Categories
Moje fanfiction

Rozdział 10.

Noc okazała się być potwornie męcząca dla Wiktora Banacha, który w prawdzie nie miał dyżuru i znajdował się we własnym łóżku, lecz już od jakiegoś czasu miał spore problemy z zasypianiem. Pomimo ostatniej poważnej rozmowy z Zosią, nie był pewien, czy wniosła wiele więcej do ich nadszarpniętych relacji. Rozmawiali właściwie normalnie, jednak w żaden sposób nie odzwierciedlało to tego, co było dawniej. Wspólne posiłki jadane w pośpiechu, pomiędzy dyżurami ojca, a kolejnymi zajęciami przygotowującymi do matury córki, to wszystko, co narazie mogli sobie dać. Dodatkowo Zosia coraz częściej znikała z domu w weekendowe wieczory, co stało się kolejnym zmartwieniem jej taty. Wracała dość późno i nie przyjmowała jakiejkolwiek krytyki, czy nagany twierdząc, że Wiktor przesadza i wszystko wyolbrzymia, nie biorąc pod uwagę tego, że ona ma już 18 lat. Relacje z Anną też znacznie oziębły. Kobieta z nagła bardzo zamknęła się w sobie. Coraz żadziej się uśmiechała, raczej nie wdawała się z nikim w pogawędki. Wiktor doskonale wiedział, że wynikało to z ostatnich przykrych wydarzeń, których głuwną bohaterką była ona. Sam już nie wiedział co było w tym wszystkim najgorsze. Czy to, że od kilku tygodni zachowywała się tak dziwnie? A może to, że z nikim nie chciała o tym rozmawiać i pozwolić sobie pomóc? Z domu wymykała się jak mogła najwcześniej, unikając próby nawiązania rozmowy przez Wiktora, wracała dość puźno, co skótkowało tym, że zaraz po zjedzeniu kolacji i wzięciu szybkiego prysznica, zasypiała niemal natychmiast. Tak więc ogrom kłopotów przytłaczał głowę Wiktora Banacha, spędzając mu sen z powiek. Leżał dość długo, niemal bez ruchu, rozmyślając i wsłuchując się w spokojny i miarowy oddech Ani, leżącej u jego boku.
-Śpi? Czy tylko udaje?

-Zapytał siebie w myślach. Wyciągnął rękę i gładząc ją czule po plecach, okrył ją szczelniej kołdrą. Nie poruszyła się, ani powieki jej nie drgnęły. Wiktor westchnął smutno i wygrzebując się z pościeli postanowił wstać. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta nad ranem. W związku z czym, miał do wypełnienia ponad 3 puste godziny, zanim przyjdzie mu pojechać do stacji. Krzątał się chwilę po domu, sprawdzając właściwie niewiadomo po co, czy aby napewno wszystkie okna są dobrze zamknięte, światła pogaszone. W końcu zdecydował się wziąć prysznic i zejść na dół, do kuchni, w celu wypicia kawy i zjedzenia czegoś, co zazwyczaj nazywał śniadaniem, i co z braku czasu było przeważnie jedynym posiłkiem w ciągu dnia, nie wliczając kilku kaw i czegoś słodkiego. Kilkanaście minut potem, siedział przy stole, zajadając kanapki i popijając je ciepłą kawą. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu i w tej samej chwili zobaczył Anię, która zmaterializowała się u jego boku. Jej dotyk był tak delikatny, niespodziewany i od dawna wyczekiwany, że odruchowo się wzdrygnął.
-Hej! Wystraszyłam cię?

-Zanim odpowiedział, chrząknął wciągając powietrze.
-Trochę. Jeszcze przed chwilą spałaś jak kamień.

-Uśmiechnęła się wahając się przez moment, czy zając miejsce obok, w końcu zrobiła to.
-Anka. Czy możemy wreszcie porozmawiać? Sytuacja między nami od jakiegoś czasu jest dla mnie nie do przyjęcia.
-Wiktor, proszę, naprawdę musimy teraz?
-Tak! Musimy. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zamierzasz w nieskończoność odkładać tę rozmowę?
-Nie, obiecuje ci, że porozmawiamy, ale narazie nie jestem na to gotowa. Nie wiem co mam ci powiedzieć.
-W porządku. Nie musisz nic mówić, ale pozwól, że ja ci coś powiem, dobrze?
-Wiktor

-Próbowała go powstrzymać.
-Powiedz mi, co się z tobą do cholery dzieje, co? Co jest grane, Anka! Nie rozmawiamy już nawet o pogodzie. Nie mówisz mi co się dzieje, dlaczego wciąż chodzisz w podłym nastroju. Dowiedziałem się od Artura, że zdecydowałaś się jeździć tylko do najlżejszych wezwań. Mało tego, to cud, że w ogóle widujemy się w domu, sypiamy w jednym łóżku, a zachowujesz się tak, jak bym był dla ciebie obcym człowiekiem. Aniu, o co tutaj chodzi!

-Mówił coraz bardziej wzburzony Wiktor.
-Nie krzycz, obudzisz Zosię.
-No właśnie. Zośka to jest kolejna sprawa, z którą muszę powalczyć. Odpowiesz na moje pytania?
-Dobrze, przepraszam. Masz całkowitą rację, źle się dzieje, a ja nad tym nie panuję. Poprostu nie jestem w stanie.
-Więc może czas o wszystkim mi powiedzieć i poprosić mnie o pomoc?
-Może.

-Zaczerpnęła powietrza bawiąc się włosami i nawlekając je sobie na palce..
-Ten cholerny dupek podał mnie do sądu.
-Zaraz zaraz, mówisz o tym mężczyźnie, któremu dałaś w nos?
-Tak. Wczoraj dostałam wezwanie, na rozprawę. Odbędzie się 19 grudnia.
-No dobrze, ale to cię tak bardzo stresuje Aniu? Zrobiłaś źle. Jeśli przyznasz się do winy i tak nie grozi ci żaden poważny wyrok. Ten facet nie był na służbie.
-Boże Wiktor. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Ten facet jest szanowanym policjantem specjalizującym się w sprawach przemocy. Czy myślisz, że wobec takiego faktu mam jakiekolwiek szanse? Przecież to jasne, że z góry on ma wszystkich po swojej stronie. Prokuratorów, mecenasów, sędziów, kolegów z pracy. Nawet jego żona nie jest w stanie mi pomóc, bo za bardzo się go boi.
-Aniu, przede wszystkim się uspokój. Posłuchaj mnie. Sama wiele razy powtarzasz, że jest gdzieś na tym świecie sprawiedliwość, tylko trzeba o nią umiejętnie walczyć. Źle się stało, że wówczas nie zapanowałaś nad swoimi emocjami, to prawda. Ale sądzę, że dziękitemu jest szansa, żeby wszyscy poznali się na tym draniu. Jego żona w końcu zmięknie. Twój czyn nie pozostanie bezkarny. Może dostaniesz jakąś karę grzywny, to wszystko. W tym wypadku, nikt nie będzie patrzył na tego człowieka jak na funkcjonariusza policji, ponieważ wtedy, w szpitalu był u swojej żony. A ty również byłaś po dyrzurze. I bez względu na wszystko, do końca musisz zachować zimną krew i spokój. Tylko tak z nim wygrasz. Nie dając się zastraszyć.
-Nie Wiktor. To wszystko nie jest takie proste jak ci się wydaje. Owszem, masz trochę racji, ale nie masz pojęcia do czego zdolni są tacy dranie. Co za problem przekupić świadków, mecenasów, tych wszystkich ludzi? Wyciągną coś z mojej przeszłości, kto wie, może Stanisław jakimś cudem im pomoże. Zniszczą moją reputację! A to wszystko przez to, że ja chyba nigdy nie nauczę się panować nad emocjami. Ten drań! Dupek i psychol wyniszczył mnie psychicznie! Nigdy nie przestanę się go bać! Rozumiesz? Nigdy!

-Wiktor już chciał coś powiedzieć, lecz zanim zdążył otworzyć usta, zwarta i gotowa wypadła z domu jak wicher, trzaskając drzwiami. Miał małe szanse, żeby ją dogonić zważając na to, że na dworze był ostry mróz i nie zwariował na tyle, by gonić ukochaną w samych papciach i szlafroku. Chwilę potem usłyszał jak spod domu odjeżdża jej samochód. Westchnął ciężko, nazbyt energicznie wrzucając brudne naczynia do zmywarki.
-Co się tutaj dzieje? Znowu się kłócicie? Oboje powariowaliście, czy jak? Jest piąta dwadzieścia. Normalni ludzie o tej porze śpią!

-Usłyszał z nagła za sobą głos córki.
-Oczywiście, że normalni ludzie śpią o tej porze. Zwłaszcza tacy, którzy do domu wracają po trzeciej nad ranem co?
-O co ci znowu chodzi. Uczyłyśmy się z Gośką do pracy klasowej z Fizyki, z całego półrocza.
-Tak? Przez całą noc?
-Wiesz tato, może to dziwne, ale wyobraź sobie, że materiał z całego półrocza, w dodatku z Fizyki nie jest przyswajalny w godzinę.
-W porządku. A czy ta Gośka nie jest czasami szczupłym i przystojnym blondynem i nie ma jednak na imię Marcel?
-Dosyć tego! Mam cię już serdecznie dosyć, rozumiesz tato? Co się z tobą ostatnio dzieje? Przez to, że nie możesz się dogadać z Anką, mnie się obrywa. Marcela, to ty zostaw w spokoju, on nie ma z tym nic wspólnego i nie, naprawdę uczyłam się u Gośki. Nie mam już obowiązku ci się z niczego tłumaczyć.
-Nie pozwalaj sobie Zośka, dobrze? Osiemnaście lat masz chyba tylko na papierze, bo w głowie ostatnio mocno ci się poprzewracało. Nie Zachowujesz się jak Zosia, którą znam. Co ty sobie do jasnej cholery wyobrażasz, co? Skończyłaś osiemnaście lat i wydaje ci się, że świat należy do ciebie? Imprezujesz już nietylko w weekendy, ale i w tygodniu ci się zdarza. A matura? Obchodzi cię jeszcze w ogóle? Co z twoimi wymarzonymi studiami? Chciałaś dostać się na astronomię, i co? Już nie chcesz? Co, Marcel przysłonił ci cały świat?
-Jesteś potworem w ludzkiej skórze! Nie wytrzymam tu z tobą ani chwili dłużej. I powiem ci, że nie dziwię się Ani, że tak od ciebie ucieka. Kota też można zagłaskać na śmierć. Cześć!

-Ryknęła i poraz kolejny tego dnia, Wiktor poczuł się znokałtowany. Próbował jeszcze coś powiedzieć, coś wskórać, lecz jej kroki ciężko zadudniły na schodach. A po godzinie znów pojawiła się na dole z dwiema wypełnionymi walizkami. Wiktor zamarł na ten widok i przez chwile, nie wiedział co powiedzieć. Widząc jednak, że to nie żarty i pierworodna zmierza ku drzwiom, poderwał się z krzesła i zagrodził jej drogę.
-Zośka, co ty odstawiasz, przestań się wygłupiać!
-Ja się wygłupiam? Ja? To z tobą jest coś nie tak. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie. Dobrze nam zrobi odpoczynek od siebie, skoro tak bardzo wedłóg ciebie przeginam.
-Zośka, proszę cię! Uspokuj się. Dokąt ty się tak właściwie wybierasz, co?
-Do mojego chłopaka. Marcela. Mam prawo. Nie zatrzymuj mnie. Poprostu zadzwoń, jak napowrót staniesz się ojcem, którego znałam i kochałam!

-Po tych słowach, chwyciła mocniej swoje walizki, trzasnęła drzwiami, a Wiktor nie miał odwagi patrzeć w ślad za nią przez okno. Siedział przy stole nie mogąc uwierzyć, jak w niecałe pół godziny, udało mu się pokłócić z dwiema najbliższymi sobie osobami. Dzień na dobre się nie zaczął, ale on miał go już dość. Słowa Zosi huczały mu w głowie niczym olbrzymie maszyny, pracujące przy naprawach dróg. Z zamyślenia wyrwał go spory, ścienny zegar, który wybijał siódmą trzydzieści. Podniósł się i zdecydował, że tego dnia w stacji pojawi się wcześniej, bo tylko praca pozwalała mu na jakiś czas oderwać się od wszystkich problemów i ponurych myśli. Chwilę zajęło mu wyszukanie odpowiednio ciepłych ubrań, lecz w końcu udało mu się wyruszyć w drogę. Jadąc myślał o tym, że święta zbliżają się w ekspresowym tępie.
-Niedługo znowu trzeba będzie wybrać się na zakupy, to jest, pobawić się w świętego Mikołaja. O ile do świąt to wszystko jakoś się rozwiąże i będę miał komu zrobić te cholerne prezenty!

-Powiedział do siebie, akcentując ostatnie zdanie mocnym uderzeniem pięścią w kierownicę. Kiedy zaparkował przed stacją, zobaczył zaparkowany motor Piotrka i przyspieszył kroku. Chciał go poszukać w stacji, jednak rozejrzawszy się zauważył, jak Strzelecki przygotowywał ambulans na ich dzisiejszy dyżur.
-Ooo! Witam doktorze. Nie za wcześnie trochę doktor przyjechał? Jeszcze pół godziny mamy. Zegarek się panu przestawił, czy jak?
-Piotrek, już ty się o mój zegarek nie martw. Lepiej wcześniej niż wcale. A tak pozatym, to co ty za partyzantkę w grudniu uprawiasz co?
-Ja? O co doktorowi chodzi?

-Spytał przestając skrobać szyby karetki i spoglądając na Wiktora.
-No ty, ty. Kto normalny przyjeżdża motorem w prawie dwudziestostopniowy mróz? Życie ci niemiłe Piotrek? Ojcem za chwile będziesz.
-Aaaa! To ooto doktorowi chodzi. Spokoojnie! Jeżdżę ostrożnie. Narazie musi mi wystarczyć motor. Auto nam się trochę posypało. Wczoraj zawiozłem do mechanika i z pewnością postoi dwa tygodnie. Ale to miłe, że doktor się tak o mnie martwi.
-Jutro nie widzę przed stacją tego sprzętu, rozumiesz? Autobusy jeżdżą, są bezpieczniejsze.
-No co doktor!
-Czy wyraziłem się jasno? Nie mam zamiaru zerwać przez ciebie jakiejś nocki i zbierać cię z jakiegoś chodnika spod tego żelaztwa. Albo będziesz przyjeżdżał autobusem, albo ja będę cię osobiście tu przywoził.
-No to i tak będzie doktor musiał zrywać nocki. Jestem tu od szóstej i szoruje na skrobaku, 26 P ledwo dzisiaj zapaliła.
-Piotrek, bez dyskusji. Wolę zarywać noce w szczytnym celu.
-Doobra już doobra. Będę przyjeżdżał autobusem. Swoją drogą, doktor Anna chyba dzisiaj pana ugryzła co? Taki pan złośliwy, kąśliwy. Zupełnie jak baba w okres.
-Skończyłeś już?
-Jeszcze nie. Zostało 26 S.
-Pytam, czy pieprzyć bez ładu i składu skończyłeś.
-Aaaaa! Sie rozuuumie. Doktor idzie do stacji, herbatki tam panu zrobią, uspokoją, wyciszą.

-Wiktor nie mógł się powstrzymać i odwracając się do Piotrka uśmiechnął się lekko, pukając się znacząco w czoło.
-Jest … Anna?
-Czyli jednak ugryzła taak? Nie, nie ma. Pojechali już, z Lidką i Adamem. Aaa, właśnie właaśnie, doktorze, niech pan poczeka. Lidka przyjechała dzisiaj z Górą.
-Co?
-Naprawdę, nie żartuję. Wysiedli z jednego samochodu. Trajkotali jak para najlepszych przyjaciół. Ja nie wiem, ale sądzę, że … coś tego, wie doktor.
-Ty już nie myśl Piotrek nie myśl, bo myśliwym zostaniesz i stracę najlepszego kierowcę w mieście. Nawet jeżeli jest, jak mówisz, to ich sprawa chyba, nie?
-Taa! Z panem naprawdę coś nie tak dzisiaj. Najpierw mnie pan ochrzania, teraz mi pan słodzi.
-24 S?
-Usłyszeli w krótkofalówkach i przerwali rozmowę.
-Zgłaszam się, ruda co jest?
-Dzwoniła jakaś kobieta. Twierdzi, że jej osiemdziesięcio-siedmio letni sąsiad od trzech dni jest zamknięty, sam w domu. Kobieta mówiła też, że starszy pan porusza się na wózku i jest bardzo schorowany.
-Dobra, przyjąłem. Jedziemy tam. Podaj adres?
-Asnyka 47
-Ale wyślij na wszelki wypadek patrol policji. Człowiek może rzeczywiście potrzebować naszej pomocy
-Zrozumiałam.
-Słyszałeś Piotrek? Kończ tę zabawę, jedziemy. Gdzie Martyna?
-Jestem jestem doktorze. Jak zawsze

-Powiedziała biegnąc do karetki.
-Świetnie! Plecak, monitor, jest?
-Jeest jeest, wszystko maamy.
-No to ruchy ruchy Piotrek. Nie ma czasu.

-W 20 minut później byli na miejscu, nie wdając się po drodze w zbędne dyskusje. Na miejscu zastali kurpulętną, na oko sześćdziesięcioletnią kobietę, która odśnieżała obejście.
-Halo! Dzień dobry! Pogotowie ratunkowe, Wiktor Banach. Jestem lekarzem, to pani nas wzywała?
-Boziu kochana. Tosz oczywiście, że ja was wzywałam. A niby kto, duch święty? Tam, w tym domu człowiek potrzebuje pomocy, lekarza.
-Spokojnie, spokojnie. Powolutku, dobrzee? Czy ten człowiek mieszka sam?

-Kontynuował Wiktor.
-A gdzież tam sam. Ze swoją córką, lafirynda taka, co świat nie słyszał i nie widział.
-Chwileczke, skupmy się na pacjencie, może mi pani coś więcej powiedzieć?
-A jakże, toć przecie mówię. Lafirynda, znaczy, córka jego, za chłopami się ugania. Ojca samego dniami i nocami zostawia. Panie, a czy to wypada? Ona bliska pięćdziesiątki będzie. Ojca ma stareńkiego, schorowanego, życie jej poświęcił, bo sam ją chował. A ona tak mu się odwdzięcza? Wszyscy tu wiedzą, że za pieniądze się prostytuuje. Jak by to innej pracy na świecie nie było. Tylko dupe chłopom pokazywać, i do hałupy ich sprowadzać. A ojciec, to jak jej się przypomni, to zadba. A jak nie, to nie. Tosz mnie kiedy serce pęknie i to po mnie przyjedziecie.
-A gdzie jest teraz ta kobieta? Córka tego pana?
-A kto ją tam wie. Pewnie się gździ gdzie po kontach. Zostawia staruszka samego, bozieńku, w taki mróz. Ze 3 dni jej tu już nie było. A on na wózku, ani sam jeść nie zrobi, niewiadomo czy żyje
-Dobra, dosyć tego. Który to dom?

-Zapytał zdegustowany Piotrek.
-A tam, zaraz na przeciwko.
-Ma pani może klucze?
-Panie! Czyś pan na głowe upadł, czy co? Jak bym klucze miała, to bym was nie wzywała, tylko sama pomogła panu Władysławowi. Tyle razy jej mówię. Dajże mnie kobieto klucze, ja się zajmę i pomogę. Bo od ciebie w godzinę śmierci szklanki wody nie uświadczy. A to ona, wiecie państwo? Nawyzywała, w gębę mi napluła i o! Tyle.
-Dzieciaki, bierzemy zabawki i biegiem.
-Obiegli dom dookoła, stukając i nawołując starszego pana. Niestety, bez rezultatów. Wiktor miał złe przeczucia, chwycił krótkofalówkę i powiedział.
-Ruda, co z tym patrolem? Wygląda na to, że człowiek naprawdę może potrzebować pomocy, a dom jest zamknięty na cztery spusty.
-Będą za 15 minut.
-To niech się pospieszą, w tej sytuacji każda minuta jest cenna.
-Nie ma sensu czekać doktorze. Może okno?
-Piotrek, bardzo cię proszę, nie kombinuj. Zaraz tu będzie policja i pomogą nam wejść do tego domu.
-Ale przecież sam pan powiedział, że liczy się tu każda minuta. Jeżeli sytuacja wygląda tak źle jak mówiła ta kobieta, to.
-Piotreek!

-Wrzasnęli Wiktor z Martyną równocześnie, próbując powstrzymać Piotrka. On nie posłuchał. Dziarsko podszedł do jednego z okien i znalazłszy jakiś zmarznięty na kość kamień, wycelował w szybę, która pękła z trzaskiem. Pozostała dwujka znalazła się przy Strzeleckim w mgnieniu oka.
-Piotrek, zwariowałeś? Przecież nie możemy nic robić na własną rękę, jeśli ta kobieta tu wróci i oskarży nas o włam?
-Martynka, wiele już było takich sytuacji, w których nie mogliśmy nic robić na własną rękę.
-Piotrek piotrek, ty kiedyś słono pożałujesz tej swojej niezłomnej odwagi. Dajcie mi sprzęt, wchodzę tam.

-Wtrącił Wiktor.
-No nie. Następny. Oboje jesteście niepoważni doktorze.
-Martyna, spokojnie. Skoro nie zdołaliśmy powstrzymać Piotrka, wytłukł już tą szybę to trzeba iść za ciosem. No co, mam tu tak stać i czekać?
-Idę z panem doktorze.
-nie nie nie nie nie. Zostań tu z Martyną.
-Ale

-Wiktor westchnął przeciągle spoglądając na nich znacząco. Poczym wziął sprzęt i wdrapując się powiedział.
-Wejdę tam i otworzę drzwi od środka, a wtedy weźmiecie nosze i wiecie co robić. Tymczasem czekajcie tu na policje i wyjaśnijcie sprawę.
-Tak jest. Nieustraszony Wiktorze Banachu

-Ryknął tubalnym głosem Piotrek, przykładając sobie do ust dłoń zwiniętą w trąbkę.

-Z niemałym wysiłkiem, udało się Wiktorowi wejść do owego domu przez wybite okno. Gdy znalazł się na wewnętrznej stronie parapetu, zeskoczył prędko i rozglądając się badawczo nawoływał.
-Halo? Jest tu kto? Pogotowie ratunkowe, haloo!

-Biegał po domu, zaglądając do wszystkich pomieszczeń, a z każdą chwilą to co widział, przestawało mu się podobać. Dom z zewnątrz nie wyglądał tak źle jak wewnątrz. Pomieszczenia i meble w nich nie były w prawdzie stare, lecz z pewnością bardzo zaniedbane. Dom ewidentnie potrzebował kobiecej ręki. Wszędzie unosił się zapach kórzu,a ponadto w domu było potwornie zimno. Nagle do jego uszu dobiegł dziwny dźwięk. Chrapliwy, charkoczący, przejmujący ludzki jęk. Natychmiast skierował się w tamtą stronę. Wbiegł do małego i dusznego pomieszczenia. W pierwszym odruchu zasłonił twarz rękami, gdyż zapach niemytego ludzkiego ciała, niemal odrzucił go spowrotem na korytaż. Opamiętał się jednak szybko i raźno wkroczył do środka.
-Halo? Dzień dobry? Doktor Wiktor Banach, pogotowie ratunkowe. Słyszy mnie pan? Halo! Czy pan mnie słyszy?

-Pytał pochylając się nad starszym człowiekiem. Widok, który się przed nim rozciągał zmroził mu krew w żyłach. Mężczyzna leżał na podłodze, obok swojego wózka. Piżama, którą miał na sobie nie mogła go ochronić przed mrozem, który wdzierał się do tego wielkiego domu wszelkimi możliwymi drogami. Treść pampersa wylewała się, a nadomiar złego starszy pan oddychał z trudem, już na pierwszy rzut oka Wiktor wiedział, że musi być wyziębiony. Wyjął krótkofalówkę i rzekł.
-Piotrek, zaraz otworzę drzwi. Niech Martyna zostanie w karetce. Tak będzie lepiej.

-W odpowiedzi zabrzmiało.
-A co, trupa pan tam ma? Doktorze?
-Przestań sobie żartować. Bierz nosze i do mnie. Jest bardzo źle.
-Tak jest doktorze.
Proszę pana! Jak się pan nazywa. Co tu się stało?

-W odpowiedzi usłyszał kilka bardzo silnych kaszlnięć, po nich krótkie charczenie, oraz prawie niemożliwe do zrozumienia: – Władysław!
-Świetnie! Panie Władysławie. Za chwileczke panu pomożemy, dobrze? Musi mi pan powiedzieć, gdzie są klucze do drzwi mieszkania. Muszę otworzyć ratownikowi medycznemu i obaj spróbujemy panu pomóc.
-Niee … Niee … Córkaa.
-Córka ma klucze, taak? Ale jej tu nie ma, a pan natychmiast musi otrzymać pomoc.
-Teeeleeefooon.

-Wycharczał z ledwością starszy pan, nieporadnie wskazując szafkę nocną, na której już niemal piętrzyły się stosy naczyń z resztkami jedzenia. Wiktor odetchnął głęboko podchodząc do szafki. Chwilę mu zajęło, nim znalazł odpowiedni numer w komórce pana Władysława. Niestety, wzywany abonent miał wyłączony telefon.
-Szlak!

-Zaklął soczyście i ponownie odezwał się do krótkofalówki.
-Dzieciaki, co z tą policją? Nie mogę otworzyć drzwi. Z tego co zrozumiałem, klucze do mieszkania posiada tylko córka pana Władysława. Próbowałem się z nią skontaktować, bez rezultatu.
-Jakby pan wiedział kiedy zapytać, doktorze. Właśnie przyjechali.
-Dobra, Piotrek. To uporajcie się z tymi cholernymi drzwiami i dawaj tu do mnie. Ja tymczasem zbadam pana.

-Schował krótkofalówkę do kieszeni i pośpiesznie zaczął wyciągać z plecaka potrzebne sprzęty, oraz leki.
-Panie Władysławie. Kiedy pan coś jadł ostatnio co?
-Ja … nie wiemmm … Przeepraszszammm … pannna … zzza. Kłopoooottt …
-Proszę się nie denerwować. Proszę leżeć spokooojnie, zaaraz pana zbaadam, ocenimy pana staaan. Czyli nie wie pan, kiedy jadł, taak? Czy córka pierwszy raz zostawiła pana na tak długo?

-Pytał zbierając parametry.
-Choleeeraa jaaasnaa. Niedobrze z panem. No więc jak z tą córką?
-Ja … Chciałemmm … Zimmmmnnnooo … Kkkommminnnnekkkk.
-Chciał pan rozpalić w kominku, tak? Rozumiem. Wtedy spadł pan z wózka? Całe szczęście, że nic pan sobie nie połamał.
-Ona przyjdziee … Krzyczy …
-Spokojnie, spokojnie. Wszystko będzie dobrze.

-Na raz, obaj usłyszeli huk, dochodzący z drugiej części domu. Wiktor już wiedział, że policji udało się wywarzyć drzwi.
-Panie Władysławie. Przyjmuje pan jakieś leki?
-Lllekkki … Ona przyjdzie … Dać.
-W porządku, spokojnie. Gdzie są te leki, pokaże mi pan?
-Doktorze, gdzie pan jest? Wszedłem do środka.

-Odezwał się głos Piotrka w krótkofalówce.
-Ostatnie drzwi po prawo, szybciej Piotrek.

-Minutę potem, Piotrek, w asyście młodego funkcjonariusza policji, wpadł do pokoju jak wicher. Ich odruch zaraz po wejściu był dokładnie taki sam, jak w wypadku doktora Banacha. Policjant grzecznie przeprosił, i wybiegł mało nie potykając się o próg.
-Wrażliwy nosek coo? Ciekawe czy znajdzie toaletę.

-Skomentował Piotrek rzucając okiem na całokształt sytuacji.
-Jezu! Przecież to trzeba być potworem, żeby w taki mróz zostawić tak schorowanego człowieka zamkniętego w domu. Na tak długo!
-Piootrek Piootrek! Nie lamentuj mi tutaj. Pan Władysław ma bardzo kiepskie parametry, ciśnienie 140 na 100, saturacja 60, głęboka anemia, cukier 50, temperatura 35 i 5. Wkłucie, płyny i kroplówy, przepływ na maksa.
-Pan doktor to niedługo wcale nas nie będzie potrzebował. Wykonał za nas całą robotę i wystarczy tylko odtransportować starszego pana do karetki.

-Stwierdził Piotrek uśmiechając się do pana Władysława.
-Przeestań. Nie możemy odwieźć go w takim stanie. Musimy go umyć i przebrać.
-To może ja się na coś przydam?

-Usłyszeli za plecami głos Martyny.
-Martyna, miałaś czekać w karetce.
-Tak. Miałam czekać aż zamarznę na kość, ale widzę, że tu wcale nie jest lepiej. Rozumiem, że chciał mnie pan ochronić, bo jestem w ciąży doktorze, ale naprawdę, nie trzeba.
– Kobiety w ciąży bardzo źle reagują na zapachy, chciałem …
-Proszę na drugi raz nie decydować za mnie, okej?

-Przerwała mu w pół słowa. On nie odpowiedział, tylko starał się kontynuować badanie i rozmowę z pacjentem.
-Proszę teraz głęboko oddychać. Głębooko głęboko głęboko. Ooo tak! Świetnie! Uuuuuu! No niestety nie mam dla pana dobrych wiadomości. Ma pan zapalenie płóc, a z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo to jest niebezpieczne w pana wieku. Dodatkowo, jest pan odwodniony, niedożywiony i bardzo wyziębiony, ma pan bardzo niski cukier, wysokie ciśnienie. Panie Władysławie. Muszę powiadomić opiekę społeczną o tym, co dzisiaj tu zastaliśmy. Pan potrzebuje całodobowej opieki. Córka często pana zostawia, prawda?
-Takkkk.
-Wie pan, że gdyby nie czujność sąsiadki, byćmoże jutro już nie byłoby pana wśród nas? Pański organizm jest na granicy. Nie ma siły walczyć z chorobą. Regularnie przyjmuje pan leki?
-Sssstarrrrammm ssssię!
-Dlaczego pana córka nie wynajmie pielęgniarki? Przecież jest taka możliwość!
-Zossstawćssie ją … Ja i tak, nnniedłłługgggo! Już, odeeejdę.
-Jeżeli będzie pan pod stałą opieką lekarską, pielęgniarską, to jeszcze nas wszystkich przeżyje.
-Pannn raczy żżarrrtować doktoooorzeee.
-Niech mi pan wierzy, lub nie. Żart to ostatnia dziś rzecz, na którą dam radę się zdobyć. Opiekę społeczną i tak muszę powiadomić. Dobra. Ja poszukam tych leków, które pan przyjmuje.

-Zakończył Wiktor otwierając wszystkie szafki pokolei.
-A ja z koleżanką, znajdziemy panu jakieś czyste ubranka, troszkę umyjemy i będzie się pan czuł jak nowonarodzony. Wtedy zabierzemy pana do karetki i odwieziemy do szpitala. A tam, to dopiero postawią pana na nogi.

-Piotrek i Martyna w mig uporali się z podstawową pielęgnacją pana Władysława. Wiktor po znalezieniu potrzebnych leków, zajął się powiadomieniem opieki społecznej o stanie rzeczy. Kiedy cała trujka, z pacjentem na noszach oddalała się w stronę karetki, z nadjeżdżającego prędko auta, które zatrzymało się pospiesznie, wyskoczyła kobieta. Wszyscy popatrzyli na nią ze zgrozą, gdy pędziła w ich stronę przez oblodzony chodnik, w wysokich na conajmniej 10 centymetrów szpilkach, skórkowym płaszczyku i spudnicy, która nie sięgała jej nawet do kolan.
-Na miłość boską, co się tutaj wyrabia! Kim państwo jesteście? Proszę zostawić mojego ojca w spokoju!
-Nie za ciepło się pani ubrała?

-Wypalił ostro Piotrek, wbijając w kobietę lodowate spojrzenie.
-Słuchaam?
-Musi być pani wręcz gorąco, skoro mamy piętnasto stopniowy mróz, a pani ubrana jak na pokazie mody letniej.
-Przepraszam bardzo, czy pan mnie obraża?
-Nie, ale twój ojciec nie jest tak gruboskórny jak ty. Nie pomyślałaś, że zostawiając go w taki mróz samego w domu skazujesz go na pewną śmierć idiotkoo?
-Proszę nie mówić mi po imieniu, drogi panie.
-W takim razie to imie bardzo do ciebie pasuje. Kobieto. Prawie zabiłaś swojego ojca rozumiesz to? Gdyby nie my, to …
-Piotrek Piotrek Piotrek. Dosyć! Zabierzcie pana do karetki, podłącznie mu tlen, żeby się lepiej oddychało i włącz ogrzewanie na maksa. Ja porozmawiam z panią.
-No, wreszcie, jakaś kompetętna osoba. O co tutaj chodzi. Co się tutaj dzieje. Wypieprzyliście drzwi do mojego domu, oo! Okno teeż? Nieee no ja was do sądu podam poprostu. Cholerna służba zdrowia.
-Chwileczkę, może mnie pani wysłucha co? Oczywiście, ma pani prawo złożyć na nas skargę. Ale ja również nie pozostanę pani niczego dłużny i powiadomiłem opiekę społeczną o tym, co zastałem na miejscu wezwania.
-A kto pana wezwał, cholerny lekarzyno? Mój ojciec? Przecież on nawet jeść sam nie potrafi. Skądżeście się tu wzięli, szlak mnie jasny zaraz trafi.
-Wezwała nas sąsiadka. Na całe szczęście, jeszcze nie było za późno. Zdaje sobie pani sprawę, co pani grozi za pozostawienie tak schorowanego człowieka na tyle dni? Samego? Bez jedzenia, wody, bez pomocy?
-A kim pan jest, żeby mnie oceniać. Co ty o mnie wieesz człowieeku. Dniami i nocami charuję, żeby on miał co zjeść, żeby pampersy miał. Myślisz, że mnie stać na jakąś pożal się Boże pielęgniarkę? Dostają takie pieniądze, a i tak nic przy starszych ludziach nie robią. Tyle się tego słyszy w telewizji? Myślisz, że ten wielki dom, to tak, o, z ojcowskiej ręciny da się utrzymać? Opalić, ogrzać? A jeszcze on, zajmować się nim, nakarmić.
-Skoro sobie pani nie radzi, to należałoby pomyśleć o specjalistycznym ośrodku, gdzie się nim odpowiednio zajmą, a nie zostawiać go na pewną śmierć. Ale tym już zajmie się opieka społeczna, a w przyszłości pewnie i sąd.

-Kobieta prychnęła potrząsając rzęsami.
-Dokąt go zabieracie?
-Do szpitala w leśnej górze. O, tam czeka na panią policja. Może im powie pani wszystko, to co mnie.

-Policja zajęła się kobietą, a Wiktor wrócił do karetki i ruszyli pędem do karetki. Przez całą drogę czuwał nad panem Władysławem, któremu udało się zasnąć.
-Nie sądziłem Piotrek, że tak cię ruszy ta sytuacja. Sam byłeś w podobnej, i.
-Doktorze. Może mi pan tego nie przypominać? Pozatym, nie wydaje się doktorowi, że to jednak była troszeczkę inna sytuacja? Mój ojciec nie chciał się leczyć na własne życzenie.
-Dooobra, doobra. Już. Przepraszam. Masz rację.
-Mówię panu. Jeszcze chwila, a coś bym jej zrobił. Jak tak można. To serca trzeba nie mieć.
-Nie słyszałem jeszcze o człowieku, który byłby w stanie żyć bez takiego narządu, ale zaczynam wierzyć, że jest to jednak możliwe. Na przykładzie tej kobiety.
-Ja też mam nadzieję, że opieka społeczna zareaguje i że pan Władysław zostanie umieszczony w jakimś ośrodku.

-Przyłączyła się Martyna.
-Powie mi pan, doktorze, co to się dzisiaj stało u was w domu? Ania była rano dziwna. Jak od jakiegoś czasu z resztą. Pokłóciliście się?
-Od jakiegoś czasu, dobrze powiedziane. Nie dogadujemy się. Ten dzień już mogę spisać na straty. Tak, macie rację. Pokłóciliśmy się rano. Najpierw z Anną, a potem rozmowa z Zosią też okazała się jedną wielką awanturą i wyniosła się … Do Marcela.
-Przykro mi, doktorze. Ale wszystko się ułoży. Zobaczy pan.

-Kontynuowała Martyna, obejmując Wiktora jedną ręką. Rozmawiali jeszcze chwilę, dojeżdżając do szpitala. A gdy przekazali pacjenta na sor, odpoczywali w stacji, nabierając sił, na kolejne wezwania, które z pewnością czekały ich jeszcze tego dnia.

EltenLink