Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 19

– Dzień przed Wigilią był pełen pracy w domu Banachów. Mama Anny z lubością zajmowała się przygotowaniem potraw, z niewielką pomocą pierwszej córki Wiktora. Anna zaś spędzała czas w pracy, lub u pana Stefana, z którym teraz nie było już nawet kontaktu i lekarze dawali mu co najwyżej dwie, lub trzy doby życia. Pomimo całodobowej, fachowej opieki, Anna robiła co mogła, by starszy pan czół jej obecność w swoich ostatnich dniach i wyręczała pielęgniarki w wielu czynnościach. Mnóstwo czasu spędzała też we wsi Stare łąki, gdzie po nowym roku, jak zdecydowali z Wiktorem mieli się przeprowadzić. Anna wolała osobiście doglądać domu i koni, w ostatnim hołdzie dla pana Stefana, mało kiedy przyjmując pomoc Wiktora. Zegar właśnie wybił godzinę dwudziestą, kiedy Wiktorowi udało się sprawić, że mała Pola zasnęła znużona całodzienną zabawą. Postanowił wyciągnąć się na chwilę na dużym i wygodnym łóżku, by zatopić się na chwilę w myślach. Przypomniał sobie spotkanie z panem Stefanem, które zorganizowała Anna. Uśmiechnął się w duchu do tego wspomnienia, mając przed oczami obraz oczu Anny, z których promieniowało szczęście i uśmiech, że udało im się spełnić choć jedno marzenie umierającego mężczyzny. Z początku był sceptycznie nastawiony do pomysłu żony, ze względu na jedenastomiesięczną córkę, dla której przebywanie w takim miejscu nie jest niczym dobrym i odpowiednim. Obawiał się, że bojaźliwa Pola przestraszy się nowego, dziwnego miejsca i schorowanego człowieka, którego nie znała, a który tak pragnął poznać ją. Obawy Wiktora o dziwo okazały się bezpodstawne. Przerażenie dziewczynki szybko udało się wyeliminować, ale potem ciężko było zniwelować jej zainteresowanie całą aparaturą medyczną. Wiktor pomyślał o Annie, dla której ten czas był bardzo ciężki i jeszcze bardziej pracowity. Od dawna wiedział o tym, że musi pomyśleć o sfinalizowaniu ślubu, tym razem w urzędzie stanu cywilnego. Sakrament ślubu, który został im udzielony w szpitalu przez księdza, prawdziwy w całej okazałości, po dopełnieniu wszelkich formalności był w prawdzie najważniejszy, ale Annie należało się zdecydowanie więcej. Każda panna młoda marzy o sukni ślubnej z prawdziwego zdarzenia, wielkim torcie i salą weselną, z mnóstwem kwiatów, balonów, gości i muzyki. Ślub cywilny był furtką do spełnienia tego marzenia.
– Będzie tak, jak sobie zaplanowała, co do joty, z najdrobniejszymi szczegółami.

– Postanowił w duchu.

– Otworzył szufladę i wyjął z niej skrywany tam pierścionek zaręczynowy, który miał być tegorocznym prezentem pod choinką, dla jego ukochanej. Innego pomysłu, jak po raz trzeci podejść do oświadczyn niestety nie miał.
– Wiktooor! Wiktorkuuu!

– Usłyszał wołanie swojej teściowej i podskoczył wyrwany z zamyślenia. Nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż mama Anny wparowała do sypialni, jakimś cudem nie budząc Poli.
– Wiktosiu, wołam cię i wołam! Co ty nie słyszysz?
– Słyszę mamo, słyszę. Trochę się zamyśliłem, nie zdążyłem mamie odpowiedzieć.
– Wiktosiu, chodź ze mną do kuchni, nie mogę sobie poradzić z tymi orzechami włoskimi, a potrzebuję do serniczka. No! No! Żwawo Wiktosiu, żwawo!
– Dobrze, jednak prosiłbym mamę, żeby była nieco ciszej, Pola właśnie zasnęła.
– Aaaa, tak taaak, no oczywiście. Chodź Wiktosiu chodź, jeszcze parę słoików mi otworzysz, bo konfitury potrzebuję i grzybków marynowanych.

– Odpowiedziała tym razem szeptem.
– A te grzybki to mamie do czego?

– Zapytał gdy wyszli z sypialni Wiktora i Anny i znaleźli się w kuchni.
– No jak to do czego? Przecież o suchym pysku nie można w kuchni pracować Wiktosiu.

– Przed Wiktorem pojawiła się butelka nalewki z winogron i dwie lampki do wina.
– Mamo, ale…Ja nie piję, poza tym, chyba powinny być kieliszki…
– A po cóż się tam zaraz na kieliszki rozdrabniać. Poza tym, lampki miałam pod ręką, roboty tyle, gdzieżby tam kieliszków szukać. Wypijemy po łyczku, dla zdrowotności, to i robota szybciej pójdzie.
– Ale ja…Ja nie mogę mamo, naprawdę. Ania wróci za dwie godziny, opiekuję się malutką.
– Aaaale opowiadasz Wiktorku, opowiadasz. Od łyczka winogronóweczki jeszcze nikomu nic się nie stało. A to nie jest byle jaka winogronóweczka, bo moja! Wszyscy ją chwalą, nawet ksiądz.
– O tak tak, jeśli ksiądz, to z pewnością musi być wspaniała.
– No no! Nie bluźnij syneńku, nie bluźnij!

– Małgorzata nalała im po solidnej porcji nalewki do lampki i jedną postawiła przed Wiktorem. Wiktor zabrał się do rozłupywania pierwszego orzecha, jednak ni w ząb nie mógł sobie z tym poradzić. Siłował się z nim dobrą minutę nieco postękując, ale skorupka nie chciała się rozłupać.
– Cholera jassssnnnnna! Musiał się stępić, nie ma innego wyjścia.
– Nie ma takiej możliwości. Rozłupywałam nim orzechy odkąd mnie pamięć nie myli. Ten dziadek do orzechów był w mojej rodzinie od zawsze, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek go ostrzyła.
– No to może właśnie nadszedł ten czas?
– Nieee, to niemożliwe, przecież jest mało używany. Może nie masz tyle siły Wiktorku.
– Pracując w takim zawodzie jak mój, trudno tu mówić o braku siły…
– No dobrze już dobrze. Pijemy, zdróweczko! Na lewą nóżkę!

– Stuknęli się lampkami.

– Wiktor upił spory łyk, a twarz wykrzywił mu nieprawdopodobny grymas.
– Ooooj widać Wiktorku, żeś nie zaprawiony w boju. Kawsko litrami pić, to tak! A po łyku taakiej pysznej naleweczki, takie rzeczy? Czyś ty facet? Czy dama z wiaderkiem?
– Chyba z wahadełkiem.
– A tak tak, rzeczywiście, tak mi się przeinaczyło. Świetny kryminał Wiktosiu, musisz przeczytać koniecznie!

– Wiktor z niepokojem zerknął do wnętrza lampki Małgorzaty i jego oczy rozszerzyły się w bezbrzeżnym zdziwieniu, że była pusta.
– Mama to ma gardło jak ksiądz kieszeń, na prawdę.
– Wiktorku, nie bluźnij, już ci mówiłam! Zupełnie nie rozumiem, skąd to ludzie biorą pomysły na takie powiedzonka. No, już już, nie gadaj tyle, tylko wypijaj do końca i bierz się za te orzechy, a za nim pogadamy, to nam jeszcze doleję.
– Nie nie…Ja dopiję, ale za kolejną lampkę dziękuję.
– Przestań Wiktosiu, bo jeszczem gotowa pomyśleć, że to ja w tym gronie jestem mężczyzną. No! Dalej dalej! Cały czas na tą samą nóżkę!
– A kiedy będzie na drugą?

– Spytał krzywiąc się i pokasłując.
– Druga lampka to będzie na drugą nóżkę.
– Całe szczęście, że ludzie mają tylko dwie nogi.

– Skomentował, gdy mama dolewała im do lampek. Szybko wypity alkohol już zaczynał występować rumieńcami na jego twarzy. Ponownie chwycił orzech i posługując się dziadkiem sprawnie go rozłupał.
– O cholera…Poszło!
– Aaa widziiisz? Mówiłam Wiktosiu, że w kuchni czasem trzeba się wspomagać. Jedna lampeczka i dostałeś krzepę jak górnik!
– To zwykły przypadek.

– Rozłupanie kolejnej partii orzechów również poszło jak z płatka.
– Słuchaj Wiktorku, bo…Chciałam z tobą porozmawiać.
– Zamieniam się w słuch mamo.
– Jesteś wspaniałym człowiekiem. Cieszę się, że moja córka trafiła na kogoś takiego jak ty.
– Miło to słyszeć z ust mamy.
– A mnie jest miło, że Władkowi udało się was pogodzić, ciebie i twojego brata.

– Odchrząknął sięgając odruchowo po lampkę z nalewką i upił sporą część zawartości.
– Nnnooo! Brrrawo! Wreszcie zaczynasz zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna!

– Mama poszła w ślad za zięciem i jej lampka znów zrobiła się pusta.
– Wiktosiu, taka jestem szczęśliwa, że ten starszy pan…Znajomy Ani podarował wam ten dom…Że zdecydowaliście się zabrać mnie ze sobą, pomogę wam jak tylko będę mogła. W domu, w gospodarstwie, przy Polci.
– Co też mama opowiada. Czemu mielibyśmy mamy ze sobą nie zabrać. Jest mama częścią naszej rodziny.
– Pij Wiktośku, pij! Już niewiele ci zostało. Ja tam już swoje wiem. A ten pierścionek dla Ani kupiłeś?
– Tak, dziękuję mamie za pomoc.
– No to pięknie! Czyli zaręczyny i kolejny ślub będą z prawdziwego zdarzenia?
– Tak. Jutro postaram się uskutecznić pierwszą część tych nadchodzących wydarzeń.
– Boże, Wiktosiu…Jak ja się cieszę! Mój kochany!

– Podbiegła do niego ściskając go mocno i obcałowując oba policzki.
– Wzięło cię kochany! Oooj mocno cię wzięło. Naleję ci jeszcze!
– Ale…Alle…Nniee…Chhhyba dosyćśś…

– Odpowiedział z szerokim uśmiechem na twarzy. Jego organizm zupełnie nie przyzwyczajony do alkoholu zareagował błyskawicznie na taką jego ilość. Wiktor miał wrażenie, że wiotczeje całe jego ciało, łącznie z twarzą.
– Wiktosiu, no nie odmawiaj mi, już kończymy butelkę.
– Annnka, mmmnnnie, zzzzabijjje.

– Starał się mówić wolno i wyraźnie.
– Nie zabiiije nie zabiiije, już ja sobie z nią porozmawiam. Wiktosiu, pomyślałam sobie, że…Powinieneś zaprosić swojego brata na Wigilię do nas…
– Tttakkk…To rracjjja…Powinienem z nim w khhhońcssu porrrozmmmawwiaćśś. Ssssskorrrro się przeprrrowadzzammmy, to on powwwinnienn tu zzzammmieszszkkkaćśś.
– Tak jest! Mądrze prawisz kochany. W końcu to wasz rodzinny dom. Władek na pewno nie chciałby, żebyście go sprzedali. A właśnie, jak z nim?
– Nnniecssso się poppprrrawiłłłło…

– Małgorzata roześmiała się widząc zięcia w takim stanie.
– Skorrro tak rrrozmmmawiammmy, tttto jjja teżż cssośś mmmammie powwwiemmm. Urrrodziła mama anniołła, nnie kkobietttę. Nie wwiem jużż kommmu mam za nią dziękhhowaćśś, chyba tylkhhho mmmammie…

– Podniósł się i poczuł, jak grunt przesuwa mu się pod stopami.
– Oooj Wiktooorkuu! Kochaaanyyy!

– Małgorzata jednym, sprawnym ruchem podparła go swoim ramieniem, a on wiotkim ciałem objął jej pulchną postać, z mocą zostawiając pocałunki na obu policzkach. W takiej atmosferze mamę i męża zastała Anna.
– Dobry wieczór, a co się tutaj wyprawia? Mój mąż romansuje i zdradza mnie z moją mamą?

– Odezwała się z szerokim uśmiechem na twarzy, a kiedy spostrzegła pustą butelkę pośrodku stołu, pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Anniu…Annniu…To nie tak mmmiałłło wwwyglllądaćśśś…Miałłem tylllko roz…Rrrrozzzzłłłuphhhyywwaćśś orzechy…
– Wiktor…Ty naprawdę piłeś?

– Zaśmiała się.
– Jjjesteśśś na mnie złłła? Ja nie chhhhcsssiałłłem, to…
– Tak jest! Potwierdzam, to wszystko moja wina, to ja namówiłam Wiktora, żeby sobie łyknął, wtedy robota idzie szybciej. O, proszę, widzisz ile orzechów po mojej naleweczce rozłupał?
– Oho? Widzę widzę, że za chwileczkę mój mąż będzie się witał z podłogą, pomoże mi go mama przeprowadzić do sypialni?
– A cssso! Sssammmm sobie nnnnie dammmm rrraddddy? Przecież nie jessstssem taa! Dammma z Wiaderrrkiem.

– Roześmiał się gromko lecąc niemal całym ciałem na Małgorzatę.
– Słucham? Oczym ty mówisz, nic nie rozumiem? Jaka dama z Wiaderkiem??
– Z wahadełkiem Wiktosiu, z Wahadełkiem. No, chodźmy już, pomóż mi Aniu, bo nieszczęśnik mnie przewróci.

– Anna podbiegła szybko pomagając mamie i rzucając im nic nie rozumiejące spojrzenie.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 18

– Anna zalewała właśnie wrzącą wodą kawę, gdy do kuchni weszła Martyna.
– Cześć, wszystko dobrze? Kiepsko wyglądasz.

– Skwitowała rzucając Martynie spojrzenie znad kubka kawy. Strzelecka westchnęła i usiadła obok Anny.
– Może być. Zrobisz mi melisy?
– Jasne. Martyna, ty jesz, śpisz, funkcjonujesz normalnie?
– Staram się, ale to niełatwe mając na względzie najbliższą przyszłość.
– Wyobraź sobie, że jak nikt wiem co czujesz. Kiedy urodziłam Polę, zupełnie nic nie wiedząc, że noszę ją pod sercem mój świat tak samo przewrócił się do góry nogami.

– Postawiła przed Martyną kubek melisy.
– Tyle, że moja sytuacja chyba jednak mimo wszystko była gorsza. O mojej córce dowiedziałam się z dnia na dzień, musiałam przewartościować całe dotychczasowe życie, dostosować je pod tą maleńką istotę.
– Masz niewątpliwie racje.

– Stwierdziła rzeczowo Martyna upijając łyk parującego napoju.
– Najgorsze było to, kiedy nie mieliśmy pewności, że malutka przeżyje.
– Domyślam się, tylko nie wiem, do czego zmierzasz?
– Wy macie pewność, że wasze dziecko przeżyje. Macie dużo więcej czasu na to, by oswoić się z tym, że się pojawi wraz, ze swoją odmiennością.
– Nazywaj rzeczy po imieniu, urodze niewidome dziecko. Nie wiem, czy czas jest w stanie pomóc mi się z tym oswoić, pogodzić.
– Mam wrażenie, że cały czas w tej sprawie myślisz tylko o sobie. A co z Piotrem? To nie tylko twój świat się zawalił i będzie musiał całkowicie zmienić.
– Wiem. Piotrek też mi to powtarza, kiedy próbuję odwlec temat, albo go uniknąć. Może macie rację. Może nie powinnam dopuścić do tego, żeby każde z nas na swój sposób oswajało się z tym wszystkim. Powinniśmy się wspierać, wspólnie myśleć o tym, co wydarzy się za nieco ponad sześć miesięcy, ale na dzień dzisiejszy jeszcze nie potrafię. Chcę to sobie najpierw sama jakoś poukładać, przemyśleć. Czy to takie dziwne? Czy Piotrek musi tak nalegać? Naciskać?
– Nie. Jeżeli tak to przedstawiasz, to zrozumiałe. Jesteś pewna, że dasz radę pracować? Może powinnaś pójść do Góry i wziąć kilka dni wolnego?
– Nie mogę. Praca trzyma mnie w ryzach, dzięki pracy nie myślę aż tak bardzo o tym wszystkim, a jeżeli nawet to…Bardziej pozytywnie, przynajmniej się staram.
– Najważniejsze jest to, żebyś nie pomyślała, że niewidome dziecko to kara. Nie możesz za to obwiniać siebie, Piotra…Tak już po prostu musiało być.
– W teorii to wszystko wiem. Ale są chwilę, w których moje przemyślenia są takie, że…

– Zawiesiła głos.
– Że?
– Że nie mówię o tym Piotrkowi. Czasem myślę o tym, że ta lekarka…Może ona miała racje, może nie powinnam skazywać mojego dziecka na życie w kalectwie? Setki razy dziennie zadaje sobie pytanie: Dlaczego my!
– Co ty mówisz! Martyna, nie wierzę, że słyszę to z twoich ust.

– Strzelecka rozpłakała się i schowała głowę w ramionach.
– Martyna! Wiesz dobrze, tak samo jak ja, bo pracujesz równie długo w naszym zawodzie, że istnieją gorsze kalectwa. Tyle razy widzimy to w naszej pracy, co się z tobą dzieje, dziewczyno. Szok szokiem, ale nie możesz popadać ze skrajności w skrajność. Coś, co na obecną chwilę wydaje ci się niemożliwe wcale nie oznacza, że jest niemożliwe tylko dlatego, bo nie umiesz sobie tego wyobrazić! Popatrz na mnie! Popatrz!

– Podeszła do niej i chwytając jej głowę w obie dłonie zmusiła ją, by na nią spojrzała.
– Jeżeli ty nie pogodzisz się z tym, że twoje dziecko będzie niewidome, skrzywdzisz siebie i to maleństwo, słyszysz? Dojdzie do tego, że albo nie wypuścisz go spod swoich skrzydeł, chcąc zbyt mocno chronić, albo jego los całkowicie nie będzie cię obchodził i Piotrek zostanie z tym sam. Przyjmij ten fakt powoli do wiadomości i żyj! Kochaj je! Poza tym, że będzie niewidome niewiele to zmieni w waszym życiu. Przecież tak samo będzie potrzebowało uczucia, opieki, zabawy, jak każde inne dziecko! A kiedy w szkole, na placu zabaw, czy w jakimkolwiek innym miejscu będą mu dokuczać będziesz broniła swojego niewidomego dziecka jak lwica młodych!
– Tobie wydaje się to takie proste? Mówisz to wszystko tak, jakbyś informowała mnie o tym, że człowiek umrze, jeśli nie będzie oddychał.
– Bo tak właśnie uważam, dla mnie wszystko co ci powiedziałam jest oczywiste.
– Tak? To powiedz mi, co odpowiem mojemu dziecku, kiedy zapyta mnie jak wyglądam ja, Piotrek, Alan? Jak opowiem mu o tęczy, która czasem się pojawia po burzy? Jak wytłumaczę czym jest deszcz, śnieg, jaki kolor ma trawa, jak wygląda morze? No jak!
– Zwyczajnie. Tak, jak będziesz umiała najlepiej. Poza tym, za nim to wszystko, do tego czasu na pewno perfekcyjnie opanujesz bycie mamą niewidomego malucha. Macie czas, żeby skontaktować się z innymi rodzicami niewidomych dzieci, albo niewidomymi osobami, żebyście mogli się na to przygotować bardziej.

– Martyna wysiąkała nos w chusteczkę i dopiła duszkiem resztę melisy.
– W porządku. To, co mówisz na pewno ma sens, a ja za jakiś czas zacznę go dostrzegać.
– 23 s!
– No widzisz? Masz czas, żeby to na razie odłożyć, nie myśleć i zaakceptować.
– 23 s, jesteście tam?
– Nie myśl o tym w tak zły sposób jak dotychczas, a zobaczysz jak bardzo ci pomoże.
– Halo! 23 s!
– Co ta ruda się tak piekli. Jesteśmy Ruda, co się tam dzieje?
– Jedźcie na Bawarską 13, zgłoszenie z salonu solarium, był tam jakiś wypadek.
– Przyjęłam, bez odbioru. Mnie tam w grudniu brakuje śniegu, a nie słońca. Cholera, a gdzie jest Lidka?
– Nie wiem. Jak przyszłam do stacji, to nigdzie jej nie widziałam.
– Jesteś pewna, że dasz radę pojechać? Doszłaś już trochę do siebie?
– Dam radę, nie martw się o mnie.

– Gdy weszły do karetki zastały w niej Lidkę, która wyglądała jak przestraszone dziecko przyłapane na złym uczynku.
– Lidka? Co ty tu robisz? Długo tu jesteś?
– Oo…Pani doktor, Martyna, bo…Wezwanie było, ja…
– Dobrze się czujesz? Dziwnie wyglądasz.
– Niee…Wszystko w porządku…
– Czegoś tu szukałaś? Jak sama zauważyłaś mamy wezwanie, czemu te leki tak niedbale są wrzucone?
– Przepraszam, ja…Chciałam…Właśnie chciałam sprawdzić czy wszystko jest na swoim miejscu i…

– Na twarz Lidki wystąpiły silne rumieńce.
– Dobrze już, nie denerwuj się tak. Jedźmy.

– Martyna ruszyła szybko i w kilka minut potem znalazły się na odpowiedniej ulicy. Pomyślała, że zachowanie Lidki było co najmniej dziwne, ale z drugiej strony co miałaby do ukrycia? Czy cokolwiek powinno ją jeszcze dziwić, skoro sama znajdowała się w niemało dziwnej sytuacji?

– Na miejscu zdarzenia zastały przerażoną, młodą kobietę, która ledwo była w stanie udzielić im jakichkolwiek informacji.
– Halo! Dzień dobry! Gdzie jest poszkodowana osoba? Co tutaj się wydarzyło?
– Ja…Ja nie wiem…Ja…Tam…

– Wszystkie trzy pobiegły we wskazanym kierunku. W pomieszczeniu, gdzie uprzednio opalała się poszkodowana osoba zastały kobietę, która leżała na łóżku, nie mogąc się podnieść. Anna rzuciła okiem na odkrytą twarz, szyję i dekolt i natychmiast przystąpiła do pomocy, polecając ratowniczkom zmierzenie parametrów.
– Poparzenia pierwszego stopnia na twarzy, szyi, drugiego stopnia na dekolcie. Halo, słyszy mnie pani?
– Boli mnie głowa, bardzo, wcześniej miałam drgawki, czuję, jak bym nie miała siły w mięśniach…Nie…Niedobrze mi…

– Odsuń się!

– Zdążyła krzyknąć Anna w kierunku Martyny mierzącej ciśnienie w momencie, kiedy fala torsji wylała się na podłogę.
W tym czasie kobieta, która wskazała im drogę pojawiła się w pomieszczeniu.
– Ta pani na…Na własne życzenie się tego dorobiła…Nasz sprzęt z pewnością nie jest wadliwy…Przyznała się, że sama wydłużyła czas o trzy minuty. Nigdy się coś takiego u nas nie zdarzyło, żeby klientki grzebały przy urządzeniach. Ja…Ja już dzwoniłam do właściciela i…
– Czy to prawda?

– Zapytała Anna patrząc zimno na pacjentkę.
– Tak..Tak…Ale ja…Ja chciałam…Tylko ładnie wyglądać. Za tydzień wesele brata…
– Czy pani zdaje sobie sprawę jakie to było nieodpowiedzialne?

– Westchnęła ciężko.
– Przyspieszone tętno, Blada skóra, poci się…Szybko, zabieramy panią do karetki. Mamy tam jakąś wodę?
– Tak, chyba tak.

– Odrzekła Lidka i wraz z Anną pomogły kobiecie przejść do karetki.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 17

– Po skończonym dyżurze Arturowi wcale nie spieszyło się do domu. Musiał przejrzeć bieżące zestawienia leków, sporo z nich czekało na zamówienie. Premia spacerowała spokojnie po parapecie.
– Zobacz co pańcio ma dla ciebie, zoobacz co mam tu pysznego…

– Wyjął z szuflady paczkę biszkoptów i jednego położył sobie na dłoni. Premia natychmiast znalazła się przy nim i schwyciła ciastko.
– Ciasteeeczkoo! Ciasteeeczkooo!
– Tak jest! Mądra papużka. Strzelecki to pewnie nie wie do jakiego należysz gatunku. A ja się właśnie dowiedziałem. Jesteś papużką żako.

– Papuga zerknęła na niego wyczekując kolejnego przysmaku.
– Potrafisz zapamiętać do kilkuset słów, a nawet pełnych zdań, dlatego nie ma co czekać i trzeba cię nauczyć podstaw wiedzy, a propos ratowania ludzkiego życia. Skoro już mi ciebie podarowali, to takie zdollne ptaszysko nie może się zmarrrnooowaaać!

– Pogładził skrzydło ptaka i podał kolejnego biszkopcika.
– Dooobrrre! Dooobrrrre!
– Dobrze. Posłuchaj. Żeby prawidłowo przeprowadzić resuscytację krążeniowo oddechową, należy wykonać trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej, na dwa wdechy. Słuchasz?
– Papuga pofrunęła na swoją żerdź i zaczęła czyścić pióra. Artur do znudzenia powtarzał czynności potrzebne do wykonania prawidłowej resuscytacji krążeniowo oddechowej licząc, że papuga za którymś razem powtórzy.
– Nie chcesz mówić? Ty żarłoczny gadzie…Co ja gadam, ptaku! Ty masz zawsze dużo do powiedzenia wtedy, kiedy nie trzeba. Zupełnie jak Strzelecki i Wszołek, jak jeszcze jeździliśmy razem na wezwania.
– Strzeeeeleeeecki i Wszooooołeeeek! Strzeeeleeeckiii i Wszooooołeeeeek!
– No pięknie. Ja się tu produkuję od trzydziestu minut o resuscytacji, a ty mi tych dzwońców wołasz? No to może spróbujemy troszkę z innej beczki. Może szybciej zapamiętasz jakieś proste i ciekawe przepisy, paragrafy? Hmmm…Co by tu prostego…Możżże możżżże…Yyyyyy…

– Zastanawiał się przez chwilę, a premia usiadła mu na ramieniu.
– O! Wiem! Mam! Posłuchaj i zapamiętaj. Kierowcy mają obowiązek ułatwić przejazd pojazdom jadącym na sygnale. Niezastosowanie się do tego nakazu grozi mandatem w wysokości 300 złotych oraz pięcioma punktami karnymi. Pamiętaj ptaszysko! Karetka, ma, pierwszeństwo!

– Premia zaskrzeczała dziobiąc lekko palec Artura.

– Pukanie do drzwi przerwało naukę papugi.
– Proszę!

– Drzwi otworzyły się i do gabinetu wjechała Maja z zaciętym wyrazem twarzy.
– Zapomniałeś gdzie masz dom?
– Karrreeetka ma pierrrszeeeeństwo! Karrreeetka ma pierrrszeeeeństwo!

– Rozdarła się premia znów siadając na żerdzi.
– No patrz! Ja się produkuję od ponad godziny, a ona mówi co chce i kiedy chce.
– Artur! Na rozumy się z głupkiem wymieniłeś, czy ogłuchłeś? Czemu jeszcze nie jesteś w domu?
– Pięć puuunktów kaaaarnych! Pięć puuunktów kaaaarnych!
– Zróbże coś z tym ptakiem, tak się nie da rozmawiać!
– Zdaje się, że ostatnio sporo lepiej rozmawiało ci się z Tymonem? Szymonem? Jak on miał na imię?
– Chcesz mi powiedzieć, że ciągle boczysz się z powodu Mateusza?
– Przepraszam, że nie mam tak dobrej pamięci do imion. Postaram się zapamiętać, że powinien mi się kojarzyć z jednym z apostołów.
– Artur do jasnej cholery! Ile razy mam ci tłumaczyć, że winda nie działała?
– Pewnie gdyby działała, zrobiłoby się wam w niej znacznie przyjemniej.
– Hamuj! Nie rób ze mnie takiej łatwej panienki! Pomagał mi, bo winda się zepsuła, nie dałby rady wnieść mnie z wózkiem po schodach! Nie mam nic sobie do zarzucenia, chcesz się obrażać, to się obrażaj!

– Westchnął i poprawił okulary.
– Tak? Bardzo ci było wesoło, uśmiechałaś się jak niósł cię po tych schodach. Szczebiotaliście jak skowronki.
– Artur, przepraszam cię, ale to się robi niedorzeczne. Twoim zdaniem miałam płakać, żebyś nie poczuł się zazdrosny?

– Nie odpowiedział chowając papiery do szuflady i obiecując sobie, że zestawieniami leków zajmie się jutro.
– Dobrze, skoro tak, to zapytam inaczej. Kto jest ojcem naszych bliźniąt?
– Teraz to ja mam wątpliwości, kto tu się z głupkiem na rozumy pozamieniał!

– Sarknął.
– Odpowiedz mi na to pytanie! Kto jest ojcem naszych bliźniąt!
– Strzeleeecki i Wszooołeeek! Strzeleeecki i Wszoooołeeek!

– Zaskrzeczała premia.
– Ty ty ty! Ty nie bądź taka głupio mądra, dobrze? Naucz się wykorzystywać swoją wiedzę umiejętnie do sytuacji, jasne? Bo jak nie, to na rosół! Chhholerrrrne ptaszysko!
– Przestań się interesować tą papugą, kiedy z tobą rozmawiam! Jesteś ojcem naszych dzieci, a całkiem zapomniałeś o dzisiejszym usg, przez tą swoją zazdrość!!

– Artur poczuł się tak, jak by ktoś uderzył go pięścią w twarz.
– Zapomniałem o…O usg??

– Zapytał w zwolnionym tempie, jak by nie dowierzał swoim słowom.
– Tak! To było ważne usg! To siedemnasty tydzień! Dowiedziałam się, że będziemy mieli córkę i syna!
– Pojechałaś tam sama?

– Podjął po chwili.
– Nie! Pojechałam tam z Basią.
– Całe szczęście, że nie z Szymonem, czy tam Tymonem.
– Z Mateuszem! Wiesz co, nie bądź bezczelny, żartem niczego nie ugrasz. Zależało mi dzisiaj wyjątkowo na twojej obecności.
– Dobrze. Przepraszam, moja wina. Gdyby nie moja zazdrość i upór wszystko byłoby inaczej. Jednak widok ciebie w ramionach przystojniaka nie należał do przyjemności i…No i mi odbiło.
– No to się przyzwyczajaj, bo różnie w życiu może jeszcze być, a niejednokrotnie przystojne ciacha pomagają mi na ulicy.
– A w czym to tak potrzebujesz pomocy w terenie co?
– W wielu różnych rzeczach i dobrze o tym wiesz, to nie istotne, a Ksena nie ze wszystkim sobie poradzi i o tym też wiesz.
– Szkoda, że do mnie nie zadzwoniłaś i nie przypomniałaś mi o tym badaniu.
– Nie? Nie dzwoniłam? Ach, to w takim razie mam dwóch facetów pod nazwą mąż w kontaktach w telefonie i najwyraźniej dzwoniłam nie do tego, co trzeba, bo był poza zasięgiem sieci.
– Że jak?
– Dokładnie tak jak mówię, masz wyłączony, albo rozładowany telefon. Jeśli chcesz mnie oskarżać, że coś źle zrobiłam, albo czegoś nie zrobiłam, najpierw zdobądź dowody.
– Nie nie nie…Nie o to chodzi, że jak masz mnie zapisanego w komórce? Mąż?
– Na prezydenta jeszcze nie awansowałeś, ale jak to zrobisz, to na pewno dopiszę ci ten status.
– Myślałem, że osobę, którą się kocha da się jakoś ładniej zapisać chociażby w komórce.
– A jeżeli coś mi się kiedyś stanie? To dużo łatwiej zadzwonić do kontaktu pod nazwą mąż i z góry wiedzieć z kim się rozmawia, niż przekopywać się przez tysiące tygrysów, kociaków, słodziaków i Bóg jeden raczy wiedzieć co.
– Tak? To ciekawe kogo ukrywasz pod nazwami tygrysów, kociaków i słodziaków.
– Nikogo wariacie! Podałam to tylko w ramach przykładu porównawczego. Skoro jesteś taki mądry, to jak ty masz mnie zapisaną w komórce?

– Spojrzał na nią butnie.
– Pszczółka, a bo co?

– Maja rozparła się wygodniej w wózku i wybuchnęła tak piskliwym śmiechem, że przestraszona Premia weszła do swojej klatki.
– Nie wiem co mam powiedzieć. Przecież to było przewidywalne.
– Zapisałem twój numer tak na samym początku, kiedy mi go podałaś, żeby łatwiej sobie skojarzyć, że chodzi o Maję. Maję Wszołek.
– Słodki jesteś…

– Podjechała i pocałowała go w usta.
– Szkoda, że już jestem w ciąży, wiesz? Bo chętnie bym sobie przypomniała, jak się robi dzieci…

– Zachichotała.
– Trzydzieeeści uciiiśnięć klaaatki piersioooowej na dwaaaa wdeeeechy!

– Wyskrzeczała Premia, zdejmując Arturowi okulary z nosa. Maja znów roześmiała się piskliwie.
– Oddaj! Oddaj to! Oddaj moje okulary, słyszysz?
– Trzysta złoootych! Trzysta złooootych! Aaaaa! Aaaaaaa! Pięć puuunktów kaaaarnych, pięć puuuunktów kaaaaarnych!
– Musisz uporządkować w głowie tej biednej papużki, bo jak na razie to nie wie za bardzo co i kiedy począć ze swoją wiedzą. Wracajmy do domu.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 16

– Martyna, długo jeszcze? Przecież jak tak dalej pójdzie, to się spóźnimy!

– Krzyczał Piotr dobijając się do drzwi łazienki.
– Już wychodzę, czemu tak krzyczysz, obudzisz Alana.
– Byłaś tam piętnaście minut, jest trzynasta dwadzieścia, a mamy na czternastą. Chyba nie chcemy powtórzyć tego samego błędu, co przy pierwszym badaniu usg?
– Próbowałam wysikać się na zapas. Wiesz dobrze, że jak się denerwuje to…
– Dobrze już dobrze, nie kończ. Oby na drugim badaniu okazało się tak jak i na pierwszym, że z maluchem jest wszystko w porządku.

– Martyna westchnęła ciężko i poszła do przedpokoju po torebkę.
– Przełóż Alana do nosidełka, musimy jeszcze zdążyć odwieźć go do Anki i Wiktora.
– Może trzeba było poprosić Lidkę? Anna z Wiktorem mają teraz sporo problemów, tata Wiktora nadal w szpitalu, przeprowadzka do nowego domu…
– Ale poprosiliśmy ich, zgodzili się, a to znaczy, że jeden kłopot więcej na góra dwie godzinki im nie zaszkodzi i nie kombinuj, bo znowu zachce mi się siku!

– Piotrek westchnął i poszedł przenieść syna do samochodu. Kiedy jechali już do domu banachów Martyna podjęła rozmowę:
– Wiesz…Na początku byłam zła, że wpadliśmy. Nie powiem, żebym teraz skakała z radości z tego powodu zwłaszcza, że kiedy drugie dziecko się urodzi, Alan będzie miał rok i trzy miesiące, ale przynajmniej już się nie złoszczę.
– Wspaniale kochanie. Dobrze wiem, że będę musiał stanąć na głowie, żeby ci pomóc.
– Tak jest. Podwójne ilości pieluch w domu szczególnie napawają optymizmem.

– Piotrek uśmiechnął się tylko i dalszą drogę pokonali w milczeniu. Kiedy przekazali syna tymczasowym opiekunom, szybko dojechali do przychodni, w której miało odbyć się badanie. Martyna postanowiła, że jej drugą ciążę poprowadzi lekarz nie związany z leśną górą. Nie to, żeby im nie ufała, chodziło jej raczej o różnorodność doświadczeń w tej dziedzinie. Pierwsze badanie, mające na celu potwierdzić drugą ciążę odbyło się w leśnej górze, ale potem kobieta zdecydowała się na inną lekarkę z centrum miasta. Gdyby jednak lekarka nie wzbudziła jej zaufania, obiecała Piotrowi, że nie będzie szukać innego i wróci do leśnej góry, pod opiekę choćby Krzysztofa Radwana.
– Pani Martyna Strzelecka.

– Wywołała pielęgniarka i oboje zerwali się z miejsca idąc do gabinetu.
– Dzień dobry.

– Przywitała się lekarka w średnim wieku. Jej głos nie wzbudzał zaufania, był chrapliwy i już powitanie drażniło uszy, za to z wyglądu kobieta wydała się im uprzejma i z pewnością doświadczona.
– Rozumiem, że chce pani, aby badanie odbyło się w obecności męża, czy tak?
– Tak. Tak się umówiliśmy. Mąż uwielbia podziwiać jak maluch rośnie już za życia płodowego.
– Rozumiem. To bardzo dobrze.

– Skierowała wzrok na Piotra.
– Bardzo dużo daje kobiecie wsparcie podczas badania usg.
– Z takiego samego założenia wychodzę.
– Przyznam, że to rzadkość w moim gabinecie. Sporo panów twierdzi, że to nic ciekawego oglądać te niewyraźne kropki i kreski.
– Ja myślę trochę inaczej, bo jestem ratownikiem medycznym. Tak jak i moja żona.
– To fakt, wykształcenie może mieć tu spore znaczenie. Czy jest pani gotowa, bym mogła przeprowadzić badanie?
– Tak.

– Odpowiedziała Martyna, która powoli zaczynała się denerwować. Na dodatek głos lekarki powoli zaczynał ją mocno drażnić.
– Proszę pójść tam za parawan i przygotować się do badania.

– Wypełniła polecenie lekarki. Zdenerwowanie udzielało jej się coraz mocniej. Nie miała pojęcia dlaczego tak jest. Takie zjawisko wystąpiło u niej tylko raz, podczas pierwszego badania, weryfikującego pierwszą ciążę, potem traktowała każde kolejne badanie jako konieczność. Próbowała uspokoić nagłe drżenie rąk. Zdenerwowała się jeszcze mocniej czując, że jej pęcherz znowu jest wypełniony, ale nie miała odwagi poprosić lekarkę o minutkę przerwy na pójście do toalety. Wyszła zza parawanu i skierowała się w stronę fotela ginekologicznego. Lekarka podeszła do niej, założyła rękawiczki i powoli przeszła do badania.
– Jak znosi pani ciążę?
– Wyjątkowo kiepsko. Codzienne mdłości, wymioty, ale radzę sobie.
– Czy to pani pierwsza ciąża?
– Nie, pół roku temu…

– Zawiesiła głos czując, jak wstyd wylewa się jej rumieńcem na policzki.
– Pół roku temu urodziła pani pierwsze dziecko, tak?
– Tak. Ja wiem pani doktor, co pani sobie myśli…
– Droga pani, nic nie myślę. Nie jestem tu od oceniania w jakim odstępie czasu moje pacjentki zachodzą w ciążę.
– Ale to był wypadek…

– Piotr chrząknął ściskając ją delikatnie za dłoń.
– Kochanie, to tylko zwykłe badanie ginekologiczne, nie spowiedź.

– Żona zgromiła go wzrokiem i zapadła cisza.
– Pani Martyno, czy przed badaniem była pani w toalecie? Widzę, że pęcherz jest znacznie wypełniony.

– Martyna nie mogła poczerwienieć już bardziej. Jedyne o czym marzyła, to ucieczka, albo zniknięcie w podziemiach tego budynku.
– Ja…Ja…Tak, ale ja…
– Żona kiedy się denerwuje często robi siusiu.

– Przyszedł jej w sukurs Piotr.
– Proszę pójść do toalety, będzie mi łatwiej, gdy opróżni pani pęcherz, a pani sama poczuje się nieco bardziej zrelaksowana.

– Martyna już chciała się ubrać, by wyjść do toalety umieszczonej na korytarzu przychodni, ale lekarka powstrzymała ją gestem.
– Proszę skorzystać z toalety w moim gabinecie, szkoda czasu.

– Strzelecka podziękowała grzecznie, a pani doktor wskazała jej drzwi. Nigdy w życiu nie czuła się bardziej zawstydzona i upokorzona. Była wściekła na Piotra, który najwyraźniej nie widział w tej sytuacji nic zdrożnego i głupkowato się do niej szczerzył. Kiedy szybko się podmyła i wróciła na fotel długi czas milczeli całą trójką, aż odezwała się lekarka.
– Trzynasty tydzień ciąży, czy tak?
– tak.

– Odparli oboje zgodnym chórem.
– Serduszko w porządku, proszę posłuchać jak bije.

– Włączyła głośniczek w aparaturze i przyszli rodzice uśmiechnęli się do ekranu.
– Dzieciątko rozwija się prawidłowo, teraz popatrzymy sobie na główkę i twarzyczkę.

– Znów zapadła cisza, która wydawała się trwać bez końca. Nagłe, dziwne chrząknięcie lekarki sprawiło, że Martynie zrobiło się nagle zimno.
– Coś nie tak, pani doktor?

– Zapytał Piotrek mocniej ściskając dłoń ukochanej.
– Proszę państwa…Ja…Chyba jednak nie mam dla was do końca dobrych wiadomości.
– To znaczy?

– Spytała mocno drżącym głosem Martyna.
– Pęcherzyki obojga oczu dziecka się nie rozwinęły.
– Jak to nie rozwinęły?

– Kolejne pytanie, tym razem wypalone niemal z pretensją w głosie wystrzeliło z ust Martyny.
– Nie rozumiem, co to znaczy??

– Podjął spokojnie Piotr.
– To znaczy ni mniej, ni więcej tyle, że dziecko nie posiada oczu.
– Ale…Ale…Ale na poprzednim badaniu…Lekarz ze szpitala w leśnej górze nic takiego nie mówił…
– Spokojnie. Zaraz to wszystko wytłumaczę. Taką wadę można stwierdzić dopiero między trzynastym, a szesnastym tygodniem ciąży. Jest bardzo rzadką wadą wrodzoną. To anoftalmia. W swojej karierze lekarskiej spotkałam się z tą chorobą może dwa razy.
– Ale co to dla nas oznacza?

– Kontynuował zszokowany Piotr zerkając na Martynę, której łzy powoli zaczęły spływać po twarzy.
– Cóż. Tylko tyle, że dziecko będzie niewidome. Kiedy będzie miało kilka miesięcy, zostaną mu dobrane odpowiednie protezy gałek ocznych, które trzeba będzie za kilkanaście kolejnych miesięcy wymienić.

– Młode małżeństwo przeżywało teraz być może najtrudniejsze chwile w życiu. Zaszokowani spoglądali na lekarkę z głębokim bólem w oczach zadając jej nieme pytania: dlaczego my? Dlaczego to spotkało akurat nasze dziecko?
– Jeżeli mogłabym wyrazić swoje zdanie to…Na państwa miejscu zdecydowałabym się na aborcję.

– Piotrek podskoczył w miejscu, jak by go poraził prąd.
– Słucham? Mówi to lekarz? Pani uważa się za lekarza? To godzi w ten tytuł! To jest wbrew etyce lekarskiej.
– Ja rozumiem pana zdenerwowanie. Jest pan…Jesteście państwo w szoku. Teraz podejmowanie jakichkolwiek decyzji nie ma sensu. Muszą opaść emocje. Jednak proszę tylko pomyśleć, czy warto skazywać dziecko na życie w tak ciężkim kalectwie? Przecież ono nie da sobie rady w społeczeństwie, a państwo będziecie musieli zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, dostosować cały swój świat pod niewidome dziecko.

– Piotrek czuł, jak wzbiera w nim wściekłość z każdym kolejnym słowem lekarki. Gdyby nie była kobietą, z pewnością nie powstrzymałby się od tego, by wystrzelić kilka uderzeń z pięści w twarz.
– Kobieto! Ty powinnaś sama poddać się aborcji! Aborcji swojego mózgu.
– Piotreeek!

– Syknęła rozedrgana Martyna.
– Proponujesz nam, ty wstrętny babsztylu, żebyśmy zdecydowali się na aborcję tylko dlatego, że dziecko urodzi się niewidome? Ty chyba nie widziałaś z jakimi kalectwami i chorobami przychodzą na świat dzieci! Nieeee no to jest jakaś kpina! Martynka, wychodzimy stąd.

– Kobieta nie odezwała się ani słowem, gdy Martyna ubierała się w największym pośpiechu. Wyszli z gabinetu nie zaszczycając kobiety nawet krótkim do widzenia. Martyna rozkleiła się na dobre w ramionach męża za nim ruszyli spod przychodni.
– Nie martw się skarbie. Jakoś sobie poradzimy. Nie takie rzeczy przechodziliśmy w życiu, zobaczysz.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 15

– Zaspany Banach pojawił się w szpitalu już o siódmej nad ranem. Jakub Warner oczekiwał go w swoim gabinecie.
– Cześć, co się dzieje?

– Zapytał bez ogródek Wiktor
– Cześć Wiktor. No stary, w tym momencie śmierć na chorągwi wygląda lepiej od ciebie.
– No tak się w życiu czasem układa jak widzisz.

– Odpowiedział wzdychając ciężko.
– Siadaj. Kawy? Herbaty? Widzę, że Trochę ci brakuje, żeby znaleźć się w naszej rzeczywistości.
– Mała ząbkuje, Anka przeżywa, nie sposób spać. Powiesz o co chodzi?

– Streścił Wiktor siadając naprzeciw Warnera.
– Będę z tobą szczery Wiktor. Sam dobrze wiesz jak jest. Choroba nadciśnieniowa, cukrzyca, zaawansowana choroba wieńcowa…
– Kubuś, stop. Rozmawiasz z lekarzem, nie musisz mi tego tłumaczyć.
– Wiktor, chodzi o to, że…Organizm twojego ojca powoli nie daje rady. Zmieniałem już antybiotyk kilkukrotnie i są niewielkie poprawy. Zważając na jego chore serce, inne choroby, organizm nie jest już w stanie przyjmować tylu leków. Jego serce jest bardzo słabe.
– Czyli mam rozumieć, że to koniec, tak? Poddajemy się, przestajemy o niego walczyć?
– Robię co mogę…Ale niestety Niczego nie jestem w stanie ci zagwarantować. Teraz najważniejsze jest to ważne, aby niczym starszego pana nie denerwować, niczym zbędnym nie obciążać jego psychiki. Musi teraz dużo odpoczywać.
– Odrzekł Warner ze smutkiem spoglądając na Banacha.
– Niczego nowego mi nie powiedziałeś, ale chcę, żebyś wiedział, że…Ufam ci. Poprosiłem ciebie o to, żebyś prowadził mojego ojca, bo uważam, że masz ogromną wiedzę i doświadczenie. Nie to, żeby ci młodsi interniści byli mniej kompetentni, ale…
– Dziękuję Wiktor, miło to usłyszeć.
– Poza tym…Ja też byłem pod twoją opieką i źle na tym nie wyszedłem jak widać. Może mojemu ojcu też się uda.
– Oby Wiktor, oby. Nawet nie wiesz, jak rzadko słyszę takie słowa, a ile radości sprawiają.
– Wiem stary, przecież ja też jestem lekarzem i wiem jak to motywuje. Dzięki ci za szczerość i w sumie to wszyscy spodziewamy się, że może nastąpić najgorsze.
– To najważniejsze, ale nie traćcie nadziei. Teraz przepraszam cię Wiktor, ale muszę wracać do pacjentów. Ty pewnie pójdziesz do ojca?
– Tak, skoro już tu jestem…
– No to trzymaj się.
– Kuba krzepko poklepał Wiktora po plecach.

– Wyszli z gabinetu i Wiktor skierował się do sali ojca. Wszedł cicho uważając, by nie zakłócić spokoju starszego pana. Zauważył Jarosława, który siedział przy łóżku w nieludzkiej pozie. Głowa wsparta o dłonie, niemal opadała mu na kolana. Wiktor podszedł bliżej i zobaczył, że jego brat śpi. Niepewnie dotknął jego ramienia. Jarek podskoczył jak oparzony.
– Przepraszam, starałem się jak najdelikatniej.
– Rzekł Wiktor ściszonym głosem.
– Nic nie szkodzi, po prostu tak tu teraz cicho…Sam wiesz jak wiesz, przysnąłem chyba na chwilę. Zerwałem się, bo myślałem, że to pielęgniarka.
– Już jestem, także jak byś miał ochotę jechać do domu się przespać to…

– Odparł Wiktor jak by nie zwrócił uwagi na chwilę wcześniej wypowiedziane słowa.
– Nie, dzięki, dam radę.
– Rozmawiałem z lekarzem taty.
– Tak? I co?
– Potwierdził tylko to, co już wiemy.
– A co wiemy?
– To, że na cud nie możemy liczyć. Tata jest w bardzo kiepskim stanie i jeżeli ten stan nie ulegnie polepszeniu, będzie tylko gorzej.
– Czyli co, mamy się z nim już żegnać?
– Raczej przygotować się na nieuchronne.
– A to się czymś różni? Wiktor, nie jestem dzieckiem, nie musisz rozmawiać ze mną na okrętkę. Powiedz wprost, czy on umiera?
– Jako jego syn głęboko wierzę, że nie i bardzo bym tego chciał, a jako lekarz mogę ci powiedzieć tylko tyle, że istnieje takie prawdopodobieństwo. Jego organizm może tego nie wytrzymać.
– Cóż. Sami jesteśmy temu trochę winni.
– My?

– W pytaniu Wiktora zabrzmiała nuta wrogości.
– Tak. Staramy się odstawiać przed nim szopkę, że wszystko jest ok, najwidoczniej mało wiarygodnie, skoro tak się tym przejmuje…

– Wiktor zdenerwował się i z zaciętym wyrazem twarzy, podszedł bliżej brata i nachylił się nad jego uchem, zniżył głos, by nie obudzić śpiącego ojca.
– Słuchaj! Nie wiem co ty sobie wyobrażasz, ale jeżeli ktokolwiek niszczy jego zdrowie w sferze psychicznej, to na pewno nie my! Rozumiesz? Nie my!

– Wysyczał przez zaciśnięte zęby.
– Wiktor, opanuj się…
– Co się opanuj! Jakie opanuj! Ojciec powiedział mi o liście, który do niego wysłałeś! Możesz powiedzieć mi po co? Jak chciałeś się wyspowiadać, to może trzeba było do kościoła iść, a nie gnębić starszego, schorowanego ojca! Nie pomyślałeś?
– Wiktor, masz rację, ale zdałem sobie z tego sprawę dopiero po fakcie…Kiedy tata już o wszystkim wiedział. Wybacz, ale ty wciąż nie próbujesz dać mi drugiej szansy i zrozumieć, że ludzie naprawdę się zmieniają.
– Nie rozumiesz jak bardzo się tego wstydzę? Skoro już nie pytałeś mnie o zdanie i jak zwykle postanowiłeś zrobić to, co tobie jest na rękę i pomoże się z tego wszystkiego oczyścić, to może trzeba było wysłać kopię listu do Anny, jej matki, do mojej pracy, co? Nie wpadło ci to do głowy? Szkoda!
– Przepraszam. Masz rację. To znów moja wina. Chciałbym ci kiedyś opowiedzieć o tym wszystkim, co przeżyłem, co mnie spotkało przez wszystkie lata, gdy nie mieliśmy kontaktu.
– Znowu się kłócicie chłopcy?

– Przerwał im pan Władysław, który obudził się, co umknęło ich uwadze.
– Nie tatku. Nie kłócimy się. Tak sobie zwyczajnie rozmawiamy.

– Odezwał się pierwszy Jarek chwytając ojca za rękę.
– Jaki mamy dzisiaj dzień?
– Niedziela tato.

– Odpowiedział tym razem Wiktor siadając po przeciwnej stronie łóżka.
– Cieszę się, że was mam. Chciałbym, abyś przerwał tę nić niezgody Wiktorku. Zwłaszcza, że nadchodzą święta. Wasze pierwsze święta razem, od wielu, wielu lat.

– Zrobił długą pauzę silnie kaszląc i chrapliwie oddychając.
– Tato, spokojnie. Nie denerwuj się, będzie tak, jak chcesz.

– Zapewnił Wiktor.
– Chodzi o to synu, żebyś ty zechciał. Zrozumiał, że każdy zasługuje na drugą szansę i na wybaczenie. Nie ma człowieka bez winy mniejszej, czy większej, bo naturą ludzką jest popełniać błędy. Moją ostatnią wolą jest to, żebyście wreszcie się pogodzili. Żyli ze sobą jak powinni żyć bracia między sobą. Wspierajcie się, pomagajcie sobie na każdym gruncie. Wybacz mu synu tak, jak i ja to zrobiłem, kiedy dowiedziałem się o tym, co cię spotkało i kiedy zrozumiałem, jak bardzo cię krzywdziłem nie wiedząc o tym wszystkim przez całe życie. Wybaczyłem Jarkowi to, że dopóki mógł nadużywał mojego zaufania i wiary w jego osobę.

– Wiktor nie był w stanie panować nad drżeniem dłoni, kiedy trzymał w nich rozpalone od gorączki dłonie ojca, któremu z trudem przyszło wypowiedzenie tylu zdań bez dłuższej przerwy, ale oboje z Jarkiem nie śmieli mu przerywać.
– Już niedługo połączy was wspólne cierpienie moje dzieci.
– Tato, co ty mówisz…Rozmawialiśmy z lekarzem. Musisz mieć teraz przede wszystkim spokój, nie myśleć o niepotrzebnych sprawach…
– On może sobie mówić jedno, a ja wiem drugie. Ja na tym świecie przeżyłem już wystarczająco dużo, by być gotowym na odejście. Wierzę…Nie…Ja wiem, że spłodziłem mądrych synów, których może wiele w życiu nie nauczyłem, ale życie zrobiło to za mnie. Odchodząc stąd chciałbym wiedzieć, że żyjecie w zgodzie. Wiem, że żaden z was nie wstydzi się nosić naszego nazwiska i przynosi mu chlubę na swój sposób. Jestem z tego dumny. Kocham was! Możecie mi to obiecać? To wszystko, o co proszę?
– Tak tato.

– Odpowiedzieli oboje zdając sobie sprawę z powagi słów taty.
– Podajcie sobie dłonie na zgodę, chcę być tego świadkiem.
– Nie noszę już w sobie urazy Jarku. Wy…Wybaczam…Zapomnijmy o tym…

– Wiktor odezwał się jako pierwszy, a brat bez słowa przytulił go. Trwali tak długi czas w braterskim uścisku, ukrywając nieproszone łzy przed rodzicielem.
– Wspaniały to widok dla moich starych oczu, które niewiele w życiu dobrego widziały. Powiedz Wiktorku, czy Zosieńka już szykuje te pyszne pierogi, które robi co roku na Wigilię?

– Wiktor zdumiał się, jak sprawnie tata przeszedł zupełnie w inne rewiry rozmowy podczas, kiedy on sam był poruszony do głębi tym, co wydarzyło się przed chwilą.
– Nnnie…Chyba jeszcze nie, to trochę za wcześnie tato.
– Ach, faktycznie, pewnie tak. A prezenty? Prezenty kupiłeś już dziewczynkom i Małgosi? Mamie Ani?
– Też jeszcze nie. Liczyłem na to, że mi pomożesz wpaść na jakiś pomysł w tej sprawie. A co ty chciałbyś dostać?
– Ja?

– Starszy pan spróbował się roześmiać.
– Ja już dostałem to, o czym marzyłem od kilku ładnych lat. Pogodziłem dwóch zwaśnionych synów.

– Obaj uśmiechnęli się do niego, próbując zachować taki sam głęboki spokój.
– Mam nadzieję, że do świąt wydobrzejesz tatku. Potem czeka nas w życiu dużo zmian.
– Wieem, Ania mi o wszystkim mówiła, ale ja już wyraziłem swoje zdanie na ten temat nieco wcześniej.

– Żaden z braci nie śmiał tego komentować.
– Teraz obaj marsz się wyspać, zjeść coś i wziąć kąpiel. Ja muszę odpocząć, sami powiedzieliście, że tak kazał lekarz. Przyjdźcie trochę później.

– Zgoda, przyjdziemy obaj.

– Stwierdził rzeczowo Jarek i po chwili, poruszeni i rozedrgani wewnętrznie opuścili salę ojca.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 14

– Pierwszy grudnia Lidka przywitała w złym humorze. Zimny deszcz i wiatr nie nastrajały pozytywnie. To nie powinno jej dziwić w obecnych czasach zaniedbanego przez ludzi klimatu, ale nadal ją denerwowało. Jak niby przygotować się psychicznie do nadchodzących świąt, kiedy grudzień za oknem wygląda jak październik, czy listopad? Jej bolączki po spotkaniu z Daro już powoli znikały i goiły się. Żołądek jej się kurczył, ponieważ umówiła się, że Daro zjawi się po odbiór leków. Obiecała sobie solennie, że nie wykradnie ich już nigdy więcej, że jeszcze dziś podczas dyżuru z Wiktorem pójdzie do Artura i przyzna się. Odpracuje wartość skradzionych leków, albo od razu odda z własnej kieszeni. Zadzwonił dzwonek do drzwi. Napięła się momentalnie jak struna, nim poszła otworzyć drzwi. Wyjęła szybko torebkę z zapakowanymi lekami i poszła otworzyć.
– Cześć piękna. Widzę, że nasze ostatnie spotkanie ci służy. Wypiękniałaś i wyglądasz teraz jak nieboskie stworzenie.
– A w ten zakuty łeb chcesz?
– Uuuu, cóż za miłe powitanie, czyli wszystko z tobą w porządku, to najważniejsze.
– Odczep się! Masz. Dwa opakowania sewredolu i na nic więcej nie możesz z mojej strony liczyć. Ja i tak wystarczająco się naraziłam, prawie wpadłam.
– No wzruszające, nie powiem. Przecież polska służba zdrowia nie poradziłaby sobie bez kogoś takiego jak ty. A my tym bardziej nie, więc musisz bardziej uważać księżniczko.
– Słucham?
– A co myślałaś? Dajesz mi tu jakieś ochłapy zwane sewredolem, dwa opakowania i liczysz na odznakę bohaterki roku, czy co?
– Wywiązałam się z zadania, daj mi już spokój i zapomnij o mnie!
– Posłuchaj maleńka. Pozwolisz, że to ja będę decydował, kiedy nasza umowa dobiega końca, dobrze?
– Słuchaj gnoju! Co ty sobie myślisz, że dam się zastraszyć? Nie wiem co sobie wyobrażasz, ale wyniesienie jakichkolwiek leków ze stacji ratownictwa medycznego rzadko kiedy uchodzi uwadze lekarza!
– Nie dasz się zastraszyć? Ale już to zrobiłaś. W przeciwnym razie nie dałabyś mi tych leków. Poza tym…Zastraszyć, co to za dziwne słowo? Przecież to taka drobna, doraźna pomoc przyjaciołom, czyż nie? Czego tu się bać?

– Zaśmiał się rubasznie.
– Jesteś obleśny. Potwornie brzydkie masz zęby, ćpanie cię niszczy!
– Na jutro chcę morfinę w zastrzykach. Te tabletki to jak by je nawet w dupę wsadzić nie dają takiego działania jak chociażby morphini Sulfas.
– Człowieku! Jak mam to zrobić? To nie jest wykonalne, żarty się skończyły, dzwonię na policję!

– Daro otworzył drzwi dając sygnał gestem ręki, że rozmowa już skończona. Lidka usiadła na krześle w kuchni i rozpłakała się. Drżały jej dłonie, drżała na całym ciele. Jak długo to potrwa? Jak długo da jeszcze radę być silna przed wszystkimi i samą sobą? Może dla świętego spokoju warto jednak pójść na policję? Nie można przecież cały czas pozwolić się szantażować i żyć w ciągłym stresie. Zadzwoniła jej komórka. Otarła szybko nos i oczy, spoglądając na wyświetlacz.
– Kuba.

– Odczytała i przez chwilę ze szczęścia nie mogła zdobyć się na odebranie połączenia. Kiedy to zrobiła, nie usłyszała radosnego powitania jak się spodziewała.
– Lidka? Jest z tobą Kasia?
– Cześć…Yyyy…Kasia? Nie rozumiem?
– Czego nie rozumiesz? Przecież jasno sformułowałem pytanie! Czy jest z tobą Kasia?
– Nie rozumiem dlaczego miałaby być ze mną, skoro nie utrzymujemy kontaktów!

– Odkrzyknęła równie poirytowana.
– Po prostu była na mnie zła…Pokłóciliśmy się i wyszła, za nim zdążyłem odwieźć ją do szkoły. To chyba normalne, że pomyślałem o tobie? Przecież ciebie bardzo lubi.
– Nie. Nie było jej i nie ma u mnie. Przykro mi, nie mogę ci pomóc. Nie martw się, może sama poszła do szkoły?
– Sama? Ma przecież dopiero osiem lat.
– Fakt, nie powinna, ale nie oznacza to, że nie potrafi tam dotrzeć.
– Gdyby jednak się z tobą skontaktowała to, bardzo cię proszę daj mi znać.
– Jasne. Muszę kończyć. Spieszę się do pracy.

– Rozłączyła się nie czekając na odpowiedź. Każda rozmowa z Kubą była dla niej uciążliwa odkąd poróżniły ich wydarzenia ostatnich miesięcy. Żałowała, że Jakub nie jest w stanie dać jej szansy, by się wytłumaczyć, jeśli nie teraz, to w najbliższej przyszłości. Gdyby dostała od niego szansę, być może miałaby w sobie więcej odwagi i motywację, by nie ulec Daro. Kiedy nakarmiła kotkę i wysprzątała jej kuwetę spostrzegła, że tak właściwie jest już spóźniona na dyżur. Zaklęła głośno i wezwała taksówkę. W pracy pojawiła się dwadzieścia pięć minut później.
– Jestem! Doktorze, jestem! Bardzo przepraszam za spóźnienie, problemy rodzinne…
– Kto ich w dzisiejszych czasach nie ma. Już miałem do ciebie dzwonić. Mamy wezwanie. Przebierzesz się w karetce.
– Jak to w…Karetce?
– Żartowałem, masz dwie minuty.

– Lidka popędziła do szatni znów wracając myślami do porannych wydarzeń. Przypomniała sobie, jak Daro pokazywał jej przeróżne zdjęcia szczęśliwej Kasi i dreszcz przeszedł ją na samą myśl o tym, że dziewczynka nadal może być śledzona, przez któregoś z jego ludzi. Na razie Lidka wywiązywała się z umowy, więc teoretycznie dziecku nie powinno grozić niebezpieczeństwo, ale nie mogła wziąć tego za pewnik. W chwilę potem biegła już do karetki. Adam Wszołek z Wiktorem byli już w gotowości.
– Jestem, jedziemy. Co się właściwie stało?
– Nie wiemy. Dzwoniąca kobieta powiedziała tylko, że wypadek przy pracach remontowych w domu.
– No to faktycznie, nie wiemy nic. Ktoś mógł sobie coś rozwiercić, czymś się poparzyć…
– Taaak jest.

– Westchnął Wiktor w zamyśleniu.

– Lidka też pogrążyła się w myślach. Co chwila spoglądała na telefon w oczekiwaniu na jakąś wiadomość od Kuby, czy Kasia się znalazła.
– Słyszałem doktorze, że odziedziczyliście jakiś spadek z doktor Anną?
– Chyba wszyscy już to słyszeli.

– Odpowiedział bez pretensji w głosie Wiktor.
– A jak stan tego starszego pana?
– Podejrzewam, że to już naprawdę kwestia kilku dni. Żeby mu ulżyć, podają mu morfinę…

– Na dźwięk tego słowa Lidka wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
– Co jest Lidka? Wszystko ok?

– Zapytał Wiktor.
– Tak…Zimno jakoś…
– Faktycznie. Pogoda grudnia nie przypomina.

– Kiedy dojechali na miejsce w mieszkaniu zastali spanikowaną kobietę i wielkie pobojowisko. Pokój, w którym poszkodowany oczekiwał na pomoc był w trakcie malowania, wszystko niemal osłonięte folią malarską.
– Witam, Wiktor Banach, lekarz. Co się stało?
– Pomóżcie mu! Pomóżcie mojemu bratu! Połknął trochę farby olejnej!
– Jezus Maria, jak to połknął?

– Przeraziła się Lidka.
– Cholera jasna!

– Zaklął Banach.
– Powiedział, że już nie da rady żyć. Żona chce mu zabrać dzieci, rozwieźć się, bo stracił pracę i zaczął pić. Poprosiłam go, żeby mi pomógł w malowaniu pokoju, taki remont. Skąd miałam wiedzieć, że coś takiego przyjdzie mu do głowy, chciałam go uchronić przed zrobieniem czegoś takiego, ale mi się nie udało, błagam, pomóżcie mu!
– Dobrze, spokojnie. Skąd pani wie, że połknął tę farbę?
– Powiedział mi, już po fakcie, że to zrobił. Najpierw miał jakieś szumy w uszach, mrowienie w palcach, zaczął się ślinić, a potem dostał drgawek i upadł. Zadzwoniłam jak najprędzej po pogotowie…
– Co robimy doktorze?
– Facet wpadł już w śpiączkę narkotyczną, musimy go zaintubować, bo inaczej się udusi. Zabieramy pana, szybko. Jak ciśnienie?
– 90 na 70. Siedem oddechów na minutę.
– Cholera, pogarsza się. Nie ma na co czekać, Lidka intubuj! Panowie, do karetki i migiem z panem do szpitala.
– Nie prowokujemy wymiotów?
– Nie Lidka, w ten sposób możemy doprowadzić do ciężkiego uszkodzenia płuc. Musimy panu zapewnić ciepło i spokój, także Adam włącz ogrzewanie na maksa.
– A co ze mną? Chcę jechać z bratem.
– Niestety, nie możemy pani zabrać.

– na Sorze pacjenta z zatruciem farbą olejną przejął Warner. Kiedy Wiktor podał Kubie wszystkie informacje zebrane podczas wywiadu lekarskiego i oddalił się wraz z Adamem, Lidka pobiegła za nim.
– Kuba! Kuba poczekaj! Co z Kasią? Znalazła się?
– Tak. Przepraszam, że cię niepokoiłem.
– Nie szkodzi, ale myślałam, że dasz znać, że się znalazła. Martwiłam się.
– Przepraszam. Mamy dzisiaj wyjątkowe urwanie głowy.
– Więc gdzie była Kasia?
– Poszła sama do szkoły, tak jak mówiłaś, a teraz…
– Ciociaaaa!

– Usłyszeli za sobą wrzask Kasi. Lidce mocniej zabiło serce. Nie widziała dziewczynki od ponad siedmiu miesięcy.
– Hej kruszyno! Aleś ty urosła! Jakie ty masz długie włosy!
– Ciociu. Powiedz mi. Gdzie byłaś przez ten cały czas?
– Byłam…Ja…Musiałam…

– Wyjąkała zastanawiając się co tak właściwie ma powiedzieć tej ślicznej dziewczynce, o najpiękniejszych roześmianych oczach, które kiedykolwiek w życiu widziała.
– Po prostu miałam mnóstwo problemów kochanie…
– To znaczy, że już nie masz tak? I że będziesz do nas znowu przychodzić?
– Kasiu, daj cioci spokój, bardzo cię proszę. Idź do samochodu, Dominika zaraz po ciebie przyjdzie.
– Nie! Dobrze wiesz, że jej nie lubię! Nienawidzę jej! To przez nią ciocia do nas nie przychodzi, widziałam, jak cię ostatnio przytulała i całowała! A przecież ty kochasz ciocię!
– Natychmiast do samochodu!

– Wrzasnął Jakub, aż obie z Lidką się wzdrygnęły. W oczach Kasi pojawiły się łzy i pobiegła do samochodu, posyłając Lidce pełne bólu spojrzenie.
– Przepraszam cię za nią. Dominika to nasza nowa sąsiadka. Czasem zostawiam z nią Kasię i…
– W porządku. Nie musisz mi się tłumaczyć. Tylko nie krzycz tak na dziecko, bo aż serce pęka.
– To, że ty nie chcesz się nikomu z niczego tłumaczyć, to nie znaczy, że ja nie chce. Między mną i Dominiką niczego nie ma. Kasia źle to zinterpretowała. To o to się rano pokłóciliśmy.
– Ok, nawet, jeżeli coś by między wami było to mnie nic do tego.
– Nic? Niedawno mnie przepraszałaś, prosiłaś o jeszcze jedną szansę, myślałem, że…
– W końcu się nade mną zlitowałeś?
– Nie! Przemyślałem wszystko i myślę, że powinniśmy zakopać topór wojenny.

– Lidka westchnęła ciężko.
– W porządku, skoro tak. Teraz nie mam na to czasu, jestem w pracy. Odezwę się za kilka dni to porozmawiamy.
– Jasne, no to cześć.

– Po raz pierwszy od dawna zobaczyła, jak Kuba uśmiecha się delikatnie patrząc na nią. Za ten uśmiech przeznaczony tylko dla niej mogłaby wykraść nawet całą karetkę leków. Kiedy Kuba odszedł, Lidka skierowała się do karetki, by przygotować ją do następnego wezwania, a co za tym idzie musiała znowu wykraść morfinę. Myśl, że gdyby tego nie zrobiła Daro i jego ludzie mogliby skrzywdzić Kasię, cudowną, roześmianą i wrażliwą dziewczynkę do głębi nią wstrząsała. Nie mogła do tego dopuścić.
– To jeszcze przez jakiś czas musi potrwać. Za nim nasza relacja się nie wyprostuje…A potem, potem wszystko mu powiem, jak na świętej spowiedzi.

– Pocieszała się w duchu chowając do torebki kilkanaście ampułek morfiny.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 13

– Anna nie mogła spać niemal przez całą noc. Nie było to niczym odbiegającym od normy zważając na to, że jej córka była teraz w fazie ząbkowania, jednak to nie Pola spędzała jej sen z powiek tej nocy. Wprost przeciwnie, spała grzecznie jak aniołek pomiędzy swoimi rodzicami. Odkąd opanowała zdolność przechodzenia ze swojego łóżeczka wprost do łóżka ukochanych rodziców, korzystała z tej umiejętności niemal co noc. Nie było w tym nic dziwnego zważając na to, że łóżeczko od samego początku stało przy łóżku Wiktora i Anny, by było im wygodniej sięgać po córeczkę, która w nocy nagle zgłodnieje, albo będzie miała inną, nie cierpiącą zwłoki potrzebę. Tak było i tym razem. Dziesięciomiesięczna Pola, spała najspokojniej w świecie, rozpychając się i układając w najwygodniejszych dla siebie pozach. Anna popatrzyła na córkę z uśmiechem dziwiąc się, że nie budzi jej donośne chrapanie Wiktora. Z czułością pomyślała o tym, że niedługo wypadałoby pomyśleć o osobnym pokoju dla Poli, a co za tym idzie o nowym domu. Szybko jednak tor myśli zbiegł na to, że kiedy tylko nadejdzie odpowiednia pora dnia, będzie musiała się udać do szpitala na obiecaną rozmowę z panem Stefanem i notariuszem. Przerażało ją to wewnętrznie mimo że bardzo często miała kontakt z ludźmi, nad którymi wisiało widmo śmierci. Jednak co do pana Stefana było zupełnie inaczej. Miała mocne wyrzuty sumienia, że zaniedbała kontakt z tym wspaniałym człowiekiem. Być może gdyby tego nie zrobiła, byłaby jeszcze szansa na uratowanie jego życia. Może wystarczyłaby odpowiednio mocna siła perswazji, by namówić go na leczenie we wczesnym stadium nowotworu płuc? Tyle dobra zawdzięczała panu Stefanowi, a przez pędzącą kolej życia całkiem o tym zapomniała. Anna wyrzucała sobie, że nie było jej wówczas, gdy on być może najbardziej jej potrzebował. Nie miał do niej o to żalu, nawet potrafił sobie logicznie wytłumaczyć tak długi brak odzewu ze strony Anny. Świadczyło o tym choćby to, że postanowił zapisać jej coś w swoim testamencie. Była tym faktem niemniej skrępowana. Znała tego człowieka dość krótko mimo wszystko, nawet gdyby zliczyć ilość wspólnie spędzonych dni i miesięcy. Skoro jednak pan Stefan zdecydował się przekazać jej coś i udokumentować to w testamencie, mogła wnioskować, że w jego życiu odegrała jakąś bardzo ważną rolę.
– Anka…Czemu ty nie śpisz?

– Wyrwał ją z zamyślenia zaspany głos Wiktora.
– A ty?
– Ja? No to dobre pytanie jest, spójrz gdzie śpi nasze dziecko.

– Obróciła głowę i spojrzała. Nie mogła się nie roześmiać, widząc prawie całe ciałko córeczki rozłożone wygodnie na Wiktorze.
– Widzę, że dobry z ciebie materac.

– Szepnęła i spróbowała przełożyć małą do łóżeczka. Na szczęście dziewczynka nie obudziła się nawet na moment, gdy Anna odłożyła ją i przykryła kołderką.
– Która to godzina?
– Piąta osiemnaście.
– No i co? Od której tak nie śpisz?
– A bo ja wiem? Nie mogę spać po tym, jak zadzwoniła do mnie była opiekunka pana Stefana.
– No tak…

– Obrócił się twarzą do niej.
– Nie masz czym się zamartwiać. To normalne, że człowiek chce wykorzystać ostatnie dni życia na rozmowę z bliskimi mu osobami. Przecież sama mówiłaś, że jesteś dla niego bliska i ważna, on też tak twierdzi.
– No tak, ale…Wiktor, boję się tego testamentu. Co on chce mi przekazać. Strasznie mnie to krępuje. On tak mi w życiu pomógł, ja jemu niestety nie zdążyłam. Mam wrażenie, jak bym coś komuś wykradała.
– Aniu. Moim zdaniem to błędne myślenie. Jeżeli twierdzisz, że nie zdążyłaś mu pomóc, to właśnie teraz masz okazję się zrewanżować.
– Ale on tak nie twierdzi Wiktor. Nie ma do mnie żalu o to, że nie mieliśmy kontaktu przez tyle czasu.
– A powinien? Przecież to nie dlatego, że o nim zapomniałaś, nie chciałaś, wytłumaczyłaś mu to i jak mówiłaś, zrozumiał. Poza tym, jaką masz pewność, że wcześniej tej pomocy potrzebował? Może sam doskonale sobie radził.
– Tak. Zapewne dopóki nie zachorował.
– Przerabiałaś to już z nim i ze mną. Jesteś zbyt wrażliwa, a może i nawet zbyt przewrażliwiona. Wiem, że łatwo jest mi powiedzieć, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, żebyś po prostu przyjęła ten stan rzeczy i przestała się nadmiernie przejmować i stresować.
– Może masz i rację, postaram się. Tylko chyba nie zrozumiałam o jakim rewanżu mówiłeś.
– Zwyczajnym. Nie nadrobisz co prawda tych chwil, które straciliście, ale możesz teraz przy nim być. Obecność drugiego człowieka w ostatnich dniach życia jest bardzo ważna, zwłaszcza, kiedy umierająca osoba jest samotna. To nie raz jest większym wsparciem, niż pomoc okazana niejednokrotnie podczas całego życia.
– Jesteś bardzo mądrym człowiekiem i cieszę się, że mam takiego wspaniałego męża.

– Pocałowała go namiętnie.
– To o której musisz tam być?
– Około jedenastej.
– W takim razie mamy jeszcze mnóstwo czasu dla siebie.

– Wymruczał i zaczął zabierać się do spełnienia najważniejszego obowiązku małżeńskiego.
– Co ty robisz, zwariowałeś? Pola śpi…

– Zachichotała.
– Jakoś nigdy do tej pory ci to nie przeszkadzało.

– Szepnął nieco bardziej rozpalony.

– Rozwiązanie, które rankiem zaproponował Wiktor okazało się być skuteczne, kiedy nadeszła dziesiąta trzydzieści i Anna jechała do szpitala. Rozmowa przeprowadzona przed aktem małżeńskim też dużo dała, Anna czuła, że lżej jej na duchu. Kiedy zjawiła się w szpitalu i dotarła do sali pana Stefana była odprężona. Weszła szybko i przywitała się ze starszym panem.
– Dzień dobry panie Stefanie. Przepraszam, że dopiero dzisiaj, ale wcześniej znów zatrzymało mnie trochę spraw. Mój teść również leży w szpitalu i walczy o życie, dodatkowo praca, córka, zupełnie nie wiem jak dajemy radę z mężem dzielić się obowiązkami, skoro doba jest tylko jedna.

– Ucałowała go w oba policzki.
– Masz piękne perfumy Aniula, jak zawsze.
– Dziękuję. Mężowi też się podobają. Jak się pan czuje?
– Jak trzy dni przed śmiercią Aniuchna, a jak ja mogę się czuć? Mnie już wiele nie zostało, czuję to. Ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy mówiłem ci, że już niewiele mnie czeka.
– Poczucie humoru dopisuje, to najważniejsze.
– A jakież to poczucie humoru kochana, to cała prawda.

– Anna usiadła przy łóżku chorego. Patrzyła na niego i z każdą chwilą smutniała coraz bardziej. Był tak chudy, że mógł już z pewnością służyć w pracowni anatomicznej. Wszystkie mięśnie i kości rysowały się bardzo wyraźnie pod zbyt dużą, szpitalną piżamą. Masa aparatury, do której starszy pan był podłączony przygnębiała dodatkowo. Łzy kręciły się jej w oczach, gdy widziała jak walczy o każdy oddech i z jakim trudem przychodziło mu mówienie. Najboleśniejsze było jednak to, że on zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili może odejść z tego świata.
– Aniuchna, posłuchaj mnie dziecko.
– Tak?

– Odezwała się spokojnie, chwytając go za dłoń.
– Notariusz za chwilę dojedzie z Marysią, ale, nie wiem jak długo dam radę mówić, a chciałbym, żebyś wiedziała…
– Spokojnie. Proszę oszczędzać siły, są teraz na wagę złota.
– Aniu. Obiecaj mi, że zajmiesz się końmi, kiedy mnie tu już nie będzie, końmi i domem..

– Na jej twarzy pojawił się wyraz bezgranicznego niedowierzania.
– Ale…Ale jak to…Panie Stefanie, ja…Ja nie…
– Nikt lepiej nie zna moich koni od ciebie. Przecież dawniej uczyłem cię opiekować się nimi. Potrafisz odpowiednio się nimi bardzo dobrze zaopiekować, nakarmić, wyczesać, pracowałaś z nimi bardzo aktywnie, a one cię uwielbiały.
– Panie Stefanie, wszystko się zgadza i ja…Ja oczywiście jestem bardzo wdzięczna, że to mnie chce pan powierzyć swój dom i konie, ale nie wiem czy będę w stanie podołać. Mam malutkie dziecko, oboje z mężem mamy też pracę, w której trzeba być dostępnym w każdej chwili.
– Chyba mi nie odmawiasz?
– Nie…Nie, to znaczy…Ja jestem w bardzo dużym szoku, ale…Ale…
– Nie ma czasu na zastanowienie moje dziecko. Jeżeli nie ty, to to wszystko, o co dbałem tyle lat pójdzie na zmarnowanie.
– A Marysia? Co z nią?
– Marysia też ma serce na dłoni. Pomagała mi tyle lat, ale jest młodziutka. Niedawno wyszła za mąż i razem z mężem się budują. Mój dom im niepotrzebny, ale o nią też zadbam. W końcu grosza nigdy za wiele na start, prawda?

– Anna uśmiechnęła się lekko, potakując głową.
– Testament tak właściwie już jest spisany, tak jak mówiłem ci ostatnio, jednak muszę tam nanieść drobne poprawki, dlatego prosiłem Marysię, by stawiła się z notariuszem. Aniu, czy myślisz, że twój mąż nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyście się przeprowadzili?
– Oj panie Stefanie. Mój mąż czasem przypomina mi trochę pana. Jest naprawdę dobrym człowiekiem. Najważniejsze jest dla niego dobro innych, o sobie myśli na samym końcu.
– Ho ho ho! To zupełnie tak jak ty.
– I tak jak pan. Wracając do pana pytania. Razem z Wiktorem myśleliśmy już powoli o tym, by poszukać większego mieszkania…Chcemy wziąć niebawem prawdziwy ślub.
– No proszę! A więc udało mi się wam pomóc?
– Jak zwykle tak.

– Potwierdziła ze szczerym uśmiechem.
– Wy też pomożecie mi odejść w spokoju ducha, jeśli zdecydujecie się zająć domem, końmi i resztą gospodarstwa. Chciałbym ich poznać, twoją córeczkę, męża, całą waszą rodzinę, ale wiem, że nie zdążę.

– Anna zastanowiła się przez chwilę.
– Zdąży pan, obiecuję, że zorganizuje dla pana takie spotkanie choćby jutro.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 12

– Kłótnię państwa Strzeleckich słychać było w całej stacji. Szczęście w nieszczęściu, prócz nich o tej godzinie nie było raczej nikogo w całym budynku. Jednak gdyby było inaczej, problem, przez który powstała sprzeczka zdawał się być ważniejszy, niż ewentualne, dodatkowe osoby znajdujące się na metrażu.
– A ja myślę, że to jest zły pomysł, żebyś prowadziła dzisiaj karetkę!
– A ja myślę, że to jest świetny pomysł! Nie wiem z czym masz problem!!
– Z tym, że jeszcze dwie godziny temu nie mogłaś wyjść z toalety? Z tym, że wyjątkowo trudno znosisz drugą ciążę?
– Może od razu powiedz, że będziesz się wstydził jechać karetką z kobietą kierowcą!
– Nie…Martynka, dobrze wiesz, że to nie o to chodzi. Przecież wiem, że doskonale potrafisz prowadzić karetkę. Ale dzisiaj jeździmy podstawą i…
– No właśnie! I to był najgorszy pomysł Góry, na jaki mógł wpaść! Jakoś nikt do tej pory nie protestował, kiedy siedziałam za kółkiem!
– Nikt, to znaczy? Anna? Lidka?
– Cham! Świnia! Jesteś podły! Wiktor też nigdy nic do tego nie miał!
– Bo jeszcze nie prowadziłaś jak jechaliśmy z Banachem na wezwanie, uspokój swoje emocje kochanie.
– Ja doskonale wiem, że uważasz się za najlepszego kierowcę w tej stacji, ale albo pozwolisz mi dzisiaj prowadzić, albo szukaj sobie zastępstwa!

– Piotr westchnął ciężko.
– No dobra. Jak chcesz, ale w razie gdyby coś, to zamieniamy się miejscami.
– Nie ma żadnego gdyby coś! Jeżeli tak bardzo martwisz się o moją ciążę, bierzesz torbę, plecak i śmigasz!
– Tak jest szefowo.

– Zrezygnowany potaknął głową.
– No dobra. Może masz rację, że powinienem trochę bardziej wyluzować. Martwię się o was.

– Podszedł i przytulił ją mocno.
– Jesteś zazdrosny o te gruchoty i nie dopuszczasz myśli, że ktoś może prowadzić tak dobrze, jak ty, albo przynajmniej niemal na równi z tobą.
– No trochę w tym racji jest, ale przyznasz, że to niemożliwe, żebyś prowadziła lepiej ode mnie, skoro za kółkiem siedzisz dopiero od kilku miesięcy. Ja mam za sobą już kilka ładnych lat i wiele przygód podczas prowadzenia. To chyba nic dziwnego, że się martwię i o ciebie i o karetkę. Trzeba wiedzieć co i kiedy w niej może nie zaskoczyć, no i tak dalej…
– Nie zaczynaj mnie znowu denerwować. Za kierownicą czuję się pewniej niż z miotłą czy z mopem w ręce, a wszystko co wymieniłeś mam w jednym paluszku. Lidka mi kiedyś pokazała. No i co, łyso ci? Jak przyszła do stacji i okazało się, że jest lepsza w naprawianiu naszych gruchotów, to też byłeś zazdrosny. Wiesz co ci jeszcze powiem, żałuję, że wcześniej nie wyrobiłam odpowiednich papierów.
– Nooo! Pani Strzelecka, to znaczy, że będzie pani ze mną konkurować?
– A żebyś wiedział!
– 19 p!
– Całe szczęście, że na dyspozytorni też siedzi kobieta, która rozumie, że my, mamy takie samo prawo realizować tak wysoko stawiane cele jak wy. 19 P zgłaszam się.

– Skwitowała Martyna..
– skate park na Słomińskiego. Jedenastoletnia dziewczynka spadła z metrowej rampy podczas akrobacji rowerowej.
– Przyjęłam, jedziemy.

– Nauczeni doświadczeniem wyjazdów na akcję z Wiktorem, natychmiast porzucili sprzeczkę, zebrali się błyskawicznie i Martyna ruszyła spod stacji, co jakiś czas dodając gazu, by być szybciej na miejscu. Piotr już chciał coś powiedzieć, kiedy sprawnie wyprzedziła ciężarówkę, ale udało mu się tylko nabrać powietrza i nieco poblednąć, gdy chwilę potem wyprzedziła autobus, a na końcu miał już przed oczami całe swoje życie, wszystkie wnętrzności bliżej gardła, gdy wbiła się pomiędzy dwa samochody osobowe, lecz był tak zafascynowany tym, jak dobrze Martyna sobie radzi, że postanowił nic nie mówić. Odmówił w duchu osiem zdrowasiek, dla bezpieczeństwa wszystkich, ale i tak wiedział, że pochwały żonie się należą. Na miejscu zastali dwóch chłopców i spory tłumek młodocianych gapiów. Dzieci wyglądały na przerażone, a gapie kręcili filmiki i robili zdjęcia. Piotrka i Martynę zadziwił kompletny brak dorosłych na terenie skate parku.
– Dzień dobry, jesteśmy z pogotowia ratunkowego, gdzie jest poszkodowana dziewczynka?

– Zapytała Martyna jednego z przestraszonych dzieciaków.
– Tam, tam leży, jest z nią nasza koleżanka…Proszę pani, czy Ola umrze?
– Spokojnie, przede wszystkim uspokójcie się. Przestańcie kręcić te filmiki i robić zdjęcia dobrze? Rozejść się, ale już!

– Dzieci powoli rozpierzchły się każde w swoim kierunku, a Martyna z Piotrem już po chwili zabierali się do badań dziewczynki.
– Piotr! Stabilizuj kręgosłup. Ja zabieram się za głowę. Mała jest nieprzytomna.
– Jak to się stało chłopaki?

– Powiedział Piotr wyjmując potrzebny sprzęt do badania i stabilizacji kręgosłupa.
– To wina Bartka i Igora! Ola jest tu nowa. Niedawno się wprowadziła z rodzicami i siostrą. Oni ciągle jej dokuczali.
– Zamknij się Majka!

– Upomniał koleżankę starszy chłopiec.
– Ej! Grzeczniej do koleżanki! Tak się zachowuje mężczyzna w stosunku do kobiety, chłopaku?
– Proszę pana, bo…Bo Ola bardzo chciała być w naszej paczce…Ale ona jest najniższa z nas wszystkich…Bartek i Igor ciągle się z niej naśmiewali. Mówili, że ona nic nie potrafi, bo jest za niska.
– Piotrek, rana głowy jest bardzo poważna, złapałeś parametry?
– Tak, kiepsko to wygląda, lepiej, żeby szybko znalazła się w szpitalu.

– Weszli w słowo dziewczynce.
– To oni kazali wjechać jej na tą rampę rowerem! Powiedzieli, że jeśli to zrobi, to udowodni im, że jest lepsza od nich, chociaż jest taka mała. Wjechała na rampę i, miała już wykonać trik, ale zahaczyła o tą barierkę i…

– Maja rozpłakała się.

– Dlaczego nie ma tu nikogo z waszych rodziców? Dlaczego ona nie miała kasku?

– Zapytała tym razem Martyna. Dzieci spuściły wzrok nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Gdzie ona mieszka? Musimy powiadomić jej rodziców.
– A czy my pójdziemy do więzienia proszę pani?

– Odezwał się starszy z chłopców.
– Do więzienia nie, ale wasi rodzice też będą potrzebni. Miejmy nadzieję, że Ola przeżyje.
– To ona może umrzeć?
– Ma bardzo poważny uraz głowy.

– Odpowiedział wymijająco Piotrek.
– Biegnijcie po rodziców, gdzie mieszka Ola?
– Tam proszę pani, w domu po drugiej stronie ulicy.
– Bierz ją do karetki, ja zadzwonię na policję, powiadomię rodziców małej i jedziemy.

– Wydała polecenie Piotrowi i za nim zdążył coś odpowiedzieć już jej nie było. Kilka minut później jechali do szpitala z lamentującą matką dziewczynki.
– Boże mój, zupełnie nie rozumiem jak to się stało…Przecież tyle razy mówiłam Olci, żeby tam sama nie jeździła! Boże! Boże kochany…
– Proszę się uspokoić, w tej sytuacji nerwy nic nie pomogą. Dlaczego córka nie miała kasku?

– Podjął rozmowę Piotr. Matka szlochała głośno co jakiś czas wysiąkując nos w chusteczkę.
– Prze…Przepraszam…To moja wina. Ola nie chciała nigdy nosić kasku na głowie, bo ponoć wygląda obciachowo…Boże, błagam, powiedzcie mi państwo, czy ona przeżyje? Ja mam tylko ją, po rozwodzie z mężem!
– Nie wiemy tego. Zależy jak bardzo poważny jest uraz głowy.
– Jak to możliwe, że w takim niebezpiecznym miejscu nie było nikogo, kto kontrolowałby te dzieciaki, które tam same się bawią?
– Tym zajmie się zapewne policja, jednak wydaje mi się, że każdy rodzic, który wie, że jego małoletnie dziecko ma taką pasje, jak akrobacje w skate parku powinien sam osobiście dopilnować, by nic mu się nie stało i nie obciążać tym innych.
– Gdyby córka powiedziała mi, że dzieci każą jej wykonywać jakieś durne akrobacje, żeby mogła znaleźć się w ich paczce to wszystko byłoby inaczej.
– Powinna pani porozmawiać z rodzicami tych chłopców i z nimi też i to jak najszybciej.
– Zrobię to! A jeśli moja Oleńka…Jeśli ona nie przeżyje to…Ja wystąpię na drogę sądową. Ja zrobię to choćby jeszcze dzisiaj… Ci ludzie zapłacą za to, że nie potrafili wychować odpowiednio swoich dzieci!!
– A może nie trzeba zaraz ciągać się po sądach? Może wystarczy zwykła rozmowa państwa o tym co się wydarzyło? Żadne pieniądze nie zwrócą zdrowia pani córce, nie cofną czasu.

– Kobieta nic nie odpowiedziała. Dojechali do szpitala w napiętej atmosferze. Kiedy Piotr i Martyna zdali małą pacjentkę dyżurującej lekarce, wrócili do stacji. Martyna zaparzyła herbatę.
– Widzisz Piotruś? Do takich sytuacji doprowadza ten wasz męski szowinizm. U Bartka i Igora wyjątkowo wcześnie został zaszczepiony.
– Że co proszę? Jaki męski szowinizm?
– Zwyczajny. Wiele mężczyzn uważa, że są we wszystkim lepsi od kobiet. Tak było w przypadku tych dzieciaków. Mała chciała im udowodnić, że nie mają racji.
– Martynka. Chyba trochę przesadzasz. Czy można mówić o szowiniźmie u trzynastoletnich gówniarzy? Przecież to, co zrobili to codzienność u takich grup nastolatków. Rekompensują sobie brak uwagi swoich rodziców, robią co chcą, pragną się poczuć ważniejsi i tyle.
– Mów sobie co chcesz…Ja tam wiem swoje. A z ciebie też jest niezły szowinista, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy samochodowe.
– Może trochę…

– Uśmiechnął się.
– Musisz mi teraz przyznać, że nie miałeś racji w tym, co mówiłeś. Prowadzę lepiej od ciebie.
– Czy lepiej? Nie powiedziałbym, ale na pewno bardzo dobrze. Udało ci się mnie trochę wystraszyć.
– A ja nadal wiem swoje!

– Uśmiechnęła się i pocałowała go w usta.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 11

– Anna kończyła sprzątać łazienkę. Zawsze pilnowała, by dom wysprzątany był sterylnie. Wiktor to bardzo lubił.
– Zboczenie zawodowe chirurga.

– Pomyślała i uśmiechnęła się do wielkiego lustra, które dokładnie chwilę wcześniej umyła. Kiedy przeszła do rozmyślań nad tym, że tak właściwie nigdy nie pytała Wiktora o to, czy myśli o powrocie do zawodu chirurga, czy za tym tęskni, usłyszała kroki Wiktora za sobą.
– Co cię tak wzięło na sprzątanie?

– Odezwał się, a pytanie poprzedziło charakterystyczne chrząknięcie.
– Mówisz tak, jak bym sprzątała w domu od wielkiego dzwonu.

– Odparła szorując toaletę.
– Przepraszam, nie o to mi chodziło, po prostu…Myślałem, że też pozwoliłaś sobie na odrobinę odpoczynku.
– Odpoczęłam przez godzinkę, natomiast na więcej nie mogłam sobie pozwolić. Zosia zaraz wróci z Polą, dom jednak trzeba było posprzątać. Tata od dwóch dni jest w szpitalu i…
– No właśnie. Zaraz do niego jadę.
– Jak to? Już? Dopiero co wypocząłeś, powinieneś coś zjeść…
– Zjem wieczorem. Nie powinien być teraz sam.
– Wiktor. On nie jest sam. Nasi przyjaciele i my, co chwila się przy nim zmieniamy. Teraz jest przy nim Jarek, pisał mi smsa.
– Jezus Maria Jarek, Jarek, Jarek! Przez Jarka ojciec wylądował w szpitalu! Przez Jarka żyje w ciągłym stresie, bo czeka na niego, tęskni za nim, a on biega gdzieś za własnymi sprawami do jasnej cholery nie widzisz tego?

– Anna odłożyła detergent, którego właśnie miała użyć.
– Wiktoor! No ty chyba troszeczkę przesadzasz przez te niespełnione rodzicielskie ambicje i braterską zazdrość, bo już sama nie wiem jak mam to nazwać. Jarek bywa u ojca kiedy może…
– Tak, przy okazji opowiada rzeczy, o których ojciec wiedzieć nie powinien, wysyła mu listy…

– Zatrzymał się w połowie zdania.
– Kochanie! O czym ty bredzisz! Jakie listy, jakie rzeczy, o których ojciec nie powinien wiedzieć? Czy ty nie wpadasz w paranoję? Oskarżasz Jarka bez powodu o coś, na co nie masz dowodu, bo przecież nie słyszysz tego, o czym rozmawiają do cholery…
– Ojciec mi powiedział!

– Wpadł jej w słowo.
– No to faktycznie zmienia sprawę, ale bardzo cię proszę, nie podnoś na mnie głosu z łaski swojej.

– Powiedziała stanowczym, poddenerwowanym głosem.
– To znaczy co ci ojciec powiedział?
– Jezu! Anka! Czy to ważne? Powiedział mi o tym, że dostał od niego list, przeżywał to bardzo i stresowało go to.
– Wiesz, co było w tym liście?
– Wiem, bo to dotyczyło też mnie.
– A możesz jaśniej?
– Jarek postanowił opowiedzieć ojcu o przyczynie naszego konfliktu, chociaż nikomu do tej pory nie przeszkadzało, że wiedzieliśmy tylko my dwoje, zresztą sam mnie do tego niegdyś zmusił.

– Anna z impetem wzięła do ręki nawilżoną ściereczkę i zaczęła polerować umywalkę.
– No, żałuję tylko, że to nie ja byłam adresatką tego listu w takim razie, ojcu nie rozwinęłaby się ta pieprzona infekcja, a ja poznałabym chociaż tą przeklętą tajemnicę. Jarek poszedł po rozum do głowy najwidoczniej. Ileż można żyć z niewybaczonym poczuciem winy, bo tylko to musiało go do tego pokierować.
– Cóż. Szkoda, że tak późno doszedł do takiego wniosku i tyle lat jakoś z tym żyliśmy, bo tak było mu na rękę.
– Nikt nie bronił ci być mądrzejszym od niego i opowiedzieć chociażby swojej żonie, o co tak naprawdę masz do niego żal.
– O tym wie tylko on, ja i teraz już mój ojciec. Anka, to naprawdę nie jest tak zwyczajna sprawa jak może się wydawać. Nadal mówienie o tym sprawia mi ból, bo to wspomnienia, które…
– Czyli nadal stosujemy niezawodną taktykę: Tylko nie mów Ance?
– Nie, to nie tak…Dobrze wiesz, że nie wszystko da się powiedzieć tak od razu, tak prosto…Sama dobrze wiesz!

– Spojrzał na nią znacząco.
– Najlepszą obroną jest atak, co? Tak, wiem, że koszmarami z mojego życia dzieliłam się z tobą w różnych dawkach i odstępach czasu, ale jednak. A w twoim przypadku, jak się okazuje z biegiem czasu wiem niewiele więcej, a właściwie nie wiem nic o tobie prócz tego, że twoja pierwsza żona umarła, pozostawiając ci małą córkę na wychowaniu, wiem też, że masz brata, do którego masz żal, że nie pomógł ci w opiece nad ojcem i Zosią i wyjechał. Tyle.

– Klasnęła w dłonie i zaczęła chować detergenty.
– Znamy się już trochę Wiktor. Jesteśmy małżeństwem, mamy dziecko, noc w noc sypiamy ze sobą i wybacz, ale…
– Faktycznie. Bilans tego, czego nie wiesz wypada tragicznie. Obiecuję poprawę. Niech tylko ojciec dojdzie do siebie, a przysięgam, zbiorę się w sobie i…
– Mówisz tak tylko dlatego, bo wiesz co chciałabym usłyszeć?
– Nie, po prostu uważam, że masz rację. Jestem ci coś winien. Tata też twierdzi, że powinnaś o tym wiedzieć, by lepiej zrozumieć moją skomplikowaną naturę.

– Anna westchnęła ciężko, umyła ręce, a potem podeszła i przytuliła męża.
– Wiktor…To wszystko co się dzieje w naszym życiu, pasmo nieszczęść jest zbyt wysokie w porównaniu do tych pięknych chwil. Co z naszym oficjalnym ślubem, z poszukiwaniami większego domu…Wiem, że nie powinnam ci teraz tym zawracać głowy, bo myślisz co będzie z ojcem…
– No właśnie, a propos taty. Ulżyło mi, kiedy się okazało, że to nie był zator płucny. W przeciwnym razie miałbym do siebie pretensje, że coś przeoczyłem.
– Tak, ale doszło u niego do ciężkiej niewydolności oddechowej, więc nie wiem czy to jakieś pocieszenie. Dobrze wiesz, że najbliższe doby mogą być decydujące.
– Tak, wiem. Niestety bardzo dobrze to wiem. Pojadę teraz do niego, zmienię Jarka. Poradzisz sobie z Polą?
– Pytasz tak, jak byś nie wiedział. Oczywiście, że tak. Tylko nie siedź tam do późnej nocy. Ja rozumiem, że sytuacja jest ciężka, ale żyć trzeba, jeść, spać…
– Wieeem…Obiecuję poprawę. Lecę!

– Pocałował ją w usta lekko przygryzając dolną wargę i za nim zdążyła coś odpowiedzieć, zniknął. Wzdychając ciężko poszła do kuchni, chcąc zaparzyć sobie kawę, lecz w połowie drogi przystanęła słysząc dźwięk swojej komórki. Odnalazła ją w torebce na przedpokoju i szybko spojrzała na wyświetlacz. Numer był nieznany, ale postanowiła odebrać.
– Tak słucham.
– Pani Anna Reiter Banach?
– Tak, przy telefonie, a o co chodzi? Z kim mam przyjemność?
– Maria Kofta. Jestem…To znaczy byłam opiekunką pana Stefana Jabłońskiego…

– Annie ciarki przeszły po plecach, gdy usłyszała niepokojąco drżący głos kobiety.
– Tak, pamiętam panią. Czy coś nie tak z panem Stefanem?
– Lekarz mówi, że jego życie to…To kwestia kilku dni i pan Stefan…Pan Stefan prosił mnie, abym do pani zadzwoniła, bo…Bo chce ostatecznie sfinalizować swój testament. Pragnie, żeby pani przy tym była i…Chciałby z panią jeszcze w ostatnich dniach życia porozmawiać.

– Dłonie Anny zaczęły mocno drżeć. Zrobiła się blada, a na czoło wystąpiły jej krople potu. Westchnęła rwanym oddechem i przełknęła z trudem ślinę.
– Ro…Rozumiem…Niestety dzisiaj nie mogę przyjechać, ale jutro…Jutro zrobię to na pewno.
– W porządku. Na jutro umówię także notariusza i powiem panu Stefanowi, będzie spokojniejszy.
– Dobrze. Dziękuje pani serdecznie za informacje. Do zobaczenia.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 10

– Wiecie co to jest? Leży w trawie i nie dycha?

– Zapytał Nowy siedzących naprzeciw niego Lidki i Artura, pogryzając kremówkę.
– Bezdomny po nagłym zatrzymaniu krążenia. Stare jak świat.

– Stwierdziła smutno Lidka dopijając zieloną herbatę.
– Myślałem, że tego nie znacie. No wiem, że dłużej pracujecie w tym zawodzie, ale chciałem jakoś rozweselić atmosferę, bo siedzimy tak jak na pogrzebie.
– Nowy, zjadłeś już? Zobaczyłbyś czy cię nie ma w karetce?
– Aaa…Jasne…Już mnie nie ma.

– Odpowiedział czując się mocno zlekceważony i wyszedł rzucając im niechętne spojrzenie.
– Co ci się stało?

– Góra bez zbędnych wstępów wskazał na posiniaczoną twarz Lidki.
– Upadłam na ulicy.
– Tak po prostu?
– No przecież nie specjalnie, co to za durnowate pytanie.
– Durnowate odpowiedzi niosą za sobą durnowate pytania. Skoro upadłaś tak po prostu, to chyba musiałaś się nieźle turlać przez ładnych kilkanaście metrów.
– Artur! Daj mi spokój! Nie masz własnych problemów, czy co?

– Obruszyła się.
– Lidka, jeżeli ktoś ci to zrobił, powinnaś to zgłosić na policję.
– Co mam zgłosić na policję, że poślizgnęłam się na stercie liści i upadłam?
– Dobrze wiesz, że to nie prawda. Jeżeli tobie grozi jakieś niebezpieczeństwo, a stacja jest również na coś narażona powinnaś…
– Twoja stacja będzie tu stała bezpiecznie jeszcze przez sto lat! Przeżyje nas wszystkich i nic jej nie grozi, ani tobie, ani nikomu z tych, którzy tu pracują, jasne? Odczep się ode mnie raz na zawsze.
– Może chociaż pozwolisz się zbadać? W takim stanie zamierzasz pokazywać się pacjentom? Ta tona kosmetyków, które nałożyłaś niewiele daje.

– Westchnęła zirytowana.
– O ile mi wiadomo, na kamizelce jest napisane: ratownik medyczny, a nie wystawa sztuki. Wie to każdy, kto nas wzywa. Zapewniam cię, że pacjentowi z kolką nerkową ostatnią rzeczą, która przyjdzie do głowy będzie zastanawianie się nad moimi siniakami na twarzy.
– Taak? No żebyś się nie zdziwiła!

– Odparł równie poirytowany.
– Lidka. Martwię się o ciebie. Zarówno jako twój pracodawca, ale i przyjaciel. Boli cię coś? Pozwolisz się zbadać?
– Przestań! Przestań! Wyprowadzasz mnie już z równowagi! Jak tak dalej pójdzie, przepiszę się w grafiku do Banacha!

– Syknęła przez zęby.
– Do Banacha? Powiadasz?

– Wstał z krzesła i podszedł do niej ostrożnie.
– Banach wziął kilka dni urlopu. Wczoraj jego ojciec trafił do szpitala, więc…

– Objął ją ramieniem, a ona odskoczyła jak oparzona.
– Aaaaauuu! Co ty robisz! Popieprzyło cię? Na amory ci się zebrało? Masz żonę!
– Nie dotknąłem cię aż tak mocno. Czyli żebra też pęknięte…

– Skwitował.
– Tak! Mam połamane żebra, odbite płuca, w ogóle jestem wrakiem człowieka, ale decyduje się pracować, żeby jakoś przeżyć na tym podłym świecie!

– Wstała odsuwając zbyt mocno krzesło i wyszła. Artur załamał ręce zastanawiając się co dzieje się z tą dziewczyną. Zawsze narwana, tryskająca energią i humorem, a teraz zlękniona i uciekająca przed własnym cieniem. Zastanawiał się przez kogo, lub przez co się tak zmieniła.

– W tym czasie zdenerwowana Lidka pobiegła do karetki. Nie zastała w niej Nowego i niezmiernie ją to ucieszyło. Wiedziała, że jeśli chce uniknąć kolejnego, bolesnego spotkania z Daro, to musi to zrobić. Musi wykraść leki dla mafioza, by zostawił ją w spokoju i zachował dla siebie jej paskudną przeszłość. Nie miała gwarancji, że Daro nie wypuści zdjęć do sieci, nie pośle ich jej znajomym. Jedyne co jej pozostało, to mu zaufać, o ile można w ogóle mówić o kwestii zaufania w stosunku do kogoś takiego jak on. Otworzyła torebkę i bez namysłu sięgnęła po torbę na leki. Przerzucała je szybko, szukając tych, o silnym działaniu przeciwbólowym i narkotycznym.
– Sewredol! Jest!

– Szepnęła sama do siebie i schowała dwa opakowanie sewredolu do torebki. Czuła się jak największa zdrajczyni, bardziej poniżona i upodlona przez samą siebie i strach, który nią kierował, niż przez dziesiątki mężczyzn, z którymi lata temu sypiała za pieniądze, by ratować chorą matkę. Łzy bezwiednie płynęły jej po policzkach rozmazując makijaż.
– Co można zrobić w takiej sytuacji? Nic! Tylko płakać! Kto mi uwierzy! Kto pomoże? Nikt! Tylko jak mam przekonać siebie, że lepiej zaryzykować utratę zawodu i chronić przyjaciół, niż stracić reputację, przyjaciół, ale spokojnie ratować ludzkie życie póki siły pozwolą?

– Myślała z goryczą, gdy drzwi karetki rozsunęły się.
– Lidka! Wszędzie cię szukam, wezwanie było, nie słyszałaś?

– Prychnął Góra spoglądając na nią z ukosa.
– Co ty…Płaczesz?
– A bo co! Niewolno?

– Żachnęła się wyjmując chusteczkę z kieszeni kurtki i szybko ocierając twarz.
– Jeżeli złamałam jakiś przepis regulaminu to mnie zwolnij!
– Uspokój się! Zapytać nie wolno? A nie mówiłem, że w takim stanie nie powinnaś jeździć? Jeżeli tak bardzo boli, to zbadaj się, jeśli mi nie pozwalasz tego zrobić, to może ten twój Warner…
– Zamknij się! Po prostu się zamknij! Gdzie to wezwanie?
– Kolejowice, jakiś wypadek przy cięciu drewna na opał. Gdzie jest Nowak do cholery?

– Ledwo Artur zdążył zapytać, a drzwi karetki ponownie się rozsunęły i wpadł nowy.
– Jestem! Przepraszam, ale w toalecie była kolejka i…
– Noowak, oszczędź sobie, siadaj za kółko i jedziemy. Nie wiadomo co tam kto sobie odrąbał, albo odciął.

– Kiedy wjechali do wsi Kolejowice, rozpytywali kogo tylko mogli o dokładny dojazd pod adres wskazany przez dyspozytorkę. Kiedy już im się to udało, wyszli z karetki wraz z potrzebnym sprzętem i wbrew oczekiwaniom, znalezienie poszkodowanego nie było już takie trudne, ponieważ biegał jak w obłędzie, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy co się z nim dzieje. Artur rzucił okiem i zaklął pod nosem.
– Cholera jasna Lidkaa! Szybko! Jałowe opatrunki! Nowak łap go, zatrzymaj go jakoś, musimy go uspokoić i opatrzyć.
– Gabrysiowi udało się to z niemałym trudem.
– Doktorzee! Niech mi pan pomoże, nie utrzymam go tak! Jest w szoku!
– Lidkaa! Pomóż nam do cholery szybciej!

– Lidka pędziła już z opatrunkami, wszyscy troje próbowali się przekrzykiwać przez wrzeszczącego z bólu mężczyznę, wydając sobie wzajemnie polecenia.
– Haaaalooo! Proszę pana! Jak się pan nazywa! Co się tutaj wydarzyło!
– Ratujcie mnie! Ratujcie moją rękę! Jestem skrzypkiem! Boże, czy ja umieram?
– To po cholerę pan się za piłę do drewna bierze? Za smyczek się brać i grać, a nie drewno ciąć.
– A kto ma to zrobić jak nie ja? Tu mieszkają moi rodzice…Aaaaa błagam zróbcie coś, boli jak jasna choleraaaaaa!
– Lidka, podaj panu opiaty, płyny i więcej opatrunków dla mnie.
– Haloo! Paniee! Gdzie się to stało, trzeba znaleźć pańską odciętą dłoń!
– Tam! Tam, w stodole! Jezus Maria, żeby tylko rodzice się nie dowiedzieli, jutro wracają z pielgrzymki, a ja głupi chciałem im zrobić niespodziankę. Zwiozłem drewno z lasu, chciałem pociąć, ale ręka mi się ześlizgnęła i…aaaaaaaa!
– Doktorze! Mam! Znalazłem dłoń i zabezpieczyłem. Chyba powinniśmy już jechać.
– Racja Nowak i to bezzwłocznie. Ruda! Powiadom szpital, żeby szykowali stół operacyjny, mamy tu pana, który odciął sobie dłoń. Nie zapomnij wspomnieć, że to skrzypek i żeby się przyłożyli, co by go poskładać, bo jak nie to sami będą łożyć na jego pensję i bez odbioru.

– Gdy dojechali do szpitala, Lidka z niepokojem zobaczyła, że na powitanie wyszedł im doktor Warner. Jedyne czego pragnęła w tej chwili to zapaść się pod ziemię, aby uniknąć jego badawczych spojrzeń, a być może pytań.
– Przejmujemy pacjenta, na blok operacyjny, szybko!

– Zakomenderował Jakub, gdy Góra zdał mu raport i zabezpieczoną dłoń mężczyzny.
– Lidka oddaliła się czym prędzej do stacji, nie zauważając wzroku Kuby, który podążał za nią, nim całkowicie zniknęła.
– Słuchaj Kuba…Nie chcę być wścibski, ale z Lidką dzieje się coś niedobrego.
– No to muszę cię rozczarować, bo nie mam z tym nic wspólnego.
– Domyślam się. A może ty masz pomysł kto ją tak urządził, co? Ona ma jakieś problemy? Jakichś wrogów? Wiem, że to głupie…Wstyd przyznać, że tak mało wiem o przeszłości swojej pracownicy, ale może tobie…
– Nie, niczego nigdy mi nie powiedziała, przykro mi.

– Wszedł mu w słowo Warner. Artur pokręcił smutno głową.
– Rozumiem. Jak by się jednak okazało, że coś sobie przypomniałeś, albo czegoś się dowiesz…
– Jasne, wiem, gdzie cię szukać. Teraz przepraszam, muszę wracać do pracy. Pacjenci czekają.

– Kuba nie czekał, aż Artur się z nim pożegna i odszedł szybko. Skonsternowany Góra wrócił do stacji. Postanowił, że nie zostawi tak tej sprawy i rozpyta kogo trzeba, żeby pomóc Lidce.
– Doktorze, może pan na chwilę? Nie wiem co mam zrobić.
– No co tam znowu Nowak ci się nie zgadza?
– Uzupełniam kartę wyjazdu i nie zgadza mi się ilość leków. Jak mnie przed wyjazdem doktor wysłał do karetki, to dokładnie przeliczyłem leki. Było pięć opakowań sewredolu, a są tylko trzy. A przecież temu skrzypkowi nie podaliśmy sewredolu, tylko…
– Tak, wiem, podaliśmy mu morfinę domięśniowo.
– No właśnie…Te dwa opakowania przecież nie wyparowały…
– No na pewno nie, może wypadł i leży gdzieś w karetce. Poszukaj dobrze, muszę wracać do siebie, mam trochę papierkowej roboty.

– Góra poszedł szybko, lecz nie do swojego gabinetu. Skierował się do pokoju socjalnego. Lidka siedziała zgarbiona nad komórką.
– No teraz to już przesadziłaś moja panno! Gdzie on jest!

– Zapytał zdenerwowany Góra stając naprzeciw Lidki.
– O czym ty mówisz! Kto!
– Nie kto, tylko co! Sewredol! Nowak mówił, że brakuje dwóch opakowań! To teraz tak będziesz postępować? Wykradać leki ze stacji?
– Chwileczkę! Niczego nie wykradłam, to po pierwsze. Po drugie, dlaczego do mnie z tym przychodzisz?
– Dlaczego? Bo ktoś spuścił ci porządne manto i nie chciałaś dać się zbadać, a widzę, że wszystko cię boli!
– Wiesz co Artur? Jesteś bardziej upierdliwy niż mucha! Może dwa opakowania się gdzieś zawieruszyły, może Nowak źle przeliczył? Czegoś ty się tak mnie dzisiaj uczepił! Praca tutaj staje się katorgą, a nie przyjemnością! Jeżeli tak dalej pójdzie, to ją zmienię, ostrzegam cię!

– Wysyczała jak kotka chroniąca swoje młode, schwyciła torebkę i wypadła trzaskając z całej siły drzwiami.

EltenLink