ją, co ty wyprawiasz!

– Gabriela próbowała się bronić, lecz kobieta zwana Kają, działając pod wpływem adrenaliny była silniejsza. Miśkowi nieco dłużej zajęło zorientowanie się w sytuacji i ocenienie tego, co się dzieje. Gdy jednak mu się w końcu to udało, przypadł do Kaji i podniósł ją za szyję do góry. Kaja, zszokowana puściła Gabi, zaczynając się dusić.
– Ma pani jakiś problem do mojej szefowej? Jesteśmy z pogotowia ratunkowego, nie z portalu randkowego! Może by tak pani najpierw popatrzyła, a nie od razu z pięściami startowała.

– Ryczał Misiek, który przybrał teraz groźną postać rozzłoszczonego tygrysa wypuszczonego z klatki.
– Misiek! Misiek, uspokój się! Zostaw tę panią! Czy panie mogą mi wytłumaczyć, o co tu właściwie chodzi?
– Kaja to moja żona. Przepraszam za nią. Nic się pani nie stało? Moja kicia jest o mnie bardzo zazdrosna!
– Jaka kicia, jaka kicia. Chyba masz już inną kicie, długo się tak razem gździcie?
– Kaja! Przestań! Nie zdradzam cię! To jest lekarz. Ona jest lekarzem, wezwałam pogotowie, bo brzuch znowu mnie bolał, ale tym razem bardzo, bardzo mocno i nie mogłam się ruszyć.
– To znaczy, że…Że ty, Aduś…Że ona, że wy…A to w takim razie z kim mnie zdradzasz? Nie ma cię ostatnio prawie w domu.
– Wariatko! Nie ma mnie, bo zbliża się rocznica naszego ślubu w Niemczech. Chciałam ci kupić, jakieś świecące cudeńko, nowy pierścionek, bransoletkę.
– Ojeeej! Na prawdę? Sądziłam, że mnie zdradzasz i wymawiasz się pracą, a ty chciałaś mieć dodatkowy grosz, żeby kupić mi prezent.
– Tak! Wariatko, tak!

– Kaja przypadła do żony i po chwili obie zaczęły się namiętnie całować.

– Gabi wraz z Miśkiem, odwrócili wzrok, lecz widok kompletnie zbił z nóg Piotra, który wszedł właśnie z noszami.
– O…Matko, a co tu się…Pani doktor, co pani jest?
– Przepraszamy, że musimy paniom przeszkodzić, jednak pani Adrianna musi jechać natychmiast do szpitala.
– Jezu! Do szpitala? To co jej jest?
– Ostre zapalenie pęcherzyka żółciowego.
– Pani doktor, ale przecież nie powinno się zdradzać stanu chorej nikomu z rodziny.
– To jest żona pani Adrianny.
– yyyyy…

– Speszył się Piotrek.
– No, to przepraszam. To może już pojedziemy?
– Tak, to dobry pomysł.
– Zaraz, a dokąt ją zabieracie?
– Do szpitala w leśnej górze.
– Mogę pojechać z wami? Adusia może mnie potrzebować.
– Z nami nie, ale może pani pojechać za karetką.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 37

– Życie Anny i Wiktora powoli zdawało się wracać do normy. W prawdzie wiedzieli, że Wiktora czeka jeszcze intęsywny czas gojenia ran, a co za tym idzie, mnóstwo czasu poświęconego na nudę. Dla Wiktora nie istniało słowo nuda. Nie mógł długo obywaćsię bez pracy. Mogła być to jakakolwiek praca. Wysprzątanie całego domu, wielogodzinne porządkowanie papierów w stacji. Byle można było czymś zająć ręce i umysł. Banach, powoli wracający do życia, jak podejrzewała Anna, nie da się długo utrzymać w łóżku, czy też w domu. Czuła, że musi wymyśleć coś, co pozwoli jej na długo zatrzymać męża w domu i nie pozwoli mu zbyt szybko martwić się o powrót do pracy, choć wiedziała, że będzie to trudne, gdyż znudzony Wiktor, staje się zrzędliwy, marudny i nie do wytrzymania.

– Siedziała teraz w samochodzie, jadąc do nałęczowa, gdzie od kilku miesięcy przebywała jej mama. Od ich ostatniej rozmowy w szpitalu bardzo wiele się zmieniło, ale o tym córka musiała dopiero powiedzieć matce. Póki co, jadąc w samochodzie, patrzyła w skupieniu na drogę, dręczona kolejnymi wyrzutami dotyczącymi swojej matki. Ledwo udało im się na nowo odzyskać kontakt, a przez tych kilka miesięcy, w których tak wiele się działo, znów go straciły. Kiedy Agata Woźnicka, ówczesny lekarz Małgorzaty Reiter stwierdziła, że jej stan poprawił się na tyle, iż Anna może śmiało wysłać mamę gdzieś, do ośrodka rechabilitacyjnego, by tam pomogli kobiecie niemal w pełni przywrócić zdolność mówienia i poruszania się. Anna poszła za radą lekarki i w kilka tygodni później, szpitalną karetką odwieziono ją do Nałęczowa. Pożegnały się wtedy czule i Anna obiecała matce, że postara się ją jak najczęściej odwiedzać w ośrodku i wspierać w postępach rechabilitacji. Szybko jednak o tym zapomniała, tonąc w urokach i troskach niespodziewanego macieżyństwa. Jej głowa zaprzątnięta była również opłakanym stanem Banacha, którego życie przez tak długi czas wisiało na włosku.

– Zostawiwszy córeczkę z jej starszą siostrą pojechała do Nałęczowa, by przeprosić rodzicielkę za brak kontaktu i wszystko jej wyjaśnić. Pozwoliła się prowadzić nawigacji, gdyż nie umiała sobie dokładnie przypomnieć drogi do ośrodka, po jednorazowym jej przebyciu karetką, której w dodatku nie prowadziła sama.
– Jesteś u celu.

– Zakomunikował radośnie głos w nawigacji.

– Anna zaparkowała więc prędko i wysiadła z auta, rozglądając się. Odtworzyła w głowie obraz swojej poprzedniej wizyty w Nałęczowie, jednak było to bardzo trudne, zważając na to, że wtedy była zima. Jednak tym razem postanowiła zaufać nawigacji i pójść do budynku, który roztaczał się kilkadziesiąt metrów przed nią. W miarę im bliżej do niego podchodziła upewniała się, że to w tym ośrodku rezyduje jej mama. Po chwili weszła do środka i skierowała się do drzwi z napisem sekretariat. Zastukała pewnie i weszła do środka nie czekając na zaproszenie.
– Dzień dobry. Nazywam się Anna Reiter, dzwoniłam wczoraj do państwa, by przygotowano moją mamę na mój przyjazd.

– Rzekła patrząc spokojnie na kobietę w średnim wieku, która siedziała ze znudzonym wyrazem twarzy.
– Zgadza się. Jednak za nim to, chciałabym panią zapytać…
– Tak, wiem o co. Dlaczego nikt nie odwiedza mamy…Może to gruboskórne z mojej strony, ale to mojej mamie uważam za stosowne się z tego wytłumaczyć. Do państwa obowiązków należy pilnowanie, czy koszty mające pokrywać terapię się zgadzają, a co do tego chyba nie ma zastrzeżeń.
– Droga pani. Jeżeli myśli pani, że wszystkie ośrodki funkcjonują tak, jak umysły wyrodnych dzieci starszych ludzi, bo nie mając czasu na życie, naturalnie nie ma się też czasu zaopiekować rodzicem…
– Przepraszam panią bardzo…Nie wiem do czego zmierza ta rozmowa, ale bardzo mi się to nie podoba. Wcale tak nie myślę i nie porzuciłam mamy tak, jak zabawkę, w kąt. Po prostu z jej wyjazdem, zbiegło mi się wiele problemów rodzinnych i…Z resztą, nie pani sprawa. Chcę się zobaczyć z mamą i zabrać ją stąd, jak najszybciej to możliwe.
– A czy wie pani, jak trudno było nam zmotywować panią Małgorzatę do współpracy z rechabilitantami, gdy innych kuracjuszy odwiedzały całe rodziny, a ona spędzała samotne godziny?
– Czy moja mama wie, że tu jestem? Zabiorę ją stąd choćby dzisiaj. Nic pani o nas nie wie, więc proszę nie oceniać, tylko mnie natychmiast do niej zaprowadzić!

– Krzyczała coraz bardziej wzburzona Anna, wycofując się do wyjścia i do tego samego nakłaniając kobietę.

– Tamta widząc, że nic nie ugra na czasie i biorąc ją za kolejną osobę, która o chorej, starszej osobie pamięta tylko, gdy sobie przypomni, nie powiedziała nic więcej i zaprowadziła ją do matki.

– Małgorzata siedziała w swoim pokoju, z książką w ręce. Na widok Anny, wciągnęła głęboko powietrze i upuściła książkę na podłogę.
– Aniu! Dziecko…Tak się…Się…Się bałam, że…Że oooo…Oooon, coś ci zrobił, gdy się o mnie…Mnie…Doo…Dooo…Wiedział.

– Rzekła starsza pani nieco jeszcze się jąkając i utuliła Annę, kropiąc jej bluzkę gorącymi łzami.
– Nic się nie martw mamo, przyjechałam po ciebie. Wszystkoci wyjaśnię, ze szczegułami, wtedy na pewno mi wybaczysz tą długą nieobecność. Będziemy musiały pomagać sobie nawzajem, przyy okazji nadrabiając stracone lata. Co ty na to?
– Kochanie, ale on…Stanisław…Już nam…Nam…Nieee…Zagraża?
– On nie żyje mamo, od kilku tygodni. Popełnił samobójstwo. Ja…Wszystko ci opowiem, tylko…Pójdę załatwić wszystkie formalności, bym mogła jeszcze dzisiaj cię stąd zabrać.
– Zabrać? Dzi…Dziiiisiaj? Aaale…Ale ja…Jaaaak to?
– Zwyczajnie, już niebawem mija termin twojego pobytu tutaj, a obiecaliśmy ci z Wiktorem, że gdy powrócisz do zdrowia, zaopiekujemy się tobą.
– Kieee…Kie…Dy poznam Wii…Wiiiicia?
– Wiktora mamo. Już niedługo. Mieliśmy ostatnio bardzo duże problemy…Nadal mamy, wszystko ci opowiem…Może wówczas poczujesz się lepiej wiedząc, dlaczego tyle czasu…
– Ooooch…Kochanie…Kooochanie…Ja nie mam…Nieee mam do ciebie żalu ja…
– Kobieta w sekretariacie mówiła, że było ci przykro. To zrozumiałe, zaraz wracam.

– Wyszła szybko podążając spowrotem do sekretariatu.

– Po kilkunastu minutach, posiadała już odpowiednie dokumenty, które zaświadczały, że jej mama może opuścić nałęczowski ośrodek. Anna inaczej wyobrażała sobie rozmowę z dyrektorką ośrodka, oraz moment, w którym będzie podpisywała szeregi papierów, by mogła zabrać mamę do domu. Nie zamierzała używać podniesionego tonu, czy zmagać się z pogardliwymi spojrzeniami ze strony dyrektorki i personelu ośrodka. Przełknęła to, jak gorzkie łzy i po wszystkim pomaszerowała do pokoju mamy, by ją spakować i o wszystkim powiedzieć.

– Kobieta nie była zdecydowana co do tego, iż powinna zamieszkać w domu Banachów, w obec ogromu ich teraźniejszych problemów, o których Anna zdążyła jej opowiedzieć z niemałymi łzami.
– I wiesz mamo…Przepraszam cię, że mówię ci o tym tak, jak byśmy znały się od wieków, bo przecież nie miałyśmy kontaktu tyle lat…Tyle miesięcy…Ale ja, czuję, że mogę ci zaufać, opowiedzieć…Muszę komuś…Po prostu muszę to zrobić, bo inaczej zwariuję, oszaleję…Nie wiem co będzie. Teraz i tak jestem już dużo silniejsza, gdy Wiktor wrócił do żywych, ale tyle bólu i cierpienia co on przeżywa, wiem, że mi o tym nie mówi. Silny, dzielny i uparty Banach…To go gubi, właśnie to. Boję się, że on zwariuje z braku zajęć w domu, nim wszystko się wygoi. Załamie się, i ani ja, ani Polcia, ani Zosia czy ktokolwiek inny nie będzie w stanie mu już wtedy pomóc.
– Rooo…Zuumiem twoje obawy…Z tego, co opowiadałaś o…O…O Witku…
– Wiktorze mamo.
– Przeee…Praszam…O Wiktorze, to tak być może…Coś wymyślimy…Damy mu siłę…..
– Znalazłam chyba sposób, dla którego byłby w stanie przetrwać, ale jest to trudne do zrealizowania, gdyż trzeba by było wejść głębiej w rodzinny konflikt jego i jego brata.
– Oooo…Zaaa…Zaaaa…Powiada się cieee…Ciekawie, coś więcej, kochanie?
– Bo widzisz, ja sama nie wiedziałam, że on ma brata. On nigdy nie mówił o tym nawet Zosi…Awięc wywnioskowałyśmy obie, że coś musi być tego przyczyną. Porządkując stryszek, znalazłyśmy jakieś stare zdjęcia, na których był Wiktor ze swoim bratem. Wyglądało na to, że ich relacja jest zażyła, ale skoro on o nim nie wspomina, musiało pójść o coś grubszego. A tym czymś, a raczej kimś, jest ojciec Wiktora. Jego również na dniach odbieramy z Zosią z domu opieki, po uprzedniej rozmowie z nim.
– A co dowiedziały…Ście się, apropo ich reee…Relacji?
– W skrócie, Wiktor nie mógł bratu darować, że zamiast pomóc mu w opiece nad chorym ojcem, którego w efekciekońcowym musiał oddać do domu opieki, bo nie starczało mu czasu na pracę i zajmowanie się tatą, ten wyjechał do pracy za granicę. Mocno sięwówczas poróżnili. Tyle się dowiedziałyśmy od pana Władysława.

– A ja…jjjaaa…Kim cudem Zooo…Zooosiaa nieee…Nieee pamięta…Wujkaaaa?
– Ma jakieś mgliste wspomnienia. Pamięta go z perspektywy małej dziewczynki. Nie wiemy co robi teraz, dzisiaj, czy jest sam, czy ma żonę…Nic nie wiemy. Ale może uda nam się tego dowiedzieć. Tylko…Tylko Wiktor…Chyba mnie zabije, jeśli zacznę grzebać w czymś, co on porzucił.
– Czy są…Sądzisz, że opieka nad ojcem…Pomoże mu na brak…Braaaak zajęcia?
– Poniekąt, ale bardzo bym chciała dowiedzieć się czegoś więcej, o jego bracie Jarosławie…Pogodzić ich, razem z ojcem, którym tamten narazie się nie inteesuje. A teraz pomogę ci przemieścić się do samochodu i w drodze opowiem o Polci i pokażę ci jej zdjęcia. , .

– .

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 36

– Był kolejny, ciepły marcowy dzień. Anna szła wolno, pchając przed sobą wózek, z dwumiesięczną Polą i rozmyślając w zadumie. Ten dzień był już przez nią zaplanowany niemal co do godziny. Kosz wózka wyładowany był zniczami. Szła w stronę cmentarza. Zamierzała, po raz pierwszy i ostatni w życiu, odwiedzić grób byłego męża. Wieść o jego śmierci, mocno nią wstrząsnęła, zszokowała ją i zdruzgotała. Nawet nie dlatego, że było jej go żal, czy też dlatego, iż życzyła mu śmierci. Nie sądziła po prostu, jak wszyscy z resztą, że on byłby do tego zdolny. Nie miała czasu, by długo nad tym rozmyślać. Pochłonięta domem, córeczką i Wiktorem, który można powiedzieć dzięki Stanisławowi wybudził się, nie była nawet na jego pogrzebie. Nie potrafiłaby stać, między żałobnikami i opłakiwać go. Czy ktokolwiek był do tego zdolny? Czy była chociaż jedna osoba, która wylała łzę ku pamięci, nad zmarnowanym życiem tego człowieka? Tego nie wiedziała i wiedzieć nie chciała. O zmarłych źle mówić nie można. Ale czy myśleć też? W tej chwili, gdy powoli kierowała się w stronę cmentarza, do głowy nie wiadomo skąd, znów przyplątało się jedno z najgorszych wspomnień, brutalnego oblicza Stanisława.
– Znowu nie chcesz jeść? Urządzasz mi tu protest głodowy? Myślisz, że jak nic nie zjesz, opadniesz z sił,ja zawiozę cię do szpitala, a ty uciekniesz? Przeliczyłaś się.
– Posłuchaj sam siebie, co ty za bzdury pleciesz. Dobrze wiem, że wcale nie musisz mnie zawozić do szpitala. Sam umiesz podawać kroplówkę. Ja już nie mogę…Faszerujesz mnie żarciem w każdej możliwej chwili…Jesteś chory, poważnie chory! Skąd ta nowa obsesja!
– Żadna nowa obsesja! Kobieto, jesteś przeraźliwie chuda! Jak ty chcesz urodzić mi dziecko, skoro nie masz nawet warunków, by utrzymać ciążę! Musisz być odżywiona, rozumiesz?
– Nie zjem już ani kropli, ani jednej z twoich zup, kawałka mięsa, niczego! Prędzej wolę umrzeć!
– Słucham? Jeszcze to odszczekasz…I to za momencik!
– Stanisław! Stasiu! Staszku, proszę cię! Zrozum! Ja naprawdę nie dam rady! Podałeś mi syte śniadanie, ja…
– Powiedziałaś o kilka słów za dużo. Musisz w końcu zrozumieć, że ja nie pozwolę ci odejść w żaden sposób, nawet poprzez śmierć! Za chwilę zrozumiesz to bardzo, bardzo dokładnie.

– Po takich słowach, bardzo żałowała, że to nie ona jest od niego o jeden krok mądrzejsza i że nie potrafi ugryźć się w język, by go nie prowokować, do czynienia jej krzywdy. W takich momentach było już za późno.

– Wziął miskę gorącej zupy i podszedł z nią do Anny. Wiedziała, że to kolejna potyczka, w której nie ma z nim szans. Otwierała usta i pozwalała się karmić. Jadła…Jadła…Jadła, dopóki jej żołądek boleśnie nie mówił jak bardzo ma dość i nie buntował się zwracając. Wiele razy chciała tego uniknąć, odwracając głowę, krzycząc. Jednak to wzbudzało jeszcze większe wybuchy złości Stanisława. Wlewał w nią wrzącą zupę bez opamiętania, nie raz boleśnie raniąc przełyk i wnętrze jamy ustnej i nie reagując na jej protesty. Krztusiła się, dławiła, a w końcu ostatecznym wymiotowała niekontrolowanie, modląc się, by to wszystko nareszcie się skończyło. By ktoś w górze, zlitował się nad nią i pozwolił jej od tego uciec, jakkolwiek, byle szybko.

– W ponurym nastroju powodowanym wspomnieniami, stanęła przy grobie Potockiego. Nieopodal postawiła wózek ze śpiącą córeczką, ostrożnie wyładowując z jego kosza zawartość, składającą się z kilku zniczy. Zapaliła je pospiesznie, jak by nie mogła się doczekać, kiedy się wypalą i usiadła na ławeczce patrząc na zdjęcie zmarłego, wyryte w płycie nagrobnej.
– Cześć. Nie wiem, czy to odpowiednie przywitanie po tym wszystkim, co nas łączyło. Po tym, jak wyglądało nasze życie, jak wiele złego mi zrobiłeś. Jak niewiele dobrych chwil z tobą związanych jeszcze pamiętam. Nieważne. Nie wiem też, czy dobrze robię, że tu przychodzę. Pamiętam, jak obiecywałam sobie, że jak tylko umrzesz, to jedyne co będę mogła zrobić dla ciebie po twojej śmierci, to splunąć siarczyście i odejść, nie obejrzawszy się za siebie. Nie zrobię tego…Już nie…A wiesz dlaczego? Bo rany się zagoiły, tylko blizny zostały. W zasadzie nie mam ci zbyt wiele do powiedzenia. Chciałam ci tylko podziękować. Za to, że uwolniłeś mnie…Moją duszę…Moją przyszłą rodzinę od siebie. Od swoich chorych zamiarów i chorego umysłu. Pomogłeś mi zrozumieć jedną, bardzo ważną rzecz. Nigdy, nikogo nie kochałam tak, jak kocham Wiktora. Wiedziałam już o tym od bardzo dawna, a umocnił mnie w tym poczuciu jego wypadek. Jedno, czego ci nigdy nie wybaczę, to to, że chciałeś go zabić. Ale teraz, to ty będziesz patrzył na nasze szczęście z piekła, w którym mam nadzieję się znajdujesz i cierpisz tak, jak ja, podczas każdego niechcianego zastrzyku z lekami, byś mógł wyczyniać ze mną to, co chciałeś. Mam nadzieję, że cierpisz tak jak ja, z każdą nie chcianą łyżką zupy, czy czegoś innego. A teraz żegnaj. Nie wrócę tu już…Nigdy.
– Wstała nie zmówiwszy pacierza. Chwyciła wózek i poszła szybkim krokiem do małego kościółka, który znajdował się nieopodal. Mała Pola zaczynała się powoli budzić, o czym głośno zwiastowała.
– A pani do kogo?

– Spytała kobieta, zamiatająca kościół.
– Do księdza Doriana Radeckiego.

– Odpowiedziała uprzejmie, choć wiedziała, że pytanie kobiety było co najmniej nie na miejscu. Od kiedy to do kościoła przychodzi się do kogoś, nie po to zaś, by się zwyczajnie pomodlić?
– Umówiona była?

– Rzuciła kolejne pytanie kobieta filując, czy Anna nie pobrudziła zbyt mocno posadzki, którą pracowicie sprzątała.
– Tak.

– Rzekła równie grzecznie jak przedtem Anna.
– To niech idzie za mną. A to dziecko, to jej? Czy księdzu, do okna życia przyniosła?

– Skonsternowana Anna aż przystanęła nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Oczywiście, że moje. Cóż pani ma za tupet.
– Już mi tu nie będzie mówiła, co ja mam, a czego nie mam. Ksiądz Dorian to za dobry jest. Odkąd księdzem w parafii naszej został, nagle panny młode się na msze zlatują, a dzieci to w tym całym naszym oknie życia to już chyba ze czworo było. To się mi chyba nie dziwi, że pytam. Ho hooo…A ile podrzucają na plebanie zwierząt…Zupełnie jak by ten nasz ksiądz…
– Ja bardzo panią przepraszam, ale nie mam czasu na dłuższe pogaduszki. Mam pilną sprawę do księdza, moje dziecko jest głodne i muszę je nakarmić, więc gdyby była pani łaskawa mnie do niego zaprowadzić!

– Krzyknęła w końcu zdenerwowana Anna, przerywając starszej kobiecie słowotok.
– A no niech idzie, niech idzie. Niech tak nie krzyczy, bo ja taka całkiem głucha nie jestem.

– Postanowiła już nie komentować, by nie dawać natrętnej kobiecie powodów do rozwijania tematu.

– Poszła w ślad za nią na plebanię. Czekała uprzejmie, aż poinformuje księdza o jej przybyciu.
– Proszę księdza. Przyszła jakaś uczennica księdza z dzieckiem.

– Usłyszała i tym razem z trudem powstrzymała uśmiech na twarzy.
– Pani Adelo, no to proszę poprosić.
– Niech wejdzie.

– Powiedziała nieco szorstko, zwracając się do Anny.

– Nim wyszła, obserwowała, jak zachowają się oboje w swoim towarzystwie. Oboje uśmiechnęli się do siebie, co zniesmaczyło starszą panią. Prychnęła z oburzeniem i wyszła, nie wiadomo dlaczego nie trzaskając drzwiami.
_ Witam pani Aniu. Przepraszam za panią Adelę. To tutejsza gosposia. Jest dość specyficzna.
– Nawet bardzo dość, skoro wzięła mnie za księdza uczennice.
– To akurat nie wynika z jej specyficzności. Nie wiem, ile ma pani lat, jednak na pewno na tyle nie wygląda.

– Anna uśmiechnęła się zawstydzona.
– A czy taki komplement może paść w stronę kobiety, z ust księdza?
– A uważa to pani za podryw? Bo ja za zwykłą uprzejmość, dającą wyraz mego szacunku dla kobiet.
– Ma ksiądz rację. Właściwie można to tak potraktować.- W jakiej sprawie pani do mnie przychodzi?
– W bardzo pilnej proszę księdza. Wiem, że ksiądz uczy Zofię Banach.
– Zgadza się, ale…
– Ja jestem partnerką ojca Zosi. Obecnie pod moją opieką ona przebywa, mniejsza o większość…Tata Zosi, Wiktor…Miał kilka miesięcy temu poważny wypadek. Jest lekarzem pogotowia i został bardzo poważnie ranny w pożarze. Pięćdziesiąt procent jego ciała nosi poparzenia drugiego i trzeciego stopnia. Drogi oddechowe również zostały poważnie uszkodzone i…On niedawno się wybudził…Lecz bardzo cierpi. Niewiele mówi, bo po prostu nie może. Nie planowaliśmy jeszcze dokładnie ślubu, bo nie zdążyliśmy. Poza tym boję się, że Wiktor jest załamany tym co się stało. Będzie próbował nakłaniać mnie, bym od niego odeszła zważając na jego obecny stan. Muszę go poślubić, za nim ucieczka przyjdzie mu do głowy, a ksiądz mi musi w tym pomóc.

– Zszokowany Dorian patrzył na Annę nie wiedząc co powiedzieć.
– Proszę pani, ale ja…To wszystko co pani mówi jest piękne, a za razem…Przerażające, jednak jeśli wybranek pani serca nie wyrazi zgody, by się z panią ożenić, ja nie mogę tak…
– Nie1 Ksiądz nie rozumie. To ma być dla niego niespodzianka. Ja wiem, że on tego chce, tylko teraz już za żadne skarby się do tego nie przyzna. Dwa miesiące temu urodziła nam się córka, Pola, którą zamierzamy ochrzcić, jak tylko Wiktor…Bardziej wydobrzeje. Ja chcę mu pokazać, że żadne kalectwo nie sprawi, że będę go kochać mniej, że go nie porzucę…Nigdy..

– Ksiądz Dorian westchnął ciężko, przytłoczony kaskadą informacji i zastanowił się głęboko.
– Proszę księdza. Zosia powiedziała, że ksiądz zgodzi się na pewno. Pani Adela też…
– Jak to? To pani Adela też jest w to wtajemniczona?
– Nie! Nie nie, źle się wyraziłam…Po prostu, wymieniłyśmy ze sobą kilka niezobowiązujących zdań i dowiedziałam się, że ksiądz jest dobrym człowiekiem i…

– Ksiądz westchnął jeszcze głośniej.
– Wszystko jest przygotowane…Świadkowie, obrączki, nawet bandaże.
– Bandaże? A to po co?
– Wiktor jest bardzo ciężko poparzony, jak mówiłam. On sam, to w tej chwili jedno wielkie skupisko opatrunków i bandaży. Wraz z jego córką, przyjaciółmi i świadkami ustaliliśmy, że nie możemy być ubrani odświętnie, tylko właśnie obandażowani, by nie czuł się źle. On jest jednym z nas, a my jesteśmy z nim, rozumie ksiądz?
– Rozumiem.

– Odpowiedział i ku uciesze Anny, zniknął gdzieś, by zebrać potrzebne rzeczy.

– Potem wskazał jej pomieszczenie, gdzie mogła na spokojnie nakarmić Polę. Korzystając z okazji, przewinęła dziewczynkę i ubrała w odświętny, biały kombinezonik, który wcześniej kupiła.
– Rozumiem, że to ma się odbyć dzisiaj?
– Tak. Byłoby dobrze, jeśli oczywiście ksiądz nie ma nic w…
– Zazwyczaj robię takie rzeczy w stanach zagrożenia życia, jeśli idzie o udzielenie ślubu w szpitalu. Lecz zważając na to, że w dzisiejszych czasach, do ślubu kościelnego bardzo trudno jest ludzi nakłonić, wasza historia jakoś mnie urzekła…Jedźmy!
– Na prawdę? Zgadza się ksiądz?
– Tak…Potem dopełnimy potrzebnych formalności.

– W kilkanaście minut potem, jechały już z Polą prywatnym samochodem księdza Doriana. Wózek małej ledwo udało się upchnąć w bagażniku, a ją samą ciężko było nakłonić do snu. Najwyraźniej przeczuwała, że coś się święci w świecie dorosłych. Gdy jechali, Anna dzwoniła do wszystkich zamieszanych w wydarzenie osób, że wszystko poszło zgodnie z ich planem. Reszta przygotowań była kwestią chwili.

– Dotarli na miejsce, a Anna poprowadziła go do sali Wiktora, gdzie czekali już wszyscy owinięci w bandaże. Bezgranicznie zdumiony Banach wpatrywał się w nich nic nierozumiejącym wzrokiem. Kiedy do sali weszła równie zabandażowana panna młoda, niemal opadł na poduszki.
– Wiktor…Czemu robisz takie oczy? Anna zorganizowała ci szybki numerek…Znaczy ten…Ślub. Podobno przed tym wypadkiem to planowaliście, nie?
– Arturrrr!

– Syknęła Lidka dość głośno w stronę Artura, który bawił się w przedmówcę.
– Cicho Chowaniec! Ja, Artur Góra, ojciec rodu…Znaczy…Aaaaaaa, co ja gadam…Te śluby to tak działają na mnie…Ja Artur Góra, życzę wam pomyślności i szczęścia, radości z zamęścia Aniu! A spróbuj Banach powiedzieć nie! To wylecisz na zbity….Znaczy…Z premi ci potrącę! Nnnno! Skończyłem! Już ksiądz może!

– Wszyscy gromko się roześmieli. Wiktor Banach nagle przestał być lwem, zamienił się w kobietę, ponieważ zamiast z oczu Anny, to z jego własnych płynęły łzy. Słowa przysięgi ze strony Anny poszły dość szybko, nawet się nie denerwowała, trzymając mocno dłoń Wiktora. Gdy nadeszła kolej Wiktora, trwało to bardzo długo, gdyż sylabizowanie z długimi pałzami trwać tyle musiało. Po nałożeniu obrączek, sakramentalnym pocałunku, uroczystym złożeniu życzeń, wszyscy się rozpieszchli. Anna i Wiktor zostali sami.
– Czułam, że podświadomie chcesz mi się wywinąć…A właściwie nam. Zośka mi z nieba wytrzasnęła tego księdza…I ten pomysł, więc uznałam, że to świetny pomysł i nie pozwolę ci uciec. Wiem, że to może egoistyczne, bo ja też to słyszałam od Stanisława…Ale to trochę inna sytuacja. Teraz już zawsze będziemy razem.

– Rzekła wskazując na śpiącą, niczego nieświadomą Polę, w białym kombinezoniku i całując ostrożnie, nadal mocno poruszonego Banacha, który po atrakcjach dnia, nie był w stanie nic już powiedzieć.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 35.

– Powolnym i dystyngowanym krokiem nadszedł marzec, a z nim nieco cieplejsze dni. Artur, Misiek i Piotrek zjeżdżali właśnie do bazy, po skończonym dyżurze.
– Wiecie co wam powiem panowie? Ten świat, to by lepszy był bez bab.

– Stwierdził rzeczowo Misiek.
– A tobie Misiek co się znowu w głowie roi co?

– Zapytał Artur.
– Nic doktorze…Tylko…Ja obserwuję i wyciągam wnioski. Ja się tak staram. Na dyżur z Morawską, to nawet godzinę wcześniej przyjeżdżam. Karetkę pucuje jak własne buty, z kawą na nią czekam, fajnych perfum używam, a ona co? Nawet na mnie nie spojrzy. No chyba, że na wezwaniu. Misiek parametry, Misiek leć po nosze, Misiek to, Misiek tamto.
– Uuuuu stary, no to naprawdę cię wzięło. Ale Gabi? No Gabi? Naprawdę? Zlituj się. No może jest ładna, ale…Nie żeby jakiś tam cud i miód.

– Odparł Piotrek, wjeżdżając na parking karetek.
– Mnie się ona podoba…Ma takie kocie ruchy.
– A taaak…Widziałem. Wczoraj ganiała do toalety z rozwolnieniem, podobno zjadła coś nieświerzego. No, była kocia…Nie ma co.

– Misiek nieco się rozzłościł i jego dłoń zawisła kilka milimetrów od lewego policzka Strzeleckiego.
– Co jest, co jest! Misiek! W pracy jesteś! Jeszcze się nie odmeldowałeś. Wiesz co grozi za atak na funkcjonariusza publicznego na służbie?
– Trudno tego nie wiedzieć jak ma się takiego obrytego doktora.
– No, to bez numerów Misiu, bez numerów. Jak masz problem z panowaniem nad emocjami, to meliski się napij, albo urlop weź. A ty Strzelecki, nie denerwuj kolegi i zamknij się, jak nie masz nic mądrego do powiedzenia.
– Wedle życzenia doktorze. Ale przecież ja nie powiedziałem nic złego…To żart taki był, luzuj spodnie.
– Ale mnie takie żarty nie śmieszą. Ona mi się podoba, tobie nie i tyle.
– Słyszałeś Strzelecki? I tyle. Zamiast rzucać głupimi żartami o doktor Morawskiej, lepiej byś powiedział Miśkowi, jak zdobyć jej serce. No w końcu tylko ty jesteś ekspertem w dziedzinie szczęśliwych związków ze strony męskiej w naszej stacji.
– Doktorze, tyle pochwał na raz? To trochę za dużo, jeszcze się zarumienię.
– No no no, już ty nie udawaj, paskudne poczucie humoru masz dzisiaj Strzelecki.
– No, to co ja mam zrobić?

– Przerwał im Misiek.
– No nie wiem co masz zrobić. Każda kobieta jest inna i oczekuje trochę czego innego od faceta.
– Znaczy…Konkretnie to o co się rozchodzi.

– Zapytał patrząc nic nierozumiejącym wzrokiem.
– No na przykład jedne lubią dostawać kwiatki, inne czekoladki, jeszcze inne erotyczną bieliznę. Jedne wolą romantyków, inne znowu choleryków, no co ci mam jeszcze powiedzieć. Nie mam pojęcia co lubi ta twoja Gabi i co masz zrobić, żeby cię w końcu zauważyła.
– A może ja się jej nie podobam?
– Nie, no co ty. Taka góra mięśni podoba się raczej każdej. Na początek, zaproś ją na jakąś kawkę, herbatkę, ewentualnie objad, piwo, kolację. Albo do kina, na koncert, do teatru, próbuj, aż się dowiesz co ją kręci.
– No…Nareszcie gadasz jak człowiek. Może nawet zacznę cię lubić.

– Stwierdził Misiek, mocno klepiąc Piotrka po ramieniu. Po czym pobiegł do stacji, by się przebrać.
– Ty, Strzelecki. Poczekaj chwilę. Może pogadamy?
– A co, doktorowi też się na amory zebrało?
– Ja i amory? Też wymyśliłeś.
– A chodzi o coś konkretnego? Bo trochę się do Martynki spieszę. Wie doktor, to już szósty miesiąc, nie przelewki.

– Artur zamyślił się, lecz po chwili odparł szybko.
– Aaaa…Nie no…Tak….Tak tak tak…Jasne, oczywiste. No właśnie właśnie, o Kubickiej chciałem z tobą porozmawiać, bo widzisz…Kiedy ona ma zamiar pójść na zwolnienie?
– No zapewne w przyszłym miesiącu, a co, już szuka doktor za nią zastępstwa?
– Jeszcze nie, ale sam rozumiesz, że będę musiał…No musiał będę, bo nie mogę zostać bez ratowników. Oczywiście, ten ktoś…Za Martynę to nie na stałe będzie, chyba o tym wiesz.
– Mam taką nadzieję. To wszystko?
– Nie nie niee…Yyyy, Strzelecki. Dzień kobiet się zbliża.
– Dzień kobiet? Przecież doktor nie uznaje takich dni.
– Aaa tam…Zaraz nie uznaje nie uznaje…Po prostu nie jestem kobietą, więc nie mam powodów do świętowania. No, ale w stacji trochę kobiet jednak się namnożyło, to możebyśmy…Zebrali się któregoś dnia…Wszyscy, ty, Misiek, Nowy, Ja i reszta facetów. Zrobimy jakąś zrzutkę…Kupi się paniom po kwiatku, niech się raz w roku ucieszą…Nawet ciasteczka mogę upiec.
– Świetnie! Super! To kiedy to zebranie?
– Może jutro? Dasz znać chłopakom, ja spławię jakoś kobitki i…
– Zrobi się, a teraz naprawdę muszę uciekać, Martyna zaraz będzie się denerwować, a tego wolałbym uniknąć.
– No, to fajnie…To…No…Że się dogadaliśmy…

– Roześmiał się szeroko głośno to emitując.
– No, no to leć.

– Rozkazał Piotrkowi.

– poszedł do stacji. Obszedł wszystkie pomieszczenia i upewniwszy się, że nikogo nie ma, wszedł do swojego gabinetu. Od dawna przemyśliwał, jak sprowokować spotkanie z Mają i rozmowa z Piotrem, bardzo mu w tym pomogła. W ostatnim czasie, bardzo dużo myślał o swoim życiu. O pięknej siostrze Basi Wszołek. Była ona już drugą kobietą w jego życiu, która naprawdę mu się podobała. Miał również wrażenie, że z wzajemnością. Szansy na prawdziwą miłość u boku Renaty, nigdy nie wykorzystał, z braku odwagi. Teraz postanowił kuć żelazo, póki jeszcze było gorące. Nie przychodziło mu to zbyt łatwo. Na samą myśl o telefonie, który miał wykonać do Maji, prosząc ją o spotkanie, drżały mu ręce, a rzołądek podchodził mu do gardła. Chcąc dodać sobie otuchy, wypił szklankę zimnej wody i wziął kilkanaście głębokich wdechów. A potem wyjął komórkę z kieszeni i wybrał jej numer. Serce waliło mu jak kościelne dzwony i dałby sobie uciąć rękę, a może i coś więcej, że słyszy to każdy, kto przechodzi obok stacji.
– Halo?

– Odezwała się po czwartym sygnale.

– Gdy usłyszał jej głos, jego własny, na amen uwiązł mu w gardle.
– Halo? Artur? Jesteś tam?

– Odchrząknął i odkaszlnął głośno, poczym podpowiedział.
– Taak…Jestem…Przepraszam…Yyyyy, chyba coś z zasięgiem.
– Coś się stało, że dzwonisz?
– Tak…Nie nie…Nic złego…Chciałem cię o coś zapytać.

– Mówił czując, jak czerwieni się na całej twarzy.
– No to słucham.

– Rzekła uprzejmie.
– Yyyy…Bo…Widzisz. Nadchodzi ten…No…Dzień kobiet nadchodzi i ja…Pomyślałem, że…Może mógłbym cię…No nie wiem…Na kawę zaprosić?

– Maja roześmiała się w sposób, który ukochał. Wysoko i perliście.
– Naprawdę musiałeś czekać aż do ósmego marca, żeby mi to zaproponować?
– Co? Aaaa, nie nie, źle mnie zrozumiałaś Majeczko…Ja po prostu dużo pracy mam i…
– Zgadzam się. Tylko mój samochód jest w naprawie i trochę niebardzo mam jak ruszyć się gdzieś dalej bez niego. Mógłbyś po mnie przyjechać?

– Takiego wariantu najmniej się spodziewał. Niewiedzieć czemu, pod uwagę brał tylko obcję, że Maja się nie zgodzi. Był w takim szoku, że jeszcze chwila, a zacząłby skakać z radości po swoim gabinecie.
– Jasne! Już jadę! To znaczy…Zaraz będę…Pędzę. Dzięki, jesteś…Nieoceniona, to…No to…Pa!

– Mówił cudem hamując potoki szczęścia i rozłączył się prędko.

– Przebierał się w ekspresowym tępie, nie chcąc stracić już ani minuty cennego czasu. Świerzo wyprany i wyprasowany garnitur, miał zawsze w swojej szafce w pracy. Jako szef stacji, musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Nawet na taką, że może się zdarzyć chwila, nieoczekiwana uroczystość, w której trzeba będzie wskoczyć w garnitur.
– Cholera! No co jest z tą koszulą. Guziki za duże! Dziórki za małe!

– Wrzeszczał do swojego odbicia w lustrze, nie mogąc uspokoić drżenia dłoni.

– Zdenerwowany, zapiął ją po omacku mając nadzieję, że Maja się nie zoriętuje o efektach jego radości, po źle zapiętej koszuli i że marynarka, którą również miał w szafce pomoże mu to nieco zasłonić. Włożył spodnie i wówczas okazało się, że zabrakło mu do nich paska.
– Jasna cholera! Jak pech to pech! No i co ja teraz zrobię?

– Rzekł podciągając je możliwie jak najwyżej.

– Kiedy uznał, że jest już gotowy, popędził do swojego samochodu i niemal wcisnął gaz do dechy, lecz w ostatniej chwili przypomniał sobie, że to wbrew regulaminowi. Powstrzymując się siłą woli, w bezpiecznym tępie dotarł pod dom ukochanej. Zaparkował prędko i niemal w podskokach znalazł się pod jej drzwiami. Drżąca dłoń Artura nacisnęła dzwonek do drzwi i po minucie, otworzyła mu Maja. Jej olśniewająco długie włosy, jak zwykle spływały sfobodnymi kaskadami na ramiona. Lekki makijaż i dopasowany kostium, dodawały jej elegancji takiej, że Arturowi poraz kolejny zabrakło w piersiach tchu. Na dodatek spodnie, postanowiły mu jednak zrobić psikusa i sfobodnie opadły z jego bioder, wprost na posadzkę, ukazując bokserki z wielką karetką namalowaną z przodu. Artur zbladł i niemal mdlał ze wstydu, a Maja to otwierała to zamykała oczy i usta, nie wiedząc co zrobić i co powiedzieć.
– Przez telefon nie mówiłeś, że ja również mam przed tobą zrzucić ubranie. Ale skoro ty odważyłeś się na ten krok już u progu mojego mieszkania, to może ja powinnam pójść o krok dalej i zrobić to na ulicy?

– Rzekła obracając sytuację w żart i śmiejąc się.
– Ooooo…Mmmmmatko…Ja…Ja cię strasznie przepraszam…Po prostu nie znalazłem paska w stacji i…Jezu, co za wstyd…Nie sądziłem, że tak wyjdzie…

– Maja nie mogła przestać się śmiać. Gestem dłoni zaprosiła go do środka, a on wystraszony i zawstydzony do granic możliwości, wszedł spuszczając wzrok.
– Artur, Artur, Artur. Co ja z tobą mam. Same zabawne przygody. Niestety muszę cię zmartwić, te spodnie bez paska mogą spaść dzisiaj jeszcze nie jeden raz. Na przykład w kawiarni, a to będzie chyba jeszcze bardziej krępujące. Swoją drogą, fajne majtki. Też bym takie chciała.

– Próbowała rozładować sytuację i kolejny atak śmiechu rozłożył ją na łopatki.
– Chyba będziemy zmuszeni zostać u mnie w domu i napić się kawy.
– Przepraszam…Obiecuję…Następnym razem się to nie powtórzy…Bardzo, bardzo cię przepraszam. Rzeczywiście, chyba przynoszę kobietom pecha w życiu.
– Co ty mówisz. Ja tak wcale nie uważam. Naprawdę bardzo cię lubię. Mam z tobą same pozytywne przygody i wspomnienia, jak już powiedziałam. Niezależnie od tego, co mówi moja siostra i co ktokolwiek o tym sądzi.
– Tak? Naprawdę tak sądzisz?
– Jestem z tobą bardziej szczera w tym momencie, niż przez całe swoje życie przy konfesjonale.
– W takim razie. Ja…Ja też będę. Przez własną głupotę i brak odwagi, już raz kogoś straciłem. Na zawsze…Nieodwołalnie. A na dodatek, nie zdążyłem powiedzieć tej osobie, jak bardzo była dla mnie ważna i jakie plany miałem wobec niej. Postanowiłem tym razem nie powtórzyć tego błędu. Maju…Spodobałaś mi się od chwili, kiedy zaparkowałaś na podjeździe dla karetek…A potem w każdej innej, w której mogłem cię widzieć, uświadamiałem to sobie coraz bardziej i…Ja wiem, że jestem dziwny, gburowaty, w pracy mówią o mnie, że jestem służbistą…No może i jestem…Ale też mam uczucia i jednak…Też potrafię kochać. Nie wiem, czy cię kocham…Ale napewno chciałbym się przekonać, bo bardzo mi się podobasz.
– No…To się przekonaj

– Rzekła podjeżdżając bliżej i lustrując go od stóp, do głów. Pochylił się nieznacznie chcąc wykonać bliżej nieokreślony gest, a wtedy piłka była po jej stronie. Pocałowała go w lekko rozchylone ze zdziwienia usta. Raz, drugi, trzeci. Kątem oka, zauważyła, że przymyka oczy i odwzajemnia. Chwilę później, odsunęła się nieznacznie uśmiechając się z satysfakcją.
– Już się przekonałeś? Czy potrzebujesz więcej argumentów?

– Zapytała hihocząc, zostawiając go w największym oszołomieniu życia i pojechała do kuchni zrobić obiecaną kawę.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 34

– Śmierć Stanisława Potockiego wstrząsnęła szpitalem i stacją ratownictwa medycznego. Niewiele szczegółów ze sprawy ujawniała policja, więc tym bardziej sprawa ciekawiła wszystkich ze świata medycyny. W obecnym czasie, w każdej wolnej chwili nie rozmawiało się o niczym innym.
– Że co? Znalazł go w wannie, z suszarką do włosów podłączoną do prądu? Coś podobnego.

– Debatował Adam.
– No tak. I podobno zostawił list do Anny i policji, w którym przyznał się do wszystkiego i oczyścił Warnera z zarzutów.

– Odparła tym razem Martyna.
– Straszne. Zupełnie tego nie rozumiem. Mógł skończyć dużo łatwiej ze sobą. Jakieś prochy, podcięcie żył, ale coś takiego? To musiała być tragiczna i bolesna śmierć.

– Skomentował nowy.
– To zawsze był dziwny człowiek. Nic dziwnego, że dziwny sposób śmierci sobie wybrał.

– Dodał Piotrek, zalewając sobie kawę wrzątkiem.
– Co wy tu tak debatujecie. Aż was słyszę w gabinecie.

– Usłyszeli głos Góry, który zaszczycił kuchnię pełną ratowników swoją obecnością.
– A witamy doktorze. Tak tu sobie rozmawiamy, o Potockim.

– Powitał Artura Strzelecki.
– A to nie macie już innych tematów? Tyle złego na świecie się dzieje. Wojny, gwałty, rabunki, porwania, a wy na jednym Potockim wisicie.
– No, a doktora to nie ciekawi?

– Zapytał patrząc lekko zaintrygowanym wzrokiem na górę.
– Phi…Strzelecki…A co niby w tym ciekawego. Był człowiek, nie ma człowieka. Z resztą…Co tu dużo gadać. Od początku go nie lubiłem…Wszyscy o tym wiecie. Prawda jest taka, że skończył ze sobą, bo nigdy nie potrafiłby się żywcem przyznać, że był hamem, dupkiem, kretynem, idiotą i…
– 21 s

– Przerwała Górze potok wyzwisk dyspozytorka Ruda.
– 21 s, co tam znowu?
– Chłopiec spadł z huśtawki i rozbił głowę. Dzwonił zaniepokojony ojciec.
– Przyjąłem, jedziemy.
– Kubicki, Strzelecka. Do roboty, czekam w karocy.
– Chyba odwrotnie.

– Zwrócił Górze uwagę nowy, z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Aaaaaaj, bo…Potrzebny wam był ten ślub, jak kwiatek przy korzuchu. Teraz to się ludziom tylko mylić będzie. Które to Kubicki, a które Strzelecka. Czy na odwrót. Niewaaażne! Do wozu! Wezwanie mamy!

– To mówiąc oddalił się szybko w stronę wyjścia ze stacji.
– A temu co. Gorączki się nabawił chyba.
– Skomentował Piotrek, biorąc cięższą część sprzętu i ruszając wraz z Martyną za Górą, śmiejąc się wesoło.

– Gdy karetka z całą trójką jechała już do wezwania, Piotr odezwał się do Martyny.
-otocki nie żyje. A w szpitalu zwolnił się etat ordynatora soru.
– No? Piotruś? Muszę ci powiedzieć…Zawsze byłeś spostrzegawczy.

– Odpowiedziała uśmiechając się figlarnie.
– I co zamierzasz, starać się o ten etat?

– Kontynuowała.
– Żarty się ciebie trzymają. A ja poważnie mówię.
– Strzelecki, ale z czym masz problem? To nie twój problem, tylko dyrekcji szpitala przecież. Skończ ten temat, skup się i na drogę patrz.

– Wtrącił się Góra.
– Patrzę doktorze. Ale widzę, że wy nic nie rozumiecie. Jedynym słusznym kandydatem na ordynatora soru jest Warner. Myślicie, że będzie się starał o awans?
– A skąd mnie to wiedzieć, Strzelecki! Wróżbitą nie jestem, tylko skromnym lekarzem.
– Z naciskiem na skromnym.

– Skfitowała Martyna.
– No, dokładnie Kubicka, dokładnie. Radio byś jakieś włączył Strzelecki. Bo smutno jakoś, ponuro i szaroburo.

– Piotr posłuchał polecenia Góry i włączył pierwszą lepszą stację radiową.
– Cześć tu Sławomir! Cześć kochani tu sławomir! Hahahahahahaaa!

– Poleciało po chwili z głośników.
– Co za idiota się tak przedstawia.

– Prychnął Góra.
– Nie słyszał pan o nim doktorze? To taki, rokopolowy amator. Napisał sobie jeden utworek i wszyscy go kochają.
– No wyobraź sobie Strzelecki, że nie słyszałem, bo mi trąbisz i bombisz w kółko i w kwadrat o Potockim. Weź lepiej wyłącz to radio, nie podobamisię ten cały pożal się Boże Sławomir. Nie daj Bóg trafi do mojej karetki, na moim dyżurze. Już ja mu pokażę miłość miłość w Zakopanem! Uczepili się wszyscy Góry…Znaczy, Gór. Jeden idiota śpiewa o miłości w Zakopanem, Grechuta o Górach śpiewał, Stare dobre małżeństwo. Uczepili się mnie…Znaczy, no…Gór. Niech zaśpiewają na przykład: Wysokie sitowie, we Władysławowie.

– Piotr i Martyna spojrzeli po sobie, z ledwością powstrzymując śmiech.
– Co dzisiaj doktora ugryzło, taki doktor do wszystkiego wrogo nastawiony.
– Daleko jeszcze?

– Zapytał omijając pytanie Piotra.
– Jak dla pana to minutka.

– Dojechali na miejsce wezwania i zabrawszy sprzęt, poszukiwali chłopca z rozbitą głową. Szybko im się to udało. Zanim jednak mogli zająć się pacjentem, musieli rozdzielić dwóch szarpiących się mężczyzn, którzy wrzeszczeli w niebogłosy awanturując się.
– Twój syn nie ma wstępu na plac zabaw! Jest niebezpieczny dla dzieci! Powinien być zamknięty w jakimś specjalnym ośrodku!
– Zamknij się, nic o nim nie wiesz. To twój syn jest rozpieszczony jak diabelskie nasienie, nic dziwnego, że Adaś poczuł się zagrożony, twój Nikodem ciągle mu dokucza.
– Panowie! Panooowie! Spokoojnie! Co tu się dzieje! Gdzie jest poszkodowane dziecko?

– Wszedł w dysputę Góra, rozdzielając ich.
– Pan z pogotowia? Wzywałem karetkę.

– Odezwal się jeden z mężczyzn.
– Tak, Artur Góra, jestem lekarzem. A to moi ratownicy, gdzie jest dziecko.
– Tam, proszę za mną.
– Państwo lepiej uważają, ten dzieciak jest nawiedzony. Bije, kopie, gryzie, jak coś mu się nie podoba!

– Stwierdził drugi z mężczyzn.
– Dziękujemy za ostrzeżenie, ale sami świetnie damy sobie radę. Proszę odejść i nie robić zamieszania.

– Odezwała się Martyna.

– Wszyscy poszli zająć się chłopcem z rozbitą głową. Siedział spokojnie pod drzewem. Nawet nie podniósł wzroku, gdy do niego podeszli. Nie poruszył się i nie zareagował.
– Cześć. Jestem Artur Góra, jestem lekarzem i przyjechałem, żeby ci pomóc.

– Oczy chłopca również nie zwróciły się w stronę Góry.
– Popatrz na mnie. Muszę cię zbadać.

– Mały był nie ugięty.
– Kubicka, parametry.

– Wydał polecenie Góra
– Jak masz na imię?

– Zapytał chłopca lekarz.

– W tym samym czasie Martyna podeszła do niego, by zmierzyć jego parametry życiowe, lecz gdy tylko zaczęła go dotykać, zerwał się zaczynając piszczeć i płakać.
– Hej! Mały! Nie chcę ci zrobić krzywdy. Razem z doktorem chcemy ci pomóc, uspokój się. Daj rączkę, muszę ci zmierzyć ciśnienie.

– Próbowała go uspokoić Martyna, lecz bez rezultatu. Udało się to dopiero jego ojcu.

– Przepraszam państwa. On nic wam nie powie. Adaś cierpi na zespół Kannera. Rozumieją państwo…On jest…Autystyczny.

– Artur pierwszy pokiwał głową ze zrozumieniem.
– No to musi pan nam pomóc w przeprowadzaniu dalszych czynności medycznych. Muszę zobaczyć tę ranę na jego głowie, założyć powierzchowny opatrunek, a jeśli zajdzie taka potrzeba, w szpitalu chirurg założy mu szwy.
– Proszę powiedzieć, co tu się stało.

– Zapytała Martyna.

– Mężczyzna westchnął, trzymając mocno syna, gdy Artur, Piotr i Martyna opatrywali wspólnie ranę.
– Syn kocha dinozaury. Wszystko, co z nimi związane. Mówi o tym niemal przez całą dobę. Ze względu na to, że jest autystyczny, nie bawi się z żadnymi dziećmi. Rozumie pan, on ma swój świat. Ale dzisiaj, przyszedł tu tamten facet, ze swoim synem. No i tamten mały miał właśnie foremki do piasku, dinozaury. Adaś bardzo się zainteresował, a drugi chłopiec niebardzo chciał się podzielić zabawkami i najpierw był mocno agresywny co do tamtego dziecka, a potem spadł mi jeszcze z huśtawki. Ja przepraszam, muszę wykonać szybki telefon do żony. Poradzą sobie państwo?

– Zakończył roztrzęsiony.
– Tak, bez problemu. Ale będzie pan się musiał udać z nami i z dzieckiem do szpitala.
– Oczywiście. Za momencik wracam.

– Oddalił się pospiesznie z komórką w dłoni.
– To straszne. I naprawdę bardzo smutne, że ludzie, tacy jak tamten ojciec, drugiego dziecka, nie potrafią zrozumieć takich rzeczy.

– Powiedziała Cicho Martyna, odruchowo spoglądając na mocno zaokrąglony brzuszek.
– To prawda. Kilka razy w życiu spotkałem się z osobami chorymi na autyzm. Muszą mieć oni uporządkowany rytm dnia, bo w przeciwnym razie kończy się to atakiem lęku, który doprowadzić może do różnych, nieprzewidywalnych zachowań. No i wogóle…Takie dzieciaki nie reagują na ból, nie przejawiają chęci jakichkolwiek kontaktów. Długo mógłbym wymieniać.

– Odpowiedział smutno Góra, kończąc wśród pisków chłopca opatrywać jego ranną głowę.
– Widzisz Strzelecki. Jednak są na świecie większe ludzkie problemy, niż ten twój Potocki, czy Sławomir. Goń po nosze i do karetki z nim.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 33

– Doktor Jakub Warner od kilku godzin przebywał na posterunku policji, przesłuchiwany pod czujnym okiem starszej sierżant Moniki Zawadzkiej. Pomimo upływu czasu, ślectwo w sprawie usiłowania zabójstwa Wiktora Banacha nie posunęło się nawet o milimetr. Zabrakło świadków, którzy potwierdzili by wersję Warnera, iż to Stanisław Potocki powinien być teraz przesłuchiwany, nie Jakub.
– Panie Warner. Jeszcze raz. Od początku, powoli i spokojnie. Niepotrzebnie się pan tak denerwuje.

– Rzekła Monika Zawadzka patrząc znacząco na Jakuba.
– Z całym szacunkiem pani sierżant, ale…
– Starszy sierżant

– Wtrąciła.
– Dobrze! Przepraszam, pani starszy sierżant. Wobec tego jeszcze raz. Z całym szacunkiem, ale ja bynajmniej nie jestem kasetą magnetofonową, którą może sobie pani włączać, przewijać, od początku do końca, nieskończoną ilość razy. Siedzę tu z panią conajmniej pięć godzin, a chciałbym zastrzedz, że samotnie wychowuję siedmioletnią córkę, która ma tylko mnie, nie przygotuje sobie samodzielnie obiadu, potrzebuje mnie.
– Panie Warner. Proszę się uspokoić. Mój kolega odbierze pańską córkę ze szkoły, zajmiemy się nią.
– Raczy pani żartować? Moja córka nigdzie nie pójdzie z obcym mężczyzną. Poza tym, nic złego nie zrobiłem. To nie ja jestem przestępcą! Rozumie pani? Nie ja! Ja tylko uratowałem życie doktora Banacha! A prawdziwy sprawca dalej chodzi wolno i potęcjalnie zagraża jego życiu!

– Wykrzyczał waląc pięściami w stół przed sobą.
– Ostatni raz proszę pana o spokój. Niechże pan siedzi spokojnie, nie wymachuje rękami i tak głośno nie krzyczy, bo jeśli poczuję się zagrożona, będę zmuszona użyć kajdanek.
– Nooo i może kagańca? Proszę bardzo! Ale ja nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami, bo prawda nie obroni się sama, jak mawiają.
– Zgadza się. Ale krzykiem również nic się nie załatwi. Muszę wszystko dokładnie zaprotokołować, więc prosiłabym, żeby jeszcze raz, z dokładnością powiedział pan wszystko co się wydarzyło.
– Na miłość boską! Czy pani sądzi, że ja mam w głowie dyktafon, czy co? Nie pamiętam tego, o czym rozmawiałem z nim przed próbą zabójstwa Wiktora, a także w trakcie niej!
– Lepiej by dla pana było, aby przypomniał sobie jak najwięcej szczegułów, które Wiktor Banach, gdy tylko dojdzie do siebie potwierdzi, jeśli to co pan nam powie będzie prawdą.
– Słucham? Żartuje pani? Ja nie wiem…Ja do prawdy nie wiem, skąd was biorą do tej pracy w policji. Człowiek leży kilka miesięcy w śpiączce, ledwo uszedł z życiem pożaru, ma pięćdziesiąt procent szans na przeżycie, a wy chcecie go przesłuchiwać? Ma być świadkiem?
– Owszem. Osobiście sądzę, że istnieje duża szansa, że w trakcie, gdy doktor Banach wybudzał się ze śpiączki, mógł wychwycić jakiś szczegół, słowo, cokolwiek, co potwierdzi pańską wersję wydarzeń.
– Naprawdę nie macie innego pomysłu jak mnie z tego wyplątać? Bo to najdurniejszy z najdurniejszych pomysłów o jakim w życiu słyszałem.
– Dobrze, nie wchodźmy sobie w kompetęcje, a wszystko skończy się pomyślnie.
– Czy pani mi grozi?
– Nie. Próbuję pana nakłonić do tego, aby zaczął ze mną współpracować, a szybciej się to skończy i jeśli pana adwokat się o to postara, to wyjdzie pan przed rozprawą na wolność.
– Słucham? Co pani mówi? Przed jaką rozprawą! Jestem niewinny! Mój adwokat postara się napewno o to, żeby to pani straciła tę ciepłą posadkę. Nic pani nie robi, aby usidlić prawdziwe zło! Nic!
– Nie będę wchodzić z panem w te bezsensowne dysputy, proszę przestać się mi odgrażać. Zaczniemy jeszcze raz. Był pan lekarzem prowadzącym Wiktora Banacha, czy tak?
– Nadal jestem. Jak by pani jeszcze nie zauważyła, nie straciłem praw do wykonywania zawodu i nie straciłem posady w szpitalu. Proszę mówić o tej sprawie w czasie teraźniejszym.
– To ja tu jestem od pouczania, nie pan. Czy znał pan wcześniej Wiktora Banacha?
– Nie. Nie znałem, wiedziałem tylko tyle, że pracuje w stacji ratownictwa medycznego przy szpitalu.
– Rozumiem.
– Wreszcie.

– Rzekł patrząc jadowicie na blondynkę, której włosy rozsypały się po twarzy.
– Czy Wiktor Banach miał jakichś wrogów?
– No oczywiście. Z tego co wiem, ale to już dzisiaj mówiłem, największym z nich jest Stanisław Potocki.
– A dlaczego pan tak sądzi? Rywalizują z sobą zawodowo?
– Prywatnie. Obecna kobieta Wiktora Banacha również pracuje w stacji przy szpitalu i jest byłą żoną Stanisława.
– Bardzo dużo pan wie biorąc pod uwagę, że nie zna pan Banacha.
– Jeżeli mówię, że nie wiem nic, źle. Okazuje się, że wiem trochę więcej, też źle. A w ogóle to nadąża pani notować? Bo jeżeli będę musiał to wszystko powtórzyć jeszcze raz, to bez adwokata nie wypowiem nawet słowa.
– Ciekawe, czy dla swoich pacjentów jest pan równie miły i kąśliwy.
– Owszem, dla tak nierozgarniętych jak pani bywam równie nieprzyjemny.

– Monika uśmiechnęła się kwaśno i spojrzała w swoje notatki, pragnąc kontynuować przesłuchanie.
– Czy ma pan jakieś większe podstawy, by sądzić, że to właśnie Stanisław Potocki chciał zabić Wiktora Banacha?
– A czy walka o dawną miłość to jest mały powód wedłóg pani?
– Walka o miłość, to jest motyw raczej w powieściach kryminalnych proszę pana.

– Kuba roześmiał się nerwowo.
– Skoro pani tak twierdzi, to widocznie nigdy nie czytała pani dobrych kryminałów, tylko jakieś buble z niższej półki.
– Czy to prawda, że w szpitalu w sporych ilościach ginęły leki?
– Tak, to prawda.
– A więc co ma z tym wspólnego wedłóg pana Potocki? Nie znaleziono ich ani u niego w mieszkaniu, ani w jego gabinecie.
– A skąd ja mam wiedzieć, proszę pani, na cholerę kradł te leki? I przede wszystkim, co z nimi robił? Może je sprzedawał, może sam zażywał, nie wiem tego!
– Nie próbował ich podać poszkodowanemu Banachowi.
– Nie. Nie próbował. Ale doskonale orjentował się w sytuacji, że życie Wiktora wisi na włosku i nie potrzebował tych leków, żeby mu je zabrać. Wiedział także, że Wiktor może w każdej chwili umrzeć, każdy to wiedział, więc dzięki temu wykluczył się z kręgu podejrzanych.
– W takim razie, skoro wszystko potrafi pan wyjaśnić, to proszę mi powiedzieć. Jakim cudem, pielęgniarka, która wbiegła do sali, a którą również przesłuchiwałam zaświadczyła, że to pana zastała nad łóżkiem Wiktora Banacha, nie doktora Potockiego.
– Odpowiedź jest bardzo prosta. Ale pewnie pani i tak nie usatysfakcjonuje. Kilka chwil wcześniej, osobiście zmieniałem opatrunki pacjentowi. Natomiast jakiś czas później, przyszedł Potocki i kazał mi wyjść.
– Dlaczego? Czy robi tak zawsze, wobec każdego pacjenta?
– Nie, oczywiście, że nie. Zdarzyło mu się to poraz pierwszy. Ten człowiek jest bardzo dziwny, wszyscy w szpitalu trzęsą przed nimi portkami. Ze mną jednak zazwyczaj ma pod górkę, bo mu nie ulegam.
– Ale wyszedł pan na jego prośbę?
– Tak. Ale nie dla tego, że się go przestraszyłem. Po prostu, nie chciałem dać mu się sprowokować, bo czułem, że było blisko. Zajrzałem do innych pacjentów, a potem wróciłem, w ostatniej chwili.
– No i co pan zobaczył, usłyszał.
– Zobaczyłem Potockiego, który…W skrócie, usiłuje zabić Banacha. Rozintubował go i patrzył spokojnie na to, jak się dusi.
– A co mówił?
– A skąd mam to wiedzieć. Nie wsłuchiwałem się. Byłem w zbyt wielkim szoku. W tamtej chwili myślałem tylko o tym, by ratować życie Wiktora.
– No i co pan zrobił?
– Odciągnąłem tego psychopatę od łóżka i zacząłem ponownie go intubować. Od i odpowiedź na pani pytanie, dlaczego pielęgniarka zastała mnie przy łóżku Banacha, kiedy Stanisław darł się na cały szpital twierdząc, że to właśnie ja próbowałem chwilę wcześniej zabić Wiktora. Nie zamierzam odpowiadać już na żadne pani pytanie, czekam na adwokata.
– Jak sobie pan życzy. Postępuje pan wedłóg własnego sumienia. Jeżeli pan kłamie, nic panu nie da to, że wyjdzie na tych kilka dni, przed rozprawą. A ja dowiodę prawdy.
– Stanisława też twardo przesłuchiwałaś?
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na ty. Żegnam!

– Rzekła i wyszła zostawiając go rozwścieczonego w pokoju przesłuchań.

– Po upływie kolejnych kilku godzin, adwokatowi Jakuba, udało się wystarać o zwolnienie go z aresztu do czasu rozprawy. Uradowany, opuścił budynek komendy policji, patrząc na niego najbardziej nienawistnym wzrokiem, jaki tylko był w stanie z siebie w tym momencie wykrzesać. W samochodzie wyjął komórkę i nim ruszył, wybrał numer Lidki, który zdobył od niej pewnej nocy, gdy zmieniając Annę siedziała przy łóżku Wiktora.
– Halo? Lidka?
– Halo? Kto mówi?

– Zapytał jej głos niepewnie.
– Cześć, tu Kuba. Przepraszam, że dzwonię, pewnie jesteś zajęta, ale…
– Jezu, Kuba. Wypuścili cię? Uniewinnili? Co z tobą, cały szpital huczy! Martwiłam się! Masz z kim zostawić Kasię?
– Nie…To znaczy tak…Właściwie…To właśnie o Kasię chodzi.
– Co? Nic nie rozumiem.
– Posłuchaj. Czy mogłabyś ją dzisiaj odebrać ze szkoły? Zabrać do siebie? Ja po nią przyjadę, tylko muszę jeszcze coś załatwić.
– To znaczy, że cię wypuścili?
– Nie do końca, wszystko ci wyjaśnię…Jak przyjadę do siebie po córkę.
– Jasne. Wyślij mi smsm adres szkoły Kasi. Za piętnaście minut kończę robotę, wsiądę w auto i ją odbiorę.
– Dzięki. Jesteś wielka. Masz u mnie kawę, wszystko co będziesz chciała.

– Rozłączył się pospiesznie odkładając telefon.

– W gruncie rzeczy, był wdzięczny trochę Wiktorowi, a trochę Annie, gdyż dzięki temu, że Banach leżał w szpitalu, złapał dobry kontakt z Lidką, która na zmianę z Anną, najczęściej czuwała przy łóżku. Lidka podobała mu się bezgranicznie, jednak nie był z tych, którzy okazują to bezpośrednio. Starał się tylko jej nie odstraszyć i pozostawić sprawy własnemu biegowi. Sprawy, w której był głównym podejrzanym zostawić nie mógł. Musiał działać zgodnie ze swoją naturą. Po wielogodzinnych rozmowach z Anną przy łóżku Wiktora wiedział, gdzie dawniej mieszkali ze Stanisławem. To właśnie tam postanowił w pierwszej kolejności się udać, przycisnąć go i nagrać wszystko potajemnie. Długo błądził wśród dzielnic i ich zawiłych uliczek, ale w końcu udało mu się znaleźć ulicę kamienną. Willa z czerwonej cegły, mocno oświetlona była widoczna już z daleka. Zaparkował i wysiadł z auta. Zbliżając się do bramy, miał tylko nadzieję, że nie jest pod napięciem.
– Zniszczę cię psychopato. Będziesz przepraszał wszystkich tych, których skrzywdiłeś, ze łzami w oczach zza krat więzienia.

– Podszedł do bramy i lekko ją popchnął. Był niemało zdziwiony, kiedy bez oporu ustąpiła, wpuszczając go na posesję Potockiego. Rozejrzał się nim postąpił kilka kroków dalej, na wypadek gdyby Stanisław trzymał na posesji groźne psy. Nic nie zaszczekało. Szedł powoli i ostrożnie w stronę domu. Gdy znalazł się przy drzwiach wejściowych i pociągnął za klamkę, drzwi również ustąpiły.
– Co tu jest do cholery grane!

– Syknął przez zęby, wyczuwając jakieś licho w powietrzu.
– Gdzie jesteś! Wyłaź z tej nory! Pokaż się! Przyszedłem pogadać!

– Krzyknął głośno w głąb domu, lecz odpowiedziała mu cisza.
– Halo! W co ty się bawisz! Gdzie jesteś!

– Nieco przestraszony zaczął biegać po domu i otwierać wszystkie drzwi po kolei. Wbiegł na piętro i otworzył pierwsze drzwi od lewej. Była to przestronna łazienka z dużą wanną. Wbiegając, już już miał coś powiedzieć, gdy widok, który roztoczył się przed jego oczami wmórował go w ziemię. W wannie leżał Stanisław. Jego ciało zanużone w wodzie, wykrzywione było w dziwnym, nieludzkim kształcie. Obok ciała pływała suszarka do włosów, podłączona do gniazdka w ścianie przy wannie.
– Jasna cholera.

– Wydusił Warner w ogromnym szoku. Już wybierał numer na policję, gdy zauważył białą kopertę zaadresowaną do Anny i policji.
– Sukinsynu. Wiedziałeś, że prędzej czy później zdechniesz w więzieniu. Tacy jak ty nie mają tam lekko. Jak zwykle stchórzyłeś. Poszedłeś po najniższej lini oporu. Mam nadzieję, że chociaż w tym liście, raz w życiu zrobiłeś coś dobrego i oczyściłeś mnie z zarzutów.

EltenLink