Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 12

– Kłótnię państwa Strzeleckich słychać było w całej stacji. Szczęście w nieszczęściu, prócz nich o tej godzinie nie było raczej nikogo w całym budynku. Jednak gdyby było inaczej, problem, przez który powstała sprzeczka zdawał się być ważniejszy, niż ewentualne, dodatkowe osoby znajdujące się na metrażu.
– A ja myślę, że to jest zły pomysł, żebyś prowadziła dzisiaj karetkę!
– A ja myślę, że to jest świetny pomysł! Nie wiem z czym masz problem!!
– Z tym, że jeszcze dwie godziny temu nie mogłaś wyjść z toalety? Z tym, że wyjątkowo trudno znosisz drugą ciążę?
– Może od razu powiedz, że będziesz się wstydził jechać karetką z kobietą kierowcą!
– Nie…Martynka, dobrze wiesz, że to nie o to chodzi. Przecież wiem, że doskonale potrafisz prowadzić karetkę. Ale dzisiaj jeździmy podstawą i…
– No właśnie! I to był najgorszy pomysł Góry, na jaki mógł wpaść! Jakoś nikt do tej pory nie protestował, kiedy siedziałam za kółkiem!
– Nikt, to znaczy? Anna? Lidka?
– Cham! Świnia! Jesteś podły! Wiktor też nigdy nic do tego nie miał!
– Bo jeszcze nie prowadziłaś jak jechaliśmy z Banachem na wezwanie, uspokój swoje emocje kochanie.
– Ja doskonale wiem, że uważasz się za najlepszego kierowcę w tej stacji, ale albo pozwolisz mi dzisiaj prowadzić, albo szukaj sobie zastępstwa!

– Piotr westchnął ciężko.
– No dobra. Jak chcesz, ale w razie gdyby coś, to zamieniamy się miejscami.
– Nie ma żadnego gdyby coś! Jeżeli tak bardzo martwisz się o moją ciążę, bierzesz torbę, plecak i śmigasz!
– Tak jest szefowo.

– Zrezygnowany potaknął głową.
– No dobra. Może masz rację, że powinienem trochę bardziej wyluzować. Martwię się o was.

– Podszedł i przytulił ją mocno.
– Jesteś zazdrosny o te gruchoty i nie dopuszczasz myśli, że ktoś może prowadzić tak dobrze, jak ty, albo przynajmniej niemal na równi z tobą.
– No trochę w tym racji jest, ale przyznasz, że to niemożliwe, żebyś prowadziła lepiej ode mnie, skoro za kółkiem siedzisz dopiero od kilku miesięcy. Ja mam za sobą już kilka ładnych lat i wiele przygód podczas prowadzenia. To chyba nic dziwnego, że się martwię i o ciebie i o karetkę. Trzeba wiedzieć co i kiedy w niej może nie zaskoczyć, no i tak dalej…
– Nie zaczynaj mnie znowu denerwować. Za kierownicą czuję się pewniej niż z miotłą czy z mopem w ręce, a wszystko co wymieniłeś mam w jednym paluszku. Lidka mi kiedyś pokazała. No i co, łyso ci? Jak przyszła do stacji i okazało się, że jest lepsza w naprawianiu naszych gruchotów, to też byłeś zazdrosny. Wiesz co ci jeszcze powiem, żałuję, że wcześniej nie wyrobiłam odpowiednich papierów.
– Nooo! Pani Strzelecka, to znaczy, że będzie pani ze mną konkurować?
– A żebyś wiedział!
– 19 p!
– Całe szczęście, że na dyspozytorni też siedzi kobieta, która rozumie, że my, mamy takie samo prawo realizować tak wysoko stawiane cele jak wy. 19 P zgłaszam się.

– Skwitowała Martyna..
– skate park na Słomińskiego. Jedenastoletnia dziewczynka spadła z metrowej rampy podczas akrobacji rowerowej.
– Przyjęłam, jedziemy.

– Nauczeni doświadczeniem wyjazdów na akcję z Wiktorem, natychmiast porzucili sprzeczkę, zebrali się błyskawicznie i Martyna ruszyła spod stacji, co jakiś czas dodając gazu, by być szybciej na miejscu. Piotr już chciał coś powiedzieć, kiedy sprawnie wyprzedziła ciężarówkę, ale udało mu się tylko nabrać powietrza i nieco poblednąć, gdy chwilę potem wyprzedziła autobus, a na końcu miał już przed oczami całe swoje życie, wszystkie wnętrzności bliżej gardła, gdy wbiła się pomiędzy dwa samochody osobowe, lecz był tak zafascynowany tym, jak dobrze Martyna sobie radzi, że postanowił nic nie mówić. Odmówił w duchu osiem zdrowasiek, dla bezpieczeństwa wszystkich, ale i tak wiedział, że pochwały żonie się należą. Na miejscu zastali dwóch chłopców i spory tłumek młodocianych gapiów. Dzieci wyglądały na przerażone, a gapie kręcili filmiki i robili zdjęcia. Piotrka i Martynę zadziwił kompletny brak dorosłych na terenie skate parku.
– Dzień dobry, jesteśmy z pogotowia ratunkowego, gdzie jest poszkodowana dziewczynka?

– Zapytała Martyna jednego z przestraszonych dzieciaków.
– Tam, tam leży, jest z nią nasza koleżanka…Proszę pani, czy Ola umrze?
– Spokojnie, przede wszystkim uspokójcie się. Przestańcie kręcić te filmiki i robić zdjęcia dobrze? Rozejść się, ale już!

– Dzieci powoli rozpierzchły się każde w swoim kierunku, a Martyna z Piotrem już po chwili zabierali się do badań dziewczynki.
– Piotr! Stabilizuj kręgosłup. Ja zabieram się za głowę. Mała jest nieprzytomna.
– Jak to się stało chłopaki?

– Powiedział Piotr wyjmując potrzebny sprzęt do badania i stabilizacji kręgosłupa.
– To wina Bartka i Igora! Ola jest tu nowa. Niedawno się wprowadziła z rodzicami i siostrą. Oni ciągle jej dokuczali.
– Zamknij się Majka!

– Upomniał koleżankę starszy chłopiec.
– Ej! Grzeczniej do koleżanki! Tak się zachowuje mężczyzna w stosunku do kobiety, chłopaku?
– Proszę pana, bo…Bo Ola bardzo chciała być w naszej paczce…Ale ona jest najniższa z nas wszystkich…Bartek i Igor ciągle się z niej naśmiewali. Mówili, że ona nic nie potrafi, bo jest za niska.
– Piotrek, rana głowy jest bardzo poważna, złapałeś parametry?
– Tak, kiepsko to wygląda, lepiej, żeby szybko znalazła się w szpitalu.

– Weszli w słowo dziewczynce.
– To oni kazali wjechać jej na tą rampę rowerem! Powiedzieli, że jeśli to zrobi, to udowodni im, że jest lepsza od nich, chociaż jest taka mała. Wjechała na rampę i, miała już wykonać trik, ale zahaczyła o tą barierkę i…

– Maja rozpłakała się.

– Dlaczego nie ma tu nikogo z waszych rodziców? Dlaczego ona nie miała kasku?

– Zapytała tym razem Martyna. Dzieci spuściły wzrok nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Gdzie ona mieszka? Musimy powiadomić jej rodziców.
– A czy my pójdziemy do więzienia proszę pani?

– Odezwał się starszy z chłopców.
– Do więzienia nie, ale wasi rodzice też będą potrzebni. Miejmy nadzieję, że Ola przeżyje.
– To ona może umrzeć?
– Ma bardzo poważny uraz głowy.

– Odpowiedział wymijająco Piotrek.
– Biegnijcie po rodziców, gdzie mieszka Ola?
– Tam proszę pani, w domu po drugiej stronie ulicy.
– Bierz ją do karetki, ja zadzwonię na policję, powiadomię rodziców małej i jedziemy.

– Wydała polecenie Piotrowi i za nim zdążył coś odpowiedzieć już jej nie było. Kilka minut później jechali do szpitala z lamentującą matką dziewczynki.
– Boże mój, zupełnie nie rozumiem jak to się stało…Przecież tyle razy mówiłam Olci, żeby tam sama nie jeździła! Boże! Boże kochany…
– Proszę się uspokoić, w tej sytuacji nerwy nic nie pomogą. Dlaczego córka nie miała kasku?

– Podjął rozmowę Piotr. Matka szlochała głośno co jakiś czas wysiąkując nos w chusteczkę.
– Prze…Przepraszam…To moja wina. Ola nie chciała nigdy nosić kasku na głowie, bo ponoć wygląda obciachowo…Boże, błagam, powiedzcie mi państwo, czy ona przeżyje? Ja mam tylko ją, po rozwodzie z mężem!
– Nie wiemy tego. Zależy jak bardzo poważny jest uraz głowy.
– Jak to możliwe, że w takim niebezpiecznym miejscu nie było nikogo, kto kontrolowałby te dzieciaki, które tam same się bawią?
– Tym zajmie się zapewne policja, jednak wydaje mi się, że każdy rodzic, który wie, że jego małoletnie dziecko ma taką pasje, jak akrobacje w skate parku powinien sam osobiście dopilnować, by nic mu się nie stało i nie obciążać tym innych.
– Gdyby córka powiedziała mi, że dzieci każą jej wykonywać jakieś durne akrobacje, żeby mogła znaleźć się w ich paczce to wszystko byłoby inaczej.
– Powinna pani porozmawiać z rodzicami tych chłopców i z nimi też i to jak najszybciej.
– Zrobię to! A jeśli moja Oleńka…Jeśli ona nie przeżyje to…Ja wystąpię na drogę sądową. Ja zrobię to choćby jeszcze dzisiaj… Ci ludzie zapłacą za to, że nie potrafili wychować odpowiednio swoich dzieci!!
– A może nie trzeba zaraz ciągać się po sądach? Może wystarczy zwykła rozmowa państwa o tym co się wydarzyło? Żadne pieniądze nie zwrócą zdrowia pani córce, nie cofną czasu.

– Kobieta nic nie odpowiedziała. Dojechali do szpitala w napiętej atmosferze. Kiedy Piotr i Martyna zdali małą pacjentkę dyżurującej lekarce, wrócili do stacji. Martyna zaparzyła herbatę.
– Widzisz Piotruś? Do takich sytuacji doprowadza ten wasz męski szowinizm. U Bartka i Igora wyjątkowo wcześnie został zaszczepiony.
– Że co proszę? Jaki męski szowinizm?
– Zwyczajny. Wiele mężczyzn uważa, że są we wszystkim lepsi od kobiet. Tak było w przypadku tych dzieciaków. Mała chciała im udowodnić, że nie mają racji.
– Martynka. Chyba trochę przesadzasz. Czy można mówić o szowiniźmie u trzynastoletnich gówniarzy? Przecież to, co zrobili to codzienność u takich grup nastolatków. Rekompensują sobie brak uwagi swoich rodziców, robią co chcą, pragną się poczuć ważniejsi i tyle.
– Mów sobie co chcesz…Ja tam wiem swoje. A z ciebie też jest niezły szowinista, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy samochodowe.
– Może trochę…

– Uśmiechnął się.
– Musisz mi teraz przyznać, że nie miałeś racji w tym, co mówiłeś. Prowadzę lepiej od ciebie.
– Czy lepiej? Nie powiedziałbym, ale na pewno bardzo dobrze. Udało ci się mnie trochę wystraszyć.
– A ja nadal wiem swoje!

– Uśmiechnęła się i pocałowała go w usta.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 11

– Anna kończyła sprzątać łazienkę. Zawsze pilnowała, by dom wysprzątany był sterylnie. Wiktor to bardzo lubił.
– Zboczenie zawodowe chirurga.

– Pomyślała i uśmiechnęła się do wielkiego lustra, które dokładnie chwilę wcześniej umyła. Kiedy przeszła do rozmyślań nad tym, że tak właściwie nigdy nie pytała Wiktora o to, czy myśli o powrocie do zawodu chirurga, czy za tym tęskni, usłyszała kroki Wiktora za sobą.
– Co cię tak wzięło na sprzątanie?

– Odezwał się, a pytanie poprzedziło charakterystyczne chrząknięcie.
– Mówisz tak, jak bym sprzątała w domu od wielkiego dzwonu.

– Odparła szorując toaletę.
– Przepraszam, nie o to mi chodziło, po prostu…Myślałem, że też pozwoliłaś sobie na odrobinę odpoczynku.
– Odpoczęłam przez godzinkę, natomiast na więcej nie mogłam sobie pozwolić. Zosia zaraz wróci z Polą, dom jednak trzeba było posprzątać. Tata od dwóch dni jest w szpitalu i…
– No właśnie. Zaraz do niego jadę.
– Jak to? Już? Dopiero co wypocząłeś, powinieneś coś zjeść…
– Zjem wieczorem. Nie powinien być teraz sam.
– Wiktor. On nie jest sam. Nasi przyjaciele i my, co chwila się przy nim zmieniamy. Teraz jest przy nim Jarek, pisał mi smsa.
– Jezus Maria Jarek, Jarek, Jarek! Przez Jarka ojciec wylądował w szpitalu! Przez Jarka żyje w ciągłym stresie, bo czeka na niego, tęskni za nim, a on biega gdzieś za własnymi sprawami do jasnej cholery nie widzisz tego?

– Anna odłożyła detergent, którego właśnie miała użyć.
– Wiktoor! No ty chyba troszeczkę przesadzasz przez te niespełnione rodzicielskie ambicje i braterską zazdrość, bo już sama nie wiem jak mam to nazwać. Jarek bywa u ojca kiedy może…
– Tak, przy okazji opowiada rzeczy, o których ojciec wiedzieć nie powinien, wysyła mu listy…

– Zatrzymał się w połowie zdania.
– Kochanie! O czym ty bredzisz! Jakie listy, jakie rzeczy, o których ojciec nie powinien wiedzieć? Czy ty nie wpadasz w paranoję? Oskarżasz Jarka bez powodu o coś, na co nie masz dowodu, bo przecież nie słyszysz tego, o czym rozmawiają do cholery…
– Ojciec mi powiedział!

– Wpadł jej w słowo.
– No to faktycznie zmienia sprawę, ale bardzo cię proszę, nie podnoś na mnie głosu z łaski swojej.

– Powiedziała stanowczym, poddenerwowanym głosem.
– To znaczy co ci ojciec powiedział?
– Jezu! Anka! Czy to ważne? Powiedział mi o tym, że dostał od niego list, przeżywał to bardzo i stresowało go to.
– Wiesz, co było w tym liście?
– Wiem, bo to dotyczyło też mnie.
– A możesz jaśniej?
– Jarek postanowił opowiedzieć ojcu o przyczynie naszego konfliktu, chociaż nikomu do tej pory nie przeszkadzało, że wiedzieliśmy tylko my dwoje, zresztą sam mnie do tego niegdyś zmusił.

– Anna z impetem wzięła do ręki nawilżoną ściereczkę i zaczęła polerować umywalkę.
– No, żałuję tylko, że to nie ja byłam adresatką tego listu w takim razie, ojcu nie rozwinęłaby się ta pieprzona infekcja, a ja poznałabym chociaż tą przeklętą tajemnicę. Jarek poszedł po rozum do głowy najwidoczniej. Ileż można żyć z niewybaczonym poczuciem winy, bo tylko to musiało go do tego pokierować.
– Cóż. Szkoda, że tak późno doszedł do takiego wniosku i tyle lat jakoś z tym żyliśmy, bo tak było mu na rękę.
– Nikt nie bronił ci być mądrzejszym od niego i opowiedzieć chociażby swojej żonie, o co tak naprawdę masz do niego żal.
– O tym wie tylko on, ja i teraz już mój ojciec. Anka, to naprawdę nie jest tak zwyczajna sprawa jak może się wydawać. Nadal mówienie o tym sprawia mi ból, bo to wspomnienia, które…
– Czyli nadal stosujemy niezawodną taktykę: Tylko nie mów Ance?
– Nie, to nie tak…Dobrze wiesz, że nie wszystko da się powiedzieć tak od razu, tak prosto…Sama dobrze wiesz!

– Spojrzał na nią znacząco.
– Najlepszą obroną jest atak, co? Tak, wiem, że koszmarami z mojego życia dzieliłam się z tobą w różnych dawkach i odstępach czasu, ale jednak. A w twoim przypadku, jak się okazuje z biegiem czasu wiem niewiele więcej, a właściwie nie wiem nic o tobie prócz tego, że twoja pierwsza żona umarła, pozostawiając ci małą córkę na wychowaniu, wiem też, że masz brata, do którego masz żal, że nie pomógł ci w opiece nad ojcem i Zosią i wyjechał. Tyle.

– Klasnęła w dłonie i zaczęła chować detergenty.
– Znamy się już trochę Wiktor. Jesteśmy małżeństwem, mamy dziecko, noc w noc sypiamy ze sobą i wybacz, ale…
– Faktycznie. Bilans tego, czego nie wiesz wypada tragicznie. Obiecuję poprawę. Niech tylko ojciec dojdzie do siebie, a przysięgam, zbiorę się w sobie i…
– Mówisz tak tylko dlatego, bo wiesz co chciałabym usłyszeć?
– Nie, po prostu uważam, że masz rację. Jestem ci coś winien. Tata też twierdzi, że powinnaś o tym wiedzieć, by lepiej zrozumieć moją skomplikowaną naturę.

– Anna westchnęła ciężko, umyła ręce, a potem podeszła i przytuliła męża.
– Wiktor…To wszystko co się dzieje w naszym życiu, pasmo nieszczęść jest zbyt wysokie w porównaniu do tych pięknych chwil. Co z naszym oficjalnym ślubem, z poszukiwaniami większego domu…Wiem, że nie powinnam ci teraz tym zawracać głowy, bo myślisz co będzie z ojcem…
– No właśnie, a propos taty. Ulżyło mi, kiedy się okazało, że to nie był zator płucny. W przeciwnym razie miałbym do siebie pretensje, że coś przeoczyłem.
– Tak, ale doszło u niego do ciężkiej niewydolności oddechowej, więc nie wiem czy to jakieś pocieszenie. Dobrze wiesz, że najbliższe doby mogą być decydujące.
– Tak, wiem. Niestety bardzo dobrze to wiem. Pojadę teraz do niego, zmienię Jarka. Poradzisz sobie z Polą?
– Pytasz tak, jak byś nie wiedział. Oczywiście, że tak. Tylko nie siedź tam do późnej nocy. Ja rozumiem, że sytuacja jest ciężka, ale żyć trzeba, jeść, spać…
– Wieeem…Obiecuję poprawę. Lecę!

– Pocałował ją w usta lekko przygryzając dolną wargę i za nim zdążyła coś odpowiedzieć, zniknął. Wzdychając ciężko poszła do kuchni, chcąc zaparzyć sobie kawę, lecz w połowie drogi przystanęła słysząc dźwięk swojej komórki. Odnalazła ją w torebce na przedpokoju i szybko spojrzała na wyświetlacz. Numer był nieznany, ale postanowiła odebrać.
– Tak słucham.
– Pani Anna Reiter Banach?
– Tak, przy telefonie, a o co chodzi? Z kim mam przyjemność?
– Maria Kofta. Jestem…To znaczy byłam opiekunką pana Stefana Jabłońskiego…

– Annie ciarki przeszły po plecach, gdy usłyszała niepokojąco drżący głos kobiety.
– Tak, pamiętam panią. Czy coś nie tak z panem Stefanem?
– Lekarz mówi, że jego życie to…To kwestia kilku dni i pan Stefan…Pan Stefan prosił mnie, abym do pani zadzwoniła, bo…Bo chce ostatecznie sfinalizować swój testament. Pragnie, żeby pani przy tym była i…Chciałby z panią jeszcze w ostatnich dniach życia porozmawiać.

– Dłonie Anny zaczęły mocno drżeć. Zrobiła się blada, a na czoło wystąpiły jej krople potu. Westchnęła rwanym oddechem i przełknęła z trudem ślinę.
– Ro…Rozumiem…Niestety dzisiaj nie mogę przyjechać, ale jutro…Jutro zrobię to na pewno.
– W porządku. Na jutro umówię także notariusza i powiem panu Stefanowi, będzie spokojniejszy.
– Dobrze. Dziękuje pani serdecznie za informacje. Do zobaczenia.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 10

– Wiecie co to jest? Leży w trawie i nie dycha?

– Zapytał Nowy siedzących naprzeciw niego Lidki i Artura, pogryzając kremówkę.
– Bezdomny po nagłym zatrzymaniu krążenia. Stare jak świat.

– Stwierdziła smutno Lidka dopijając zieloną herbatę.
– Myślałem, że tego nie znacie. No wiem, że dłużej pracujecie w tym zawodzie, ale chciałem jakoś rozweselić atmosferę, bo siedzimy tak jak na pogrzebie.
– Nowy, zjadłeś już? Zobaczyłbyś czy cię nie ma w karetce?
– Aaa…Jasne…Już mnie nie ma.

– Odpowiedział czując się mocno zlekceważony i wyszedł rzucając im niechętne spojrzenie.
– Co ci się stało?

– Góra bez zbędnych wstępów wskazał na posiniaczoną twarz Lidki.
– Upadłam na ulicy.
– Tak po prostu?
– No przecież nie specjalnie, co to za durnowate pytanie.
– Durnowate odpowiedzi niosą za sobą durnowate pytania. Skoro upadłaś tak po prostu, to chyba musiałaś się nieźle turlać przez ładnych kilkanaście metrów.
– Artur! Daj mi spokój! Nie masz własnych problemów, czy co?

– Obruszyła się.
– Lidka, jeżeli ktoś ci to zrobił, powinnaś to zgłosić na policję.
– Co mam zgłosić na policję, że poślizgnęłam się na stercie liści i upadłam?
– Dobrze wiesz, że to nie prawda. Jeżeli tobie grozi jakieś niebezpieczeństwo, a stacja jest również na coś narażona powinnaś…
– Twoja stacja będzie tu stała bezpiecznie jeszcze przez sto lat! Przeżyje nas wszystkich i nic jej nie grozi, ani tobie, ani nikomu z tych, którzy tu pracują, jasne? Odczep się ode mnie raz na zawsze.
– Może chociaż pozwolisz się zbadać? W takim stanie zamierzasz pokazywać się pacjentom? Ta tona kosmetyków, które nałożyłaś niewiele daje.

– Westchnęła zirytowana.
– O ile mi wiadomo, na kamizelce jest napisane: ratownik medyczny, a nie wystawa sztuki. Wie to każdy, kto nas wzywa. Zapewniam cię, że pacjentowi z kolką nerkową ostatnią rzeczą, która przyjdzie do głowy będzie zastanawianie się nad moimi siniakami na twarzy.
– Taak? No żebyś się nie zdziwiła!

– Odparł równie poirytowany.
– Lidka. Martwię się o ciebie. Zarówno jako twój pracodawca, ale i przyjaciel. Boli cię coś? Pozwolisz się zbadać?
– Przestań! Przestań! Wyprowadzasz mnie już z równowagi! Jak tak dalej pójdzie, przepiszę się w grafiku do Banacha!

– Syknęła przez zęby.
– Do Banacha? Powiadasz?

– Wstał z krzesła i podszedł do niej ostrożnie.
– Banach wziął kilka dni urlopu. Wczoraj jego ojciec trafił do szpitala, więc…

– Objął ją ramieniem, a ona odskoczyła jak oparzona.
– Aaaaauuu! Co ty robisz! Popieprzyło cię? Na amory ci się zebrało? Masz żonę!
– Nie dotknąłem cię aż tak mocno. Czyli żebra też pęknięte…

– Skwitował.
– Tak! Mam połamane żebra, odbite płuca, w ogóle jestem wrakiem człowieka, ale decyduje się pracować, żeby jakoś przeżyć na tym podłym świecie!

– Wstała odsuwając zbyt mocno krzesło i wyszła. Artur załamał ręce zastanawiając się co dzieje się z tą dziewczyną. Zawsze narwana, tryskająca energią i humorem, a teraz zlękniona i uciekająca przed własnym cieniem. Zastanawiał się przez kogo, lub przez co się tak zmieniła.

– W tym czasie zdenerwowana Lidka pobiegła do karetki. Nie zastała w niej Nowego i niezmiernie ją to ucieszyło. Wiedziała, że jeśli chce uniknąć kolejnego, bolesnego spotkania z Daro, to musi to zrobić. Musi wykraść leki dla mafioza, by zostawił ją w spokoju i zachował dla siebie jej paskudną przeszłość. Nie miała gwarancji, że Daro nie wypuści zdjęć do sieci, nie pośle ich jej znajomym. Jedyne co jej pozostało, to mu zaufać, o ile można w ogóle mówić o kwestii zaufania w stosunku do kogoś takiego jak on. Otworzyła torebkę i bez namysłu sięgnęła po torbę na leki. Przerzucała je szybko, szukając tych, o silnym działaniu przeciwbólowym i narkotycznym.
– Sewredol! Jest!

– Szepnęła sama do siebie i schowała dwa opakowanie sewredolu do torebki. Czuła się jak największa zdrajczyni, bardziej poniżona i upodlona przez samą siebie i strach, który nią kierował, niż przez dziesiątki mężczyzn, z którymi lata temu sypiała za pieniądze, by ratować chorą matkę. Łzy bezwiednie płynęły jej po policzkach rozmazując makijaż.
– Co można zrobić w takiej sytuacji? Nic! Tylko płakać! Kto mi uwierzy! Kto pomoże? Nikt! Tylko jak mam przekonać siebie, że lepiej zaryzykować utratę zawodu i chronić przyjaciół, niż stracić reputację, przyjaciół, ale spokojnie ratować ludzkie życie póki siły pozwolą?

– Myślała z goryczą, gdy drzwi karetki rozsunęły się.
– Lidka! Wszędzie cię szukam, wezwanie było, nie słyszałaś?

– Prychnął Góra spoglądając na nią z ukosa.
– Co ty…Płaczesz?
– A bo co! Niewolno?

– Żachnęła się wyjmując chusteczkę z kieszeni kurtki i szybko ocierając twarz.
– Jeżeli złamałam jakiś przepis regulaminu to mnie zwolnij!
– Uspokój się! Zapytać nie wolno? A nie mówiłem, że w takim stanie nie powinnaś jeździć? Jeżeli tak bardzo boli, to zbadaj się, jeśli mi nie pozwalasz tego zrobić, to może ten twój Warner…
– Zamknij się! Po prostu się zamknij! Gdzie to wezwanie?
– Kolejowice, jakiś wypadek przy cięciu drewna na opał. Gdzie jest Nowak do cholery?

– Ledwo Artur zdążył zapytać, a drzwi karetki ponownie się rozsunęły i wpadł nowy.
– Jestem! Przepraszam, ale w toalecie była kolejka i…
– Noowak, oszczędź sobie, siadaj za kółko i jedziemy. Nie wiadomo co tam kto sobie odrąbał, albo odciął.

– Kiedy wjechali do wsi Kolejowice, rozpytywali kogo tylko mogli o dokładny dojazd pod adres wskazany przez dyspozytorkę. Kiedy już im się to udało, wyszli z karetki wraz z potrzebnym sprzętem i wbrew oczekiwaniom, znalezienie poszkodowanego nie było już takie trudne, ponieważ biegał jak w obłędzie, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy co się z nim dzieje. Artur rzucił okiem i zaklął pod nosem.
– Cholera jasna Lidkaa! Szybko! Jałowe opatrunki! Nowak łap go, zatrzymaj go jakoś, musimy go uspokoić i opatrzyć.
– Gabrysiowi udało się to z niemałym trudem.
– Doktorzee! Niech mi pan pomoże, nie utrzymam go tak! Jest w szoku!
– Lidkaa! Pomóż nam do cholery szybciej!

– Lidka pędziła już z opatrunkami, wszyscy troje próbowali się przekrzykiwać przez wrzeszczącego z bólu mężczyznę, wydając sobie wzajemnie polecenia.
– Haaaalooo! Proszę pana! Jak się pan nazywa! Co się tutaj wydarzyło!
– Ratujcie mnie! Ratujcie moją rękę! Jestem skrzypkiem! Boże, czy ja umieram?
– To po cholerę pan się za piłę do drewna bierze? Za smyczek się brać i grać, a nie drewno ciąć.
– A kto ma to zrobić jak nie ja? Tu mieszkają moi rodzice…Aaaaa błagam zróbcie coś, boli jak jasna choleraaaaaa!
– Lidka, podaj panu opiaty, płyny i więcej opatrunków dla mnie.
– Haloo! Paniee! Gdzie się to stało, trzeba znaleźć pańską odciętą dłoń!
– Tam! Tam, w stodole! Jezus Maria, żeby tylko rodzice się nie dowiedzieli, jutro wracają z pielgrzymki, a ja głupi chciałem im zrobić niespodziankę. Zwiozłem drewno z lasu, chciałem pociąć, ale ręka mi się ześlizgnęła i…aaaaaaaa!
– Doktorze! Mam! Znalazłem dłoń i zabezpieczyłem. Chyba powinniśmy już jechać.
– Racja Nowak i to bezzwłocznie. Ruda! Powiadom szpital, żeby szykowali stół operacyjny, mamy tu pana, który odciął sobie dłoń. Nie zapomnij wspomnieć, że to skrzypek i żeby się przyłożyli, co by go poskładać, bo jak nie to sami będą łożyć na jego pensję i bez odbioru.

– Gdy dojechali do szpitala, Lidka z niepokojem zobaczyła, że na powitanie wyszedł im doktor Warner. Jedyne czego pragnęła w tej chwili to zapaść się pod ziemię, aby uniknąć jego badawczych spojrzeń, a być może pytań.
– Przejmujemy pacjenta, na blok operacyjny, szybko!

– Zakomenderował Jakub, gdy Góra zdał mu raport i zabezpieczoną dłoń mężczyzny.
– Lidka oddaliła się czym prędzej do stacji, nie zauważając wzroku Kuby, który podążał za nią, nim całkowicie zniknęła.
– Słuchaj Kuba…Nie chcę być wścibski, ale z Lidką dzieje się coś niedobrego.
– No to muszę cię rozczarować, bo nie mam z tym nic wspólnego.
– Domyślam się. A może ty masz pomysł kto ją tak urządził, co? Ona ma jakieś problemy? Jakichś wrogów? Wiem, że to głupie…Wstyd przyznać, że tak mało wiem o przeszłości swojej pracownicy, ale może tobie…
– Nie, niczego nigdy mi nie powiedziała, przykro mi.

– Wszedł mu w słowo Warner. Artur pokręcił smutno głową.
– Rozumiem. Jak by się jednak okazało, że coś sobie przypomniałeś, albo czegoś się dowiesz…
– Jasne, wiem, gdzie cię szukać. Teraz przepraszam, muszę wracać do pracy. Pacjenci czekają.

– Kuba nie czekał, aż Artur się z nim pożegna i odszedł szybko. Skonsternowany Góra wrócił do stacji. Postanowił, że nie zostawi tak tej sprawy i rozpyta kogo trzeba, żeby pomóc Lidce.
– Doktorze, może pan na chwilę? Nie wiem co mam zrobić.
– No co tam znowu Nowak ci się nie zgadza?
– Uzupełniam kartę wyjazdu i nie zgadza mi się ilość leków. Jak mnie przed wyjazdem doktor wysłał do karetki, to dokładnie przeliczyłem leki. Było pięć opakowań sewredolu, a są tylko trzy. A przecież temu skrzypkowi nie podaliśmy sewredolu, tylko…
– Tak, wiem, podaliśmy mu morfinę domięśniowo.
– No właśnie…Te dwa opakowania przecież nie wyparowały…
– No na pewno nie, może wypadł i leży gdzieś w karetce. Poszukaj dobrze, muszę wracać do siebie, mam trochę papierkowej roboty.

– Góra poszedł szybko, lecz nie do swojego gabinetu. Skierował się do pokoju socjalnego. Lidka siedziała zgarbiona nad komórką.
– No teraz to już przesadziłaś moja panno! Gdzie on jest!

– Zapytał zdenerwowany Góra stając naprzeciw Lidki.
– O czym ty mówisz! Kto!
– Nie kto, tylko co! Sewredol! Nowak mówił, że brakuje dwóch opakowań! To teraz tak będziesz postępować? Wykradać leki ze stacji?
– Chwileczkę! Niczego nie wykradłam, to po pierwsze. Po drugie, dlaczego do mnie z tym przychodzisz?
– Dlaczego? Bo ktoś spuścił ci porządne manto i nie chciałaś dać się zbadać, a widzę, że wszystko cię boli!
– Wiesz co Artur? Jesteś bardziej upierdliwy niż mucha! Może dwa opakowania się gdzieś zawieruszyły, może Nowak źle przeliczył? Czegoś ty się tak mnie dzisiaj uczepił! Praca tutaj staje się katorgą, a nie przyjemnością! Jeżeli tak dalej pójdzie, to ją zmienię, ostrzegam cię!

– Wysyczała jak kotka chroniąca swoje młode, schwyciła torebkę i wypadła trzaskając z całej siły drzwiami.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 9

– Tego dnia Wiktor musiał zostać w domu. Anna przez cały dzień miała być na jakimś ważnym szkoleniu, na które wysłał ją Góra, Zosia wybrała się na większe zakupy, by zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy, które już niebawem przydać się miały na wymarzonych studiach i w akademiku. Mama Anny jak zwykle zaszyła się na zebraniu szalonych szydełkowniczek, które w połączeniu z hektolitrami wypijanej tam nalewki mogło trwać baaardzo długo. Wiktor natomiast musiał zaopiekować się swoją córeczką i gorączkującym od nocy ojcem. Ostatnio rozwinęło się u niego zapalenie płuc, na które starał się zaradzić najszybciej jak potrafił. Niepokoił go ten fakt, ponieważ zwykłe stany przeziębienia w wieku lat ponad osiemdziesięciu, bardzo szybko potrafią rozwinąć się i trudno było je leczyć, nie mówiąc już o zapaleniu płuc. Pola na szczęście tego dnia nie chciała dawać Wiktorowi zbytnio popalić. Spała męczona gorączką z powodu wychodzących kolejnych ząbków. Wiktor zajrzał do ojca. Jego oddech był chrapliwy, nierówny. Podszedł do łóżka i dotknął jego czoła i policzków, a następnie sięgnął po termometr.
– 38,5, cholera! Nie jest dobrze! Dlaczego ta gorączka nie spada?

– Zamruczał sam do siebie.
– Jareczku? To ty?

– Odezwał się półprzytomny Władysław.
– Nie tato. To ja, Wiktor.
– Że też nawet w chorobie przypomina ci się najukochańszy syn.

– Zbeształ w myślach ojca, ale natychmiast tego pożałował patrząc na zmęczoną wieloma chorobami twarz.
– Tato? Tato, słyszysz mnie? Jak się czujesz??

– W odpowiedzi usłyszał tylko przeciągłe westchnienie zakończone kaskadą kaszlu. Wiktor poszedł do łazienki, przygotował chłodny kompres i wrócił kładąc go ojcu na twarz.
– Wiktorku, ty…Ty jesteś taki dobry…
– Cieszę się tato, że to mówisz, ale nie robię przecież nic nadzwyczajnego, po prostu się tobą opiekuję.
– A gdzie Ania? Zosia? I malutka?
– Pola śpi, Zosia na zakupach, a Ania na szkoleniu.

– Wiktora zdziwiła nagła przytomność umysłu ojca. Dni, w których nie przenosił się do dziesiątek lat wstecz przez alzheimera zdarzały się niezwykle rzadko.
– Kochasz Anię tak jak Elę?
– Słucham?
– Zapytałem, czy kochasz Anię tak mocno jak Elę.
– Nie wiem. To trudne pytanie. Nie da się chyba tego porównać, co też ci przychodzi do głowy?
– Miłości do dwóch synów też nie da się porównać. Zdaje mi się, że kochałem was jednako, a teraz widzę, że…
– Tato. Czemu zaprzątasz sobie teraz głowę takimi rzeczami? Powinieneś odpoczywać. Jesteś słaby, przyjmujesz leki.
– Synu, najwyższy już czas o tym porozmawiać. Nie będę żył wiecznie. Trzeba sobie wszystko wyjaśnić, póki jestem w stanie…

– Urwał zanosząc się kaszlem.
– A pozwolisz, że najpierw cię zbadam?
– Nic mi nie jest, to zwykłe przeziębienie. Przejdzie. Na wojnie nie takie rzeczy przechodziłem i w dodatku jestem pewien, że przeżyję was wszystkich. Zbadasz mnie później, porozmawiaj ze mną.

– Mówił słabym głosem robiąc krótkie przerwy.
– Dlaczego, Wiktor…Dlaczego tak mocno się w życiu poróżniliście? Czy to ja zawiniłem?
– Niee tato. Co też ci przychodzi do głowy.
– Ty kiedyś powiedziałeś mi, że tylko Jarka faworyzuję. Może miałeś rację…Może…
– Powiedziałem tak kiedyś? Serio? Widocznie byłem zdenerwowany, to było w emocjach.
– Nieee synu. Miałeś nawet całkowitą rację. Tylko kiedyś tego nie zauważałem. Miałem nadzieję, że syn, pierwszy syn, na którego tak bardzo czekałem, że spełni moje oczekiwania…Nadzieje…Aspiracje…
– No i co? Nie udało się?
– Przecież wiesz. Po latach zrozumiałem, że wykorzystywał nadmiernie dane mu zaufanie i wszystkie swoje problemy składał na swoje barki.
– Tato, to już nie istotne. Nie jesteśmy dziećmi, tylko dorosłymi mężczyznami. Nie wracajmy do tego.
– Wprost przeciwnie…Wrócimy. Chcę wiedzieć, czy to dlatego tak go nienawidzisz? Dlatego, że zrobił sobie z ciebie kozła ofiarnego?
– Nie, to nie dlatego. To po latach dałoby się wybaczyć tato.
– Więc o co chodzi?
– Nieważne. To naprawdę nie istotne. Dla ciebie najważniejsze jest teraz, żebyś wyzdrowiał. Poza tym, nie rozumiem, dlaczego o to pytasz? Przecież nie skaczemy sobie do gardeł, rozmawiamy…
– Widzę, z jakim trudem ci to przychodzi. Pokłóciliście się o mnie? O ten dom? O pieniądze przed jego wyjazdem?

– Wiktor westchnął nieco zirytowany.
– Nie tato, proszę przestań drążyć. To czego nie potrafię mu zapomnieć stało się jak miałem szesnaście lat. Najogólniej mówiąc nie pomógł mi, gdy działa mi się krzywda.
– To znaczy? Jakaś bójka szkolnych kolegów, której był świadkiem i nie zainterweniował?
– Nie…Nie wie o tym nikt oprócz mnie i Jarka. Jemu zresztą bardzo na tym zależało, nie wiem jak teraz, ale wolałbym, żeby tak zostało. A tobie przy tylu chorobach nie są potrzebne dodatkowe zmartwienia sprzed ponad trzydziestu lat.
– Nie jest mi łatwo patrzeć, jak w twoim sercu tkwi drzazga, która zamiast wyjść wbija się coraz głębiej, bo nosisz w sobie jakiś ciężar. Gdybyś go zrzucił, albo na mnie, bo co mi jeszcze w życiu pozostało, albo opowiedział o tym Annie, może wsparcie kogoś innego pomogłoby ci…
– Nie neguję tego, że Jarek być może teraz już ma szczere intencje na naprawę naszych stosunków. Nie wiem co przeszedł, kiedy przez te wszystkie lata go nie było. Mało się widujemy, ale chyba faktycznie się zmienił.
– No to co ci stoi na przeszkodzie synu?
– To wszystko nie jest takie proste tato. On Nie tylko kiedyś nie pomógł mi widząc, jak ktoś mnie krzywdzi, ale mając dowody świadczące o tym, że nic nie zrobił i na to jak mnie krzywdzono w postaci przykrych zdjęć, skutecznie chciał to tuszować. Szantażował mnie, groził mi, póki nie wyjechał. To, że nie pomógł mi w opiece nad tobą i małą Zosią po śmierci Eli…To faktycznie da się wybaczyć. Na początku miałem do niego o to pretensje, ale w sumie nie powinno mnie dziwić, że tak postąpił, biorąc pod uwagę to wszystko złe, co mu już zawdzięczałem…
– A więc wreszcie dowiedziałem się tyle, żeby połączyć ze sobą fakty.
– Jakie fakty? O czym ty mówisz?
– Powiedziałeś, że Jarek miał jakieś zdjęcia, że ci nie pomógł.
– Tato, co ty, nieważne co powiedziałem…
– Ważne synu. Wiem, że zostałeś zgwałcony. To znaczy…Teraz przynajmniej mam potwierdzenie także od ciebie.

– Wiktor poczuł, jak robi mu się gorąco i zimno na przemian, a ciało wrasta w łóżko ojca.
– Skąd to wiesz…Powiedział ci?
– Nie powiedział. Napisał i dał mi list.
– Jaki list do jasnej cholery!

– Wrzasnął, aż Władysław zakrył dłońmi uszy.
– Uspokój się Wiktor, uspokój. Rozumiem twoje rozgoryczenie.
– Skoro to wiesz, to po co te całe podchody, coo?
– Mój synu. To nie są żadne podchody, tylko inteligentne zbieranie potrzebnych informacji, żeby wszystko pasowało mi do układanki. Faktycznie, gdybym nie był w posiadaniu listu od Jarka, te strzępki informacji, którymi mnie uraczyłeś na niewiele by mi się zdały.
– Nie powiedziałem tego nikomu! Nikomu! Nigdy! Sam tego chciał! Nie miał prawa zdradzać naszej wspólnej zresztą tajemnicy!
– To był twój błąd, że nigdy nikomu nie powiedziałeś. To zniszczyło cię od środka.
– Myślisz, że tego nie wiem? Myślisz, że nie wieem? Teraz już niestety jest za późno, by to naprawić. Nie da się już mnie naprawić, rozumiesz?

– W oczach Wiktora zaszkliły się łzy.
– To wspaniały widok synu, widzieć łzy w twoich oczach. Ostatni raz zdarzyło ci się to barrrdzo dawno temu. Pozwolisz, że się z tobą nie zgodzę. Nikt nie jest w stanie cię naprawić, poza tobą samym. Jeżeli dasz wam szansę. Tobie i bratu. Skorzystasz z jakiejś terapii, może wspólnie powinniście…
– Czy możesz pokazać mi ten list?
– Nie, list był adresowany do mnie…To już nie ma znaczenia. Wyrzucam sobie tylko, że nic wówczas nie zauważyłem, przez te wszystkie lata, nie drążyłem, nie dochodziłem…
– Daj spokój, pokaż mi ten list…Błagam.
– Nie mam już tego listu. Podarłem go w obawie, że będzie kolejnym ogniwem niezgody, jeśli byś go znalazł.
– Ja? A pomyśleliście o Annie? Co gdyby ona go znalazła i odczytała? Przecież jest do tego tak samo upoważniona jak i ja.
– Fakt. Mogłaby się nieco dziwić. Jednak uważam, że jesteś jej winien wytłumaczenia pewnych swoich zachowań i wyrobionych cech charakteru. A teraz wyjdź, jestem zmęczony. I bardzo proszę…Nie bądź zły na Jarka. On ma naprawdę szczere intencje. Bardzo się o was martwię, kocham was najbardziej na świecie. Nawet mojego syna marnotrawnego, chociaż o tym, że jest marnotrawny dane mi było zbyt późno się przekonać. W przeciwnym razie…Mógłbym próbować coś zmienić. Może mój równie ukochany, młodszy syn nie byłby tak skrzywdzony i nie wątpił nigdy w moją miłość?
– Tato. Nie zaprzątaj sobie tym głowy, bo tylko pogarsza się twój stan zdrowia. Szkoda, że na ten pomysł Jarek również nie wpadł pisząc ten list. Nie chcę cię jeszcze tracić. Zbyt długo o ciebie walczyłem.
– Synu. Kiedy ty wreszcie zrozumiesz, że to nie przez list? Przecież choruję od lat. Ot i taka wada starości, że człowiek się sypie, sypie, choruje i umiera. A mnie już wiele nie zostało na tym świecie.. No idź już Wiktorku, moja wnusia zaraz pewno się obudzi, będzie głodna, a cały dom na twojej głowie.
– Dobrze, ale gdyby coś…Wołaj.

– Wiktor wyszedł wstrząśnięty z pokoju ojca. Jedyne na co miał ochotę, to zabójstwo własnego brata. Nawet, jeżeli ojciec miał rację we wszystkim co mówił, Wiktor był przekonany, że nigdy nie będzie w stanie wybaczyć bratu na tyle, by mogli się uścisnąć, czy życzyć sobie wszystkiego najlepszego. Obiecał ojcu, że nie postąpi pochopnie i nie zadzwoni do brata, by zrobić mu karczemną awanturę o list. Obiecał, że w ogóle nie poruszy tego tematu. Tylko czy będzie potrafił dotrzymać słowa? On na pewno. W końcu przez wszystkie minione lata udawało mu się to naprawdę dobrze, czemu więc teraz miałoby być inaczej? Zajął się dokładnym sprzątaniem domu, zaopiekował córką i psem, z którymi wyszedł na mały spacer, przygotował obiad. Z talerzem pełnym zupy poszedł do pokoju ojca. Kiedy otworzył drzwi, Władysław leżał na łóżku, trzymając się za klatkę piersiową i oddychając ciężko. Wiktor w pierwszej chwili upuścił talerz z zupą, doskoczył do łóżka z przerażeniem w oczach.
– Jezus Marrria! Cholera tatooo! Dlaczego mnie nie wołałeeś! Co się dzieje! Co cię boli!
– Wiktorku…Wi…Wi…Witku mój…

– Charczał resztkami sił. Banach biegał w popłochu, cudem unikając zupnej kałuży, szukał leków, lecz nie mógł niczego znaleźć z powodu paniki. Na szczęście miał przy sobie telefon i natychmiast wezwał pogotowie.
– Halo? Haloo! Banach Mówi! Proszę natychmiast karetkę pod mój dom! Co? Adres? Jaki adres! Skąd mam znać adres, Ruda, nie teraz, macie w kadrach! Ojciec mi umiera! To chyba zator płucny, nie mogę znaleźć leków, niczego nie mogę znaleźć natychmiast kareetkę!

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 8

– Maja zaparkowała przed budynkiem domu kultury. To właśnie tutaj miała mieć dzisiaj próbę z chórem voci d'angelo, z którym współpracowała od dawna. Tego dnia była w podłym nastroju. Posprzeczali się z Arturem, jak zwykle o jakąś pierdołę, co w jej odmiennym stanie zdarzało się dość często. Oboje tłumaczyli sobie, że to tylko wina hormonów i w głębi duszy Maja podziwiała Artura za to, że wytrzymuje to wszystko, jednak z drugiej strony obawiała się, że to nie jest wina tylko i wyłącznie hormonów i że to źle prognozuje na przyszłość. Odrzucała tę myśl jak najdalej, lecz kiedy Artur wyskakiwał z coraz to nowymi pomysłami nadopiekuńczości, niemal wychodziła z siebie i stawała obok. Zaparkowała i podjechała wózkiem pod budynek domu kultury. Wjechała do środka i stanęła przy windzie, ponieważ próba miała odbyć się na drugim piętrze. Spojrzała na drzwi windy i mina jej zrzedła. Na drzwiach windy widniało ogłoszenie:
– Informujemy, że do końca tygodnia winda pozostaje do wglądu konserwatora. Przepraszamy.
– No pięknie! To jak ja się dostanę na to cholerne drugie piętro?

– Fuknęła pod nosem. Już miała podjechać do sekretariatu, gdy nagle zobaczyła jakiegoś mężczyznę. Szedł spiesznie, w dobrze skrojonym garniturze, porządnie ułożonymi na żel włosami. Nie wiedzieć czemu, jego wygląd zrobił na niej dobre wrażenie i to właśnie jego postanowiła poprosić o pomoc.
– Przepraszam! Przepraszam pana bardzo….Yyyyy.

– Odwrócił się niespiesznie mocno zdezorientowany, jak by oderwała go od jakiegoś ważnego zajęcia.
– Tak? Słucham panią?
– Ja…Mam takie pytanie, bo…Widzi pan…Echhh, nie wiem jak to powiedzieć…
– Tak?

– Zbliżył się i podszedł stając naprzeciw wózka.
– Muszę się dostać na drugie piętro tego gmachu, winda niestety nie działa i…

– Mężczyzna wypuścił ustami powietrze, najwyraźniej kalkulując, czy jest w stanie podołać wniesieniu młodej, być może nie zbyt ciężkiej kobiety, ale z pewnością na sporo cięższym wózku. Maja otaksowała go wzrokiem i stwierdziła, że nie należy on do strong manów, więc nie zdziwiłaby się specjalnie, gdyby odmówił.
– Widzi pani, bo ja…Ja…No…Znaczy, ja nie wiem ja…Nigdy nie miałem do czynienia z osobami tak niepełnosprawnymi, to znaczy chodzi mi o to, że…
– W porządku, jeśli ma pan coś przeciw, proszę po prostu powiedzieć, poproszę kogoś z sekretariatu.
– Nie, to nie chodzi o to, a nawet jeśli to nie dlatego, że jestem jakiś uprzedzony do niepełnosprawnych tylko ja…Nie chciałbym pani bardziej uszkodzić, jak mam pani pomóc?

– Roześmiała się wesoło.
– Bardziej już się nie da, spokojnie. Mógłby pan mnie po prostu zanieść, a wózek, no to…
– Wózek to nie problem, po prostu nie chciałbym w czymś uchybić, może po prostu wezmę panią razem z wózkiem na ręce?
– Niee, proszę szanować też swój kręgosłup. Gdyby mógł pan wziąć mnie na ręce, w sali posadzić na jakieś krzesło, a potem przetransportować ewentualnie mój wózek, chociaż to nie jest konieczne, bo potem tak samo musiałabym dostać się tu z powrotem, ale wtedy pofatyguję kogoś z próby.
– Z próby?

– Zdziwił się jeszcze mocniej.
– Tak. Przyjechałam tu na próbę chóru, jestem jednym z głównych sopranów.
– Ja dzisiaj miałem zacząć jako tenor w zastępstwie Krystiana Dąbka z jego polecenia.
– Ach taaak!

– Maja roześmiała się szeroko.
– W takim razie miło mi poznać. Mam na imię Maja.
– Mateusz Kos, również mi miło.
– To może spróbujemy przedostać się na to cholerne, drugie piętro, jeśli nie chcemy się spóźnić na próbę? Muszę pana uprzedzić, że nasza dyrygentka Małgosia Biel jest bardzo wymagająca i jeżeli nie chce pan zaleźć jej za skórę, to lepiej już chodźmy.
– No dobrze…

– Powiedział szybko, niepewnie biorąc Maję na ręce i szybko, ale ostrożnie idąc z nią po schodach.
– Tutaj będzie pan siedział, tu miejsce tenorów, natomiast mnie proszę usadzić tutaj.

– Wskazywała ręką na krzesła w oddalonych od siebie rzędach.
– Się robi.

– Gdy Maja już siedziała, nie mogła się oprzeć, żeby nie obserwować nowego kolegi. Wyjął z torby nuty i nucił swoje partię ze znanych jej utworów pod nosem.
– Długo zajęło panu, żeby ogarnąć cały nasz repertuar w zastępstwie za Krystiana?
– Co? Yyyy, niee, raczej nie. Śpiewam z zamiłowania, nie z przymusu i każdego nowego utworu, czy to jeśli chodzi o występy solowe, czy też o partie w danym głosie uczę się bardzo chętnie i szybko.
– To wspaniale. Właśnie takich ludzi muzyka śpiewana potrzebuje.

– Zachęciła go uśmiechem do rozmowy.
– A czy pani dyrygent, to jest…Yyyy…Chciałem zapytać, czy ona…Czy trudno jest, kiedy odpytuje z repertuaru?
– Zazwyczaj nie, szczegółowa do przesady bywa przed koncertami. Jeżeli potrafisz dobrze śpiewać, nie powinieneś mieć problemów.
– Dzięki, w sumie to nawet pocieszające co mówisz.
– Przeważnie lubimy straszyć nowych, żeby nie robili sobie nie wiadomo jakiej nadziei i nie podchodzili do prób i koncertów na odwal się, ale ty mi pomogłeś, więc nie miałabym serca.

– Roześmiał się.
– No to mam farta. Litość, czy wdzięczność, nieważne, dziękuję. Jeśli chodzi o pomoc, możesz na nią liczyć również kiedy skończy się próba.
– Och! Na prawdę? Jesteś przesympatyczny. Dziękuję.
– Nie ma sprawy, ale w zamian za to, umówimy się kiedyś na kawę.

– Maja uniosła brwi i nieco się zmieszała.
– No…Yyyy…Na razie nie mogę pić kawy. Spodziewam się bliźniąt, a poza tym żaden podryw w moim przypadku nie wchodzi w grę, ponieważ jestem mężatką.
– Nie ma problemu, żadnych takich z mojej strony, a co do picia kawy, może być i herbata

– Uśmiechnął się.

– Miłą rozmowę przerwali im chórzyści, którzy zaczęli się schodzić i robić niesamowity gwar rozmowami między sobą. Każde z nich wymieniało się spostrzeżeniami apropo repertuaru i sprawdzaniem wzajemnych umiejętności w jego nuceniu. Gdy weszła dyrygentka, rozmowy ucichły i próba zaczęła się na dobre. Nowy tenor przeszedł pomyślnie test, dzięki czemu mógł spokojnie zastąpić Krystiana. Kiedy próba się skończyła i wszyscy się rozeszli, Mateusz podszedł do Maji i wziął ją na ręce.
– No to jak, zbieramy się?
– Pewnie. Muszę ugotować mężowi obiad.
– Cóż za przykładna żona.
– Ooo nie nie. Do przykładnej to mi bardzo daleko. Mój mąż gotuje o wieeeele wiele lepiej ode mnie mimo tego, że ma pracę bardziej odpowiedzialną niż moja.
– Tak? A jaką?
– Pytasz o pracę moją, czy męża?
– O jedno i drugie.
– On jest lekarzem karetki pogotowia, a ja pracuję jako przedszkolanka w przedszkolu integracyjnym.
– Niezła para. To gdzie wyście się spotkali?
– Aaaaa, to dłuższa historia, może kiedyś ci ją opowiem.
– No właśnie, najbliższą okazję będziesz miała przy okazji naszej herbatki.

– Szczebiocząc jak skowronki dotarli na dół i uśmiech Majki znikł, kiedy zobaczyła Artura. Siedział na kanapie czytając jedną z pozostawionych na stoliku obok ulotek. Kiedy zobaczył Maję w ramionach młodego mężczyzny, zdenerwował się nie wiedząc co myśleć.
– Artur? Co ty tu robisz?
– Ja? Ja po prostu najzwyczajniej w świecie przyszedłem odebrać swoją żonę z próby śpiewu.
– Ale przecież…Miałeś dyżur.
– No miałem, ale już skończyłem.
– Artur, ale po co, przecież jestem samochodem, dałabym sobie radę.
– No właśnie widzę, że świetnie sobie tu radzisz. Czy to tak na każdej próbie?
– Artur, uspokój się, to nie tak…Winda się popsuła i…
– Czekam w aucie, daj kluczyki.

– Maja poczuła, jak opada z sił. Żadne tłumaczenia do Artura nie trafiały. Może sytuacja wyglądała jednoznacznie, ale przecież widział na pewno jej wózek, który stał niedaleko. Czy nie mógł logicznie pomyśleć? Podała rozzłoszczonemu Górze kluczyki i oddalił się obrzucając Mateusza nienawistnym spojrzeniem.
– Przyjemniaczek z tego twojego męża. Jesteś pewna, że sobie poradzisz?
– On nie jest złym człowiekiem. Muchy by nie skrzywdził. Tylko los go w życiu nie oszczędza i…Bardzo się boi, że mnie straci. Jego zazdrość jest póki co wytłumaczalna, ale zazdrość i nadopiekuńczość związana z ciążą i niepełnosprawnością, to wszystko w połączeniu, nie wiem jak to zniosę…

– Usadowiła się na wózku i ruszyła powoli do wyjścia z budynku.
– Jak uważasz. Masz tu moją wizytówkę, to tak w związku z tą herbatą i może…Kto wie…Może wzajemnie czasem byśmy coś poćwiczyli? Tylko uprzedź swojego męża, żeby się tak nie denerwował niepotrzebnie, jak teraz.
– Dzięki za dobre rady. Lecę już, muszę mu to wszystko wytłumaczyć.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 7

– Lidka obudziła się bardzo wcześnie rano. Całą noc dręczyły ją koszmary, przez które zrywała się co chwila z krzykiem, zlana zimnym potem. Poszła do kuchni, by zrobić sobie śniadanie i kawę. Kotka podreptała w ślad za nią domagając się pieszczot i swojej karmy. Myśli Lidki, jak codzień po przebudzeniu powędrowały w stronę Kuby. Myślała o ich ostatnim spotkaniu w szpitalu. O wszystkich przykrych słowach, które temu towarzyszyły. Nie miała do niego żalu, w gruncie rzeczy zgadzała się z nim. Miał całkowitą rację, to była jej wina.
– Gdybym od samego początku była z nim szczera, powiedziała mu o swojej przeszłości, nie musiałabym uciekać. On na pewno coś by wymyślił, pomógł mi.

– Sięgnęła ręką do jednej z szuflad i wyjęła podręczny notes, w którym zapisywała sobie różne, ciekawe przepisy kulinarne. Otworzyła na pustej stronie, wzięła w dłoń długopis i zaczęła pisać.
– Drogi Jakubie…
– Bez sensu…Może lepiej będzie…
– Witaj Kuba, tu Lidka…
– Nie, jakoś tak sztywno…
– Cześć. To ja, lidka. Piszę do ciebie ten list, ponieważ na pewno nie masz ochoty ze mną rozmawiać i nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będziesz miał, jeżeli czegoś nie zrobię. Bardzo cię proszę, żebyś przeczytał ten list do końca. Jeżeli nie ze względu na siebie, na mnie, to chociaż przez wzgląd na Kasię, którą szczerze pokochałam. Masz rację, zachowałam się bardzo nie fer i najbardziej w tej sytuacji to właśnie ją skrzywdziłam. Ona jest jeszcze bardziej zagubiona niż ja, czy ty z naszym pokrętnym życiem z przeszłości. Cała nasza trujka to samotnie dryfujące łodzie, po morzu w pełnym sztormie. Chciałabym, żebyśmy spróbowali jeszcze raz się odnaleźć. Wyjaśnię ci wszystko od a, do z, tylko proszę o jeszcze jedną szansę i obiecuję, że już nigdy nie zawiodę.

– Przeczytała na spokojnie jeszcze kilka razy napisane słowa, po czym zdecydowała się wysłać list. Od jakiegoś czasu nosiła się z tym zamiarem i miała już przyszykowaną, zaadresowaną kopertę. Musiała tylko kupić znaczek. W tym celu po gorącej kąpieli, spryskaniu siebie i listu perfumami, które uwielbiał Kuba udała się na pocztę. Zimny wiatr i deszcz, którego wielkie krople spadały na jej świerzo umalowaną twarz, boleśnie uświadomiły jej, że zbliża się już koniec października i nadchodzi listopad. Gdy przechodziła na zielonym świetle, kątem oka zauważyła, że jedno z aut rusza i wciskając gaz do dechy rusza wprost na nią. Wrzasnęła co tchu w piersiach i zaczęła biedz najszybciej jak potrafiła. Obejrzała się za siebie i spostrzegła, że auto zatrzymało się i wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Przyspieszyła kroku widząc, że bez większego wysiłku prawie ją doganiali. Wiedziała, że nie ma szans, gdyż wokół nie było żadnych budynków, gdzie mogłaby znaleźć schronienie, jednak nie poddawała się.
– Gdzie tak się spieszysz! Stój! I tak nie uciekniesz! Nie słyszysz co do ciebie mówię szmato?

– Usłyszała za sobą głos jednego z mężczyzn, a następnie głośny wystrzał z broni. Pisnęła przerażona jak mała dziewczynka i padła na chodnik przed sobą, kuląc się jak zwierze schwytane przez myśliwych. To był ten moment, w którym się poddała. Ten moment, w którym przed oczami stanęło jej całe życie i wszyscy poznani do tej pory ludzie. Ten moment, w którym wiedziała, że zła przeszłość już nigdy nie pozwoli jej o sobie zapomnieć.
– Daro…On nie odpuścił…Jak mogłam być tak naiwna!

– Skarciła się w myślach. Zdążyła pomyśleć jeszcze, że musi chronić list, który napisała do Kuby, choćby za cenę własnego życia, ale list musi dostać się w ręce adresata. Dwaj mężczyźni Już byli przy niej. Jeden z nich silnym, bolesnym ruchem pochwycił ją na ręce. Wierzgała, kopała, gryzła i drapała z całej siły swojego oprawcę, co tylko go zdenerwowało. Rzucił ją na chodnik, a jej głowa z głuchym łoskotem uderzyła o twarde podłoże. Poczuła bolesne kopnięcie z lewej strony żeber, jedno, drugie, trzecie. Na jej twarz spadały twarde ciosy z pięści. Czuła, jak z nosa i warg zaczyna jej lecieć krew. Próbowała się podnieść, zmienić pozycję, chronić twarz, lecz bez rezultatu.
– Dobra, wystarczy! Dostała suka za nieposłuszeństwo! Przestań, bo ją zabijesz! Musimy ją dowieźć całą do daro! Zapomniałeś?
– Usłyszała jeszcze, za nim zrobiło jej się słabo i zaczęła odpływać.
– Nie śpij! Nie śpij suczko! Daro kazał cię przywieźć, a tam weźmiemy cię na warsztat! Nie śpij!

– Kolejne uderzenia z otwartej dłoni w twarz usiłowały cucić Lidkę. Poraz kolejny jeden z oprawców wziął ją na ręce i zaniósł do samochodu. Lidka zastanawiała się, jak to możliwe, że nikt jej nie pomógł? Przecież to biały dzień, wokół chodzą ludzie, jeżdżą samochody, czy na prawdę nikogo nie było na horyzoncie w momencie, kiedy ci dwaj chcieli ją zabić rozjeżdżając niemal samochodem, a potem bijąc bez opamiętania? Znów straciła przytomność.
– Szefie, jesteśmy! Mamy pańską wymarzoną laleczkę. Trochę podrasowaliśmy jej twarzyczkę, bo niegrzeczna była.
– Zwariowałeś? Kurwa! Pojebało cię? Tak na ulicy? Wśród ludzi?
– No, a jak? Kazał szef już w końcu ją zgarnąć, nieważne jak, nieważne gdzie…
– Ale z wszelkimi środkami ostrożności głąbie! Pomyślałeś co się stanie, jeżeli ktoś to widział? Nagrał telefonem? Będziesz skończony, a ja razem z tobą!
– No co szef, nikogo tam nie było, to było niedaleko tej małej poczty. Burak zaświadczy, prawda burak?

– Zwrócił się do łysego, sporo niższego i szczuplejszego kolegi.
– Taaa. Miałem nad tym kontrolę, szybko się to stało, potem wzięliśmy ją do auta i…
– Głąby jedne. Nic nie myślicie i nie uważacie! Jeżeli psy mi się tu zlezą, albo was wsadzą, bo ktoś doniesie to nie chcę mieć z wami nic wspólnego! A jak mnie wsypiecie to skończycie na powązkach! Jasne?

– Pokiwali twierdząco głowami.
– Nie jesteście mi już potrzebni! Do roboty! Ale już!

– Obaj wyszli szybko z pomieszczenia zostawiając Lidkę w rękach Daro.
– Obudź się skarbie. Obudź się.

– Powiedział zabarwionym erotycznie tonem, wyszczerzając żółte zęby. Lidka otworzyła z trudem oczy jęcząc z bólu, gdy oblewał jej twarz zimną wodą.
– Witaj w domu maleńka. Widzę, że chyba nie czujesz się najlepiej. Chyba nie chcesz, żeby to się powtórzyło, prawda?
– Sukinsynu! Zgnijesz w pierdlu!
– Cieszę się, nie mogę się tego doczekać. Myślałaś, że uciekniesz? Wiedziaaałem, że wywiniesz coś takiego. Tylko ty mogłaś tak stchurzyć i pojechać do tego swojego śmierdzącego Białego stoku. Takie jak ty dużo gadają, ale gówno robią. Jak byś chciała mnie udupić, to już dawno poszłabyś na policje, ale wiesz, że duuuuużo ryzykujesz, nie? Reputacja w pracy i ten twój kochaś już palcem by cię nie tknął. A ja…No cóż, na moment spuściłem z ciebie oko i zwiałaś. Przynajmniej tak ci się wydawało. Na początku byłem wściekły wiesz? Chciałem od razu zrobić ci koło dupy, ale stwierdziłem, że tym razem to byłoby zbyt duże ryzyko dla mnie. Może ten twój kochaś, albo ktoś z tej twojej psełdopracy zacząłby bardziej węszyć, no różnie to bywa. Wolałem dać ci poczucie, że udało ci się uciec. A to wszystko dlatego, bo wiedziałem, że wrócisz. Przecież nie siedziałabyś tam do końca życia.

– Roześmiał się świszczącym śmiechem, zakończonym długą serią kaszlu.
– Brak morfiny, brak kodeiny, brak towaru, fajki mi nie służą jak widzisz. Za to ty, ciekawe czy jeszcze dobrze umiesz służyć swojemu panu.
– Nieee!

– Wrzasnęła podrywając obolałe ciało z ziemi. Pożałowała tego natychmiast. Daro w mgnieniu oka przyparł ją kolanem do podłogi, jedną ręką trzymał mocno za gardło dusząc ją, a drugą robił jej zastrzyk w ramie.
– Zaraz poczujesz swoje prawdziwe powołanie, a właściwie sobie je przypomnisz, może wtedy łatwiej ci będzie zrozumieć dla kogo tak na prawdę powinnaś pracować?

– Co mi wstrzyknąłeś świrze! Wypuść mnie błagam! Nikomu nic nie powiem! Przysięgam. Może nawet postaram się załatwić wam jakiś towar na dłużej, tylko nic mi nie rób, błagaam!
– Zamknij się! To ja tu jestem od wydawania poleceń! A teraz do roboty!

– Może dziesięć sekund zajęło mu zdjęcie spodni i bielizny. Szarpnięciem za włosy zmusił ją do tego, byznalazła się na klęczkach. Broniła się przed nieuchronnym, lecz on nadal mocno trzymał ją za włosy szarpiąc boleśnie. Płacząc robiła to, o co prosił. W pewnym momencie mocno nakręcony, szarpnął jej głową, i rzucił ją spowrotem na ziemię. Boleśnie rozbierając, zrobił swoje, nie zważając na jej płacz i protesty, a kiedy był usatysfakcjonowany, ubrał ją, jak gdyby była lalką, gdyż przez wcześniej podany zastrzyk nie była w stanie sama tego zrobić, a potem posadził na krześle.
– Dzielna dziewczynka. Świetnie się spisałaś. Jak za starych, dobrych czasów! Nic się nie zmieniłaś. Dobra robota, mmmmooja maleńka.

– Pogładził ją po plecach, a ona siedziała sztywno, niemal bojąc się oddychać.
– Dzisiaj wrócisz do swojego domu. Przecież jutro pewnie masz pracę. Tylko jeszcze ci coś pokażę.

– Wyszedł na minutę, a gdy wrócił, Lidka zauważyła w jego dłoni telefon.
– Zobacz, popatrz sobie na spokojnie. Chyba poznajesz tą małą, śliczną dziewczynkę. Mam nadzieję, że w przyszłości skończy tak jak ty, jest nawet jeszcze bardziej urodziwa. Wiem, kiedy kończy zajęcia, wiem kiedy je zaczyna, w jakiej szkole się uczy, gdzie mieszka…Może to cię przekona?

– Mówił podstawiając jej pod nos telefon ze zdjęciami Kasi Warner, szeroko uśmiechniętej, bawiącej się na placu zabaw.
– Ty draniu! Ty sukinsynu! Ja! Ja ci tego nie daruje! Jeżeli cokolwiek stanie się Kasi to własnymi rękami cię zamorduje rozumiesz? Dlaczego mi to robisz! Przecież to dziecko nic nie zawiniło!
– Ale to dziecko nie jest ci tak do końca obojętne i jego ojciec też nie, więc chyba ostatecznie przekonałaś się, że musisz organizować nam towar, jeżeli nie chcesz, żeby coś jej się stało, prawda?

– Rozumiała to bardzo dobrze. Jedyne, co mogła zrobić, to nie dawać mu twierdzącej odpowiedzi, tylko tyle przychodziło jej do głowy. Za wszelką cenę nie chciała dać po sobie znać, że się boi, potwornie, jak jeszcze nigdy, chociaż nie miała pewności, że jej się to udaje.
– A teraz wracaj do domu skarbie. Po pierwszą partię towaru stawi się burak, za trzy dni. No już już! Nie ma cię tu! Do zobaczenia. Zamówiłem ci już taksóweczkę. A gdyby się ktoś pytał co ci się stało, to na pewno wiesz co mówić.

– Lidka wybiegła z budynku i jedyne co miała ochotę zrobić, to odebrać sobie życie. Jej waleczność niestety nie poszła w ślad za nią i nie wsiadła do taksówki. Miała wrażenie, że już nigdy się nie odnajdą. Jadąc do domu cieszyła się, że taksówkarz nie zadaje jej żadnych pytań. Wyjęła z kieszeni kurtki list, który podarła na małe strzępki. Obiecała sobie, że kiedyś jeszcze raz spróbuje Kubie wyjaśnić wszystko, ale teraz zależało jej tylko na tym, by chronić Kasię.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 6

– Wiktor Banach nie zdecydował się wrócić do karetki po przykrych dla niego incydentach podczas ostatnich wezwań. Dając sobie czas na przemyślenie wszystkiego dokładnie, pracował już od kilku dni w dyspozytorni. Tego dnia przyjechał do pracy w całkiem dobrym nastroju. Ledwo otworzył drzwi od szatni, by się przebrać, natknął się na Artura Górę.
– Ooo! Wiktor, dobrze, że jesteś…Słuchaj, ja wiem…Wiem, że chciałeś bardzo zostać w dyspozytorni, rozumiem i szanuję, ale ja muszę dzisiaj wyjść. No po prostu muszę! Wiesz…Majeczka…Ciąża…Dzisiaj jest jeden z gorszych i trudniejszych dni w fazie początkowej. Muszę przy niej być…No rozumiesz.
– Artur, ale ja…
– Wiktor…no kto jak nie ty? Nie mam więcej lekarzy…Anka ma dzisiaj dzień wolnego. Prawie czterdzieści osiem ciągnęła bez wytchnienia, jak chcesz to mogę po nią…
– Nie nie nie nie…To wykluczone…

– Westchnął ciężko.
– Dziecko też potrzebuje matki, nie tylko ojca. Dobrze, zastąpię cię dzisiaj.
– Dzięki! Jesteś nieoceniony. Aaaaa i mam nadzieję, że za bardzo to ci ludzie niedopieką. Do Krakowa jeżdżą paskudnego smoka wawelskiego oglądać, albo te…Koziołki poznańskie…Jak na Banacha spojrzą raz, czy dwa to nic im się złego nie stanie. To przynajmniej mają za darmo, nie?
– Wiesz co Artur? To zadziwiające w jak nieprzeciętnym stylu potrafisz stanąć w obronie człowieka, kiedy czegoś od niego chcesz.
– W jakiej tam obronie…Zaraz tam obronie…Bronić to się w innych czasach musieliśmy, teraz tylko próbuję ci przekazać, że możesz osiągnąć więcej, jeśli tylko zechcesz. Nie przejmuj się, jak będą próbowali zmieszać cię z błotem. Ja całe życie miałem pod Górę…Yyyyyyyy, znaczy pod górkę…Cholera jasna by ich wszystkich wzięła z tymi wszystkimi przysłowiami…No w każdym razie zawsze dokuczali mi z różnych powodów. Wiesz jaki ja jestem, wycofany, zawsze byłem bardziej samotny…

– rozkręcał się na dobre.
– Dobrze dooobrze dobrze! Dosyć! Zastąpię cię, idź już do tej swojej kobiety w ciąży. Z kim mam jeździć?
– Weź Kubicką i Chowaniec. Aaaaa właśnie Wiktor…Ty słyszałeś? Strzelecki znowu ojcem będzie. Sam w reprezentacji nigdy nie zagra, no to sobie stworzy, takich małych piłkarzy, nie?

– Artur roześmiał się gromko klepiąc Wiktora po ramieniu.
– Tobie to się Artur żart wyostrzył na prawdę.
– Noo, to narazie, miłej pracy. Jeszcze raz dzięki.

– Wyszedł, a Wiktor odszukał w swojej szafce odpowiedniego stroju, w którym zawsze jeździł karetką. Przebrał się i przez krótkofalówkę zawołał dziewczyny czekając na nie w pokoju socjalnym. Kiedy wbiegły otworzyły na moment usta ze zdziwienia, a potem wybuchnęły niepohamowaną radością.
– Jednak pan jeździ? Bardzo dobrze! Wiedziałam, że się pan nie podda doktorze.

– Odezwała się Martyna, a Lidka zawtórowała jej śmiechem.
– Artur poprosił mnie, żebym go dzisiaj zastąpił, więc na waszym miejscu bym się tak nie cieszył, bo to jednorazowe, przynajmniej narazie. Tak zdecydowałem.
– Oooj tam, doktorze, zobaczy pan, po dzisiejszym dniu pan już zostanie w karetce. Mam jakieś przeczucie, że tak właśnie będzie.
– Tak? A czy masz jakieś przeczucie kiedy możemy się spodziewać pierwszego wezwania Lidka?

– Zadrwił Wiktor.
– No niestety nie, pana smutna aura mi trochę w tym przeszkadza, ale jak sie pan uśmiechnie…
– 26 S!

– Ruda, którą wszyscy troje usłyszęli w radiach sprawiła, że nie tylko Wiktor się uśmiechnął.
– No faktycznie, chyba zacznę się ciebie bać Lidka, jeszcze mi śmierć przewidzisz. Co jest Ruda.
– Wiktor? Ty nie…
– Zastępstwo za Artura, co jest?
– Miejscowość Straszki. W ośrodku opiekuńczo-wychowawczym dla osób niewidomych i niedowidzących coś dzieje się z siostrą zakonną.
– Rozumiem, a co konkretnie?
– Siostra Anna, tak ją przedstawiono Ma zawroty głowy, silne bóle brzucha i ostre torsje.
– Może to nadmierna modlitwa zaszkodziła…

– Szepnęła Lidka i zaśmiała się głośno, ale karcący wzrok Banacha natychmiast przywołał ją do porządku.
– Doooobra przecież…Żartowałam…
– Przyjąłem, jedziemy.

– Zebrali potrzebny sprzęt i pobiegli do karetki.
– Doktor wie jak dojechać jakimś skrótem do tych Straszek? Ta nawigacja prowadzi mnie jakoś pokrętnie.
– Tak Martynko. Jakieś dwa kilometry prosto, mijasz Majowice i w prawo na straszki. Tam będzie taki znak, niewidomy człowiek z białą laską.
– Matko, doktor to ma chyba całą Polskę w jednym palcu. Wioski, wioseczki, wiościneczki, doktor sam jak ta nawigacja.
– Coś w tym stylu Lidka, myślisz, że Góra powinien mi za to więcej płacić?
– No peeeeewnie!

– Kilka minut potem byli na miejscu. Zdziwili się, że nikt nie czeka na nich, by ich zaprowadzić do cierpiącej siostry zakonnej. Wzięli sprzęt i próbowali znaleźć kogoś, kto mógłby wiedzieć gdzie mogą znaleźć pacjentkę.
– Rozdzielmy się. Ja idę prosto, Lidka w prawo, Martyna w lewo. Jesteśmy na radiu.
– Po chwili rozbiegli się we wskazanych przez Banacha kierunkach. Lidka biegnąc szybko z ciężkim plecakiem nie zauważyła chłopaka pędzącego równie szybko, torując sobie drogę białą laską. Za nim którekolwiek z nich zdążyło się zatrzymać, Lidka potknęła się o laskę, która zawędrowała między jej nogi i leżała jak długa, a zdezorientowany chłopak tracąc równowagę runął na nią.
– Chłopaku! Co ty robisz! Czemu biegasz z tym kijem? Możesz komuś zrobić w ten sposób krzywdę! Warto patrzeć przed siebie.
– Przepraszam…Jestem niewidomy. To nie jest jakiś kij, tylko biała laska. Dzięki niej mogę się sam bezpiecznie poruszać.
– Ale chyba nie biegać? A z tym, co wcześniej powiedziałam to, no…Yyyyy…Sorry…Ja to zawsze jak coś wypalę…Niestety dopiero potem gryzę się w język.
– Nie szkodzi. Kim pani jest? Nie znam pani.
– Jestem ratowniczką medyczną. Przyjechałam z zespołem do siostry zakonnej, która bardzo źle się czuje. Wiesz może, gdzie mogę ją znaleźć?
– A do której siostry? Sporo ich tutaj jest.
– Siostra Anna.
– Aaaa…To do szkoły trzeba. Siostra uczy Religii, w liceum. Moja klasa ma teraz właśnie Religię z siostrą. Mówi pani, że coś jej się stało?
– Zaraz zaraz…Jak to twoja klasa? A czemu cię nie ma na lekcjach?
– No, bo…Ja…Nie…Mój e-Papieros!

– Wrzasnął nagle dotykając dłońmi ziemię przed sobą.
– Jaki e-papieros?
– Musiał wypaść mi z kieszeni jak na panią wpadłem…Rozbił się! Nie wierzę w to! Tyle razy spadał mi na podłoge w pokoju i w łazience, w szkole! Przyniosła mi pani jakiegoś pecha!
– Słuchaj, pomogę ci coś na to zaradzić, ale zaprowadź mnie do tej szkoły.
– Muszę? Nie chce spotkać się z siostrą Anną.
– A co? Gryzie? Zieje ogniem?
– Nieee…Nikt jej w szkole nie lubi. Dziewczyny mówią, że tak ogólnie jest spoko, ale jak chodzi o sprawy szkolne to taka su…Znaczy…No wie pani. Każe uczyć się pisma świętego na pamięć, przymusza do śpiewania w hurze kościelnym, robi jakieś durne kartkówki i sprawdziany z Religii, pilnuje, żebyśmy nie palili w szkole…No rozumie pani.
– Tak, myślę, że rozumiem, to prowadź młody człowieku. Doktorze! Wiem gdzie ta siostra, spotkajmy się przy karetce, mam kogoś, kto nas do niej zaprowadzi.

– Kilka minut potem, zdyszani wpadli do liceum, gdzie odnaleźli siostrę zakonną w gabinecie pielęgniarskim.
– Bardzo przepraszam państwa, powinnam czekać na karetkę, ale z siostrą Anną jest bardzo źle. Nie wiem co się dzieje. Wszyscy jemy to samo, nie mam pojęcia czym się mogła zatruć…

– Powitała ich pielęgniarka.
– Dobrze. Poradziliśmy sobie. Wiktor Banach, lekarz, dzień dobry. Proszę mi powiedzieć co się dzieje?
– Uczennica przybiegła mówiąc, że siostra bardzo źle się poczuła. Miała silne zawroty głowy, nudności, bóle brzucha. Poszłam więc sprawdzić, czy nie trzeba pomóc, siostra leżała na podłodzę i ślina ciekła jej z ust.
– Ślinotok, tak? Czy siostra na coś choruje?

– Zwrócił się Wiktor do zakonnicy leżącej na kozetce.
– Nie…nnnnnie…
– Proszę mi powiedzieć, jak się siostra czuje? Dziewczyny, do roboty, parametry.
– Bardzo źle…Nie wiem co mogło się wydarzyć…Zjadłam dziś tylko dwie kromki chleba i wypiłam herbatę przed lekcją Religii z jedną klasą.
– Rozumiem. Boli głowa?
– Boli.
– Niedobrze siostrze?
– Tak, wymiotowałam przed chwilą. Bardzo boli, ból jest nie do zniesienia, brzuch też.
– W porządku, zaraz coś poradzimy.
– Doktorze…Hipotensja, tahykardia, sto dwadzieścia na minutę.
– Uuuuu, co tutaj się dzieje. Proszę mi się pokazać, bardzo blada skóra, zwężone źrenice. Podajemy płyny Martyna. Proszę siostry, spróbujemy powolutku wstać, dobrze?
– Siostra wstała z kozetki, jednak bardzo szybko zachwiała się i podtrzymana przez Wiktora opadła na kozetkę.
– Zaburzenia koordynacji ruchowej.

– Coś…Coś się dzieje……Coś nadal ze mną nie tak…

– Zdążyła powiedzieć siostra Anna i w sekundę puźniej jej ciałem zaczęły wstrząsać silne drgawki.
– Mmmmmammm….Mmmmmammm takie okrrrrroppppne drrrreszszszcze….
– Cholera jasssssnnnna…Martyna podajemy djazepam, trzeba wyciszyć drgawki. Podaj też atropinę, źrenice bardzo rozszerzone.
– Tak jest.
– Wygląda mi to na bardzo poważne zatrucie nikotyną siostro. Czy pali siostra papierosy?
– Jjjja? Nnnnie…Nnnie…Ssssskąd! Nnnnigdy w życiu!
– Objawy wskazują jednoznacznie na zatrucie nikotyną, ostre zatrucie.
– Doktorze! Doktorze, ale ja…

– Próbowała coś powiedzieć siostra, lecz drgawki jej to skutecznie uniemożliwiały.
– Zaraz! Ja chyba wiem! Wiem kto może mieć z tym coś wspólnego!

– Krzyknęła Lidka i wybiegła przed gabinet pielęgniarski. Chłopak, który ich przyprowadził siedział ze spuszczoną głową.
– To znowu ja.

– Dotknęła jego ramienia.
– Zwiałeś z Religii, bo próbowałeś unieszkodliwić siostrę mam rację?
– Jak się pani domyśliła?
– Nie ja…Ja tylko połączyłam fakty. Czego dodałeś siostrze do herbaty? Ma poważne zatrucie nikotynowe.
– Skąd pani wie, że do herbaty?
– To ja pytam ciebie, nie ty mnie. Czego dodałeś jej do herbaty!
– Liquidu.
– O cholera! Masz na myśli ten olejek do e-papierosa?
– Tak. Wlałem jej do herbaty prawie pół buteleczki.
– Ile ma miligramów nikotyny ten liquid?
– Dziesięć, może dwanaście, nie pamiętam…Chciałem tylko, żeby miała za swoje i była wreszcie człowiekiem, a nie zaprogramowanym Bogiem w habicie.
– Dziesięć? Może dwanaście? Chłopaku! Czy ty wiesz, że to co zrobiłeś jest bardzo niebezpieczne? Już cztery, lub osiem miligramów może wywołać bardzo duże konsekwęcje!
– Przepraszam. Chciałem dać jej tylko popalić, czy ona umrze?
– Nie, raczej nie, ale jej stan jest mimo wszystko bardzo poważny i jeśli chcesz jej wyświadczyć przysługę, to teraz się za nią pomódl, a potem, jak dojdzie do siebie przeproś.

– Martyna wybiegła z gabinetu.
– Lidka zatrzymała się!
– Choleraaa!

– Lidka w kilka sekund znalazła się przy Banachu, który już reanimował siostrę.
– Jest! Wróciła! Tlen na maskę i na bombach do leśnej góry.
– Doktorze. Ten chłopak, który nas tu przyprowadził…Wlał siostrze do herbaty pół buteleczki liquidu. To taki olejek do e-papierosów, mówi, że mógł mieć dziesięć, dwanaście gramów nikotyny.
– Cholera jasna! Co tym dzieciakom jeszcze do głowy strzeli, żeby tylko nie pujść na jakąś lekcję?

– Oburzył się banach i z siostrą na noszach opuścili budynek.
– Przepraszam! Przepraszam, ja wszystko zgłoszę wychowawczyni…Ja się do wszystkiego przyznam. Czy siostra z tego wyjdzie? Czy będzie żyła?

– Zapytał niewidomy chłopak, próbując iść za dźwiękiem noszy.
– Będzie żyła, ale jej stan jest bardzo poważny i może nawet pozostać w śpiączce, ponieważ jest nieprzytomna. Na drugi raz zastanów się dobrze nad tym co chcesz zrobić młody człowieku. Jedziemy!

– Drzwi karetki zamknęły się i po chwili Martyna ruszyła na pełnym gazie w stronę leśnej góry.
– No i co doktorze. Nikt tu dzisiaj doktora pomocy nie odmówił, nikt nie uciekł na doktora widok.

– Zaczęła rozmowę Lidka.
– Może dlatego, że byliśmy w ośrodku dla osób niewidomych?
– Owszem, ale pielęgniarka była widząca.
– No to nie zwróciła uwagi na moją twarz.
– Ojjj doktorze doktorze. Jaki pan uparty. Skąd pan wiedział, że to zatrucie nikotyną?
– No nie wiem. Miałem takie przeczucie po prostu.
– Ależ doktor ze mnie drwi i się nabija. Ja domyślam się, że ponad dwadzieścia lat w karetce zrobiło swoje i podobnych kilka przypadków?
– Jednak masz łeb dziewczyno.

– Uśmiechnął się szeroko mrugając okiem.
– A tak poważnie, chyba rzeczywiście twoje przeczucia rano były słuszne. Przyznam, że przypadek siostry nie był taki oczywisty, dlatego poczułem się na swoim miejscu. Jak ryba w wodzie. Musiałem szybko myśleć, łączyć fakty i wyciągać wnioski. Martyna, jak daleko jeszcze?
– Dwie minuty.
– Siostra się nie pogarsza.

– Skwitował szybko i znów odwrócił się do Lidki.
– Czyli co…Wszystkie zapadki w tej układance znalazły swoje miejsce tak? Wraca pan i zostawia w cholerę dyspozytornię?
– Na to wygląda.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 5

– Początek października zastał Martynę w domowej łazience. Klęczała nad toaletą i zdawało jej się, że zaraz wypluje wnętrzności. Kiedy skończyła wymiotować dokładnie umyła zęby, twarz i poprawiła włosy. Następnie z bezsilności opadła na podłogę, podkurczyła nogi i rozpłakała się. W jej głowie pojawiały się teraz najczarniejsze myśli. Druga ciąża. Nie było przecież innej możliwości tak złego samopoczucia, które powtarzało się wielokrotnie od długiego czasu. Usłyszała, że w drzwiach domu Piotr przekręcał klucz w zamku. Nie była w stanie się ruszyć.
– Ciąża, ciąża, ciąża! Nie! Nie! Błagam tylko nie to! Nie! Nieeeee!

– Zalewała się łzami drżąc na całym ciele.
– Martyna! Martynkaaaaa! Gdzie jesteś! Haloo!

– Wstała i chwiejąc się lekko z osłabienia wyszła z łazienki.
– Boże! Co się stało. Coś z Alankiem?
– Nie! Alan godzinę temu zasnął.
– Jezu! No to nie strasz mnie. Co się dzieje kochanie?
– Jestem w ciąży!

– Wypaliła z wściekłością.
– Znowu jestem w ciąży rozumiesz?

– Piotr oparł się o ścianę i chwilę mu zajęło za nim dotarły do niego słowa żony.
– No co tak na mnie patrzysz! Co mam ci narysować skąd się biorą dzieci? Sama sobie tego nie zrobiłam!
– Uspokój się. Po co te nerwy, kochanie. To wspaniała wiadomość!
– Wspaniała wiadomość? Dla kogo? Dla ciebie? Nasz syn ma pół roku, oboje pracujemy, ledwo dajemy radę pogodzić pracę z domem! Ciekawe jak poradzimy sobie z dwojgiem dzieci!
– Martynka. Spokojnie. Jesteś pewna, że to ciąża? Może czymś się…
– Nie Piotrek! Niczym się nie zatrułam! Doskonale wiem co jem i przepraszam cię bardzo, ale już jedno dziecko urodziłam, jedną ciążę mam za sobą, a poza tym jestem kobietą i potrafię rozpoznać u siebie objawy ciąży!
– Nie krzycz na mnie. W porządku, jesteś w ciąży. Wolałbym jednak, gdybyś…Gdybyśmy to skonsultowali z lekarzem, a jak nie chcesz, to przynajmniej z testem ciążowym.

– Mówił spokojnie próbując dodać jej otuchy swoim uśmiechem.
– No i czemu się tak głupkowato śmiejesz! Jak ty mnie wkurzasz!

– Piotr podszedł do żony i przytulił ją szepcząc jej do ucha:
– Ty rzeczywiście musisz być w ciąży. Pamiętam tą burzę hormonów, jak nosiłaś pod sercem Alanka.
– Przestań! Nie dotykaj mnie!

– Wyszarpnęła się wzburzona.
– Przestań! Nie rozumiesz, że dla mnie to jest koniec? Koniec wszystkiego! Dopiero co próbowałam uwolnić się od ciągłego siedzenia w domu, zmieniania pieluch, babrania się w kaszkach, gotowania, prania, sprzątania, a teraz znowu będzie to samo! Piotrek! Nie dam rady! Nie dam rady rozumiesz?
– Martyna. Czy ty trochę nie przesadzasz? Przecież przez prawie całą ciążę możesz pracować…
– Praca to nie wszystko! Chciałam jeszcze trochę poużywać młodości mimo półrocznego dziecka. Umówiłyśmy się na piątek z Baśką, Anką, na imprezę do klubu! Miałam po raz pierwszy od nie wiem kiedy napić się alkoholu skoro nie karmię już małego…
– No właśnie. Apropo karmienia, to nie była dobra decyzja, że odstawiłaś małego tak wcześnie od piersi. Dobrze wiesz, że to buduje więź między dzieckiem, a matką…
– Przestań zmieniać temat do cholery! Dobrze wiesz, że on po prostu nie chciał ssać piersi, że wielokrotne próby nakłonienia go do tego schodziły na psy! Piotrek, czy do ciebie nie dociera w jakiej jesteśmy sytuacji?
– Dociera! Z całą mocą! Za to ty chyba właśnie próbujesz mi przekazać, że wychodząc za mnie za mąż i rodząc mi syna zrobiłaś największy błąd na świecie, bo chcesz się jeszcze pobawić!

– Wybuchł w końcu Piotr.
– To ty to powiedziałeś! Nie ja! Ale czego ja mogłam się spodziewać. Zamiast pomyśleć racjonalnie, chociaż trochę o mnie, pan Strzelecki jak zwykle musi zrobić z siebie ofiarę!
– Jaką ofiarę! Ja w przeciwieństwie do ciebie bardzo się ciesze z tego, że poraz drugi zostanę ojcem.
– Nie! No jasne! Bo ty co weekend, albo co drugi weekend latasz sobie z Adasiem i chłopakami, a to na piwko, a to jeździcie na rybki! A kto wtedy zajmuje się wrzeszczącym, ząbkującym Alanem? Twoja ukochana Martynka! Podczas kiedy ty spokojnie wracasz albo zalany w trupa, albo przywozisz mi pięć milionów ryb do czyszczenia z bananem na tej twojej pięknej buźce!

– Piotr poczerwieniał ze złości i próbował z całej siły zapanować nad sobą, by czegoś głupiego nie wypalić.
– Ooooo przepraszam bardzo. Jeżeli już, to wracam zalany, ewentualnie w pół trupa. Nigdy nie tracę przytomności, nigdy nie musisz po mnie sprzątać wymiocin.
– Tak? Wielkie mi pocieszenie! Ale musze słuchać jak bełkoczesz do mnie bez przerwy jak to kochasz mnie i Alana! Jak Śpiewasz pod prysznicem, aż mi potem wstyd spojrzeć w oczy temu staremu dziadowi spod jedynki, a na końcu to ja, bo nikt inny pomagam ci znaleźć się w łóżku! A teraz do tej cudownej sielanki przyjdzie mi jeszcze kolejne dziecko! Wspaniale! Świetnie!

– Piotr nie wiedzieć czemu roześmiał się tubalnie.
– Słodka jesteś, kiedy się tak złościsz. Tylko, że ja wiem, że to tylko chwilowe, że kochasz mnie mimo tego wszystkiego najbardziej na świecie i poradzimy sobie. Mam tylko nadzieję, że to będzie drugi syn.
– A ja mam nadzieję, że to będzie fałszywy alarm. A jeżeli nie…Jeżeli nie to cię zamorduję! Zamorduję, rozumiesz? Jesteśmy jeszcze młodzi, nie planowaliśmy dzieci w tak krótkim odstępie czasu.
– Martynka. Przecież jesteś ratownikiem medycznym tak samo jak ja. Oboje wiemy, że tego nie da się w stu procentach przewidzieć. Zdarzyło się…Trudno. Głowa do góry, pierś do przodu i damy radę. Przecież uważaliśmy, dobrze wiesz. Alanek na pewno się ucieszy z rodzeństwa w przyszłości i oboje nam za to podziękują.
– Jak dziecko się urodzi, to Alan będzie jeszcze maleńki. Piotrek, boję się, że nie podołamy.
– Nie bój się. Jak będzie trzeba, zrezygnuję z tych męskich wypadów, wezmę tacierzyński…
– Oooo proszę! Nawet nie wiedziałam, że znasz takie słowa.
– No pewnie, że znam.
– Szkoda, że nie wykazałeś się taką wiedzą kiedy miałeś kupić mi eye liner.
– Oj Martynka. To zupełnie co innego. Ten cały liner, czy jak mu tam to babska sprawa, wychowanie dzieci to już niekoniecznie.
– Powiedział co wiedział. Chcesz, żebym dla ciebie ładnie wyglądała, a nawet nie wiesz jak nazywają się te kosmetyki. Dupa, nie facet i tyle!

– Odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni.
– Może ja jestem do kiczu, ale ten twój liner robi dobrą robotę. Będę się od niego uczył i nie zawiedziesz się na mnie, kiedy drugie się urodzi, obiecuję, tylko zacznij o tym myśleć pozytywnie!

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 4

– Piękny mamy dziś dzień, co dziewczyny? Dawno nie jeździłyśmy babską karetką. Ostatni raz za życia Renaty…

– Powiedziała Anna w stronę Lidki i Martyny, siedzących w pokoju socjalnym, przy kawie i herbacie, lecz na końcu zdania zawiesiła głos.
– No, ale w każdym razie, dobrze Martyna, że w przerwie od pracy na macierzyńskim nabyłaś odpowiednie kwalifikacje, żeby być kierowcą karetki.
– Sama nie wiem co mi z tym strzeliło do głowy. Bardziej chciałam zrobić na złość Piotrkowi, który mi cały czas powtarzał, że kobieta za kółkiem to same nieszczęścia. Ale teraz tego nie żałuję, przynajmniej możemy być jak dawniej do końca samowystarczalne, nie?

– Uśmiechnęły się do siebie.

– Dokładnie. Taka miła niespodzianka dla mnie po trzymiesięcznej nieobecności.

– Odpowiedziała Lidka lekko się uśmiechając.
– A tak właściwie to co się z tobą działo, że tak długo cię nie było?

– Zagadnęła Martyna.
– Aaaa…Sprawy rodzinne.
– Co, kłopoty?
– Nie inaczej.

– Dziewczyny wymieniły się znaczącymi spojrzeniami.
– A wiesz, że dzisiaj na sorze ma dyżur Warner?

– Lidkę przeszył zimny dreszcz. Od czasu swojego powrotu nie miała nawet odwagi, by skontaktować się z Jakubem. Los postanowił podjąć decyzję za nią.
– Coś w tym szczególnego, że mi o tym mówisz Martynko?
– Nooo…Myślałam, że to radosna wiadomość po tym, kiedy tak długo się nie widzieliście. Teraz pewnie żyć bez siebie nie możecie?
– Nic nas nie łączy.

– Burknęła.
– Ok, ok, nie wtrącam się. Idę sprawdzić czy mamy wszystko w karetce.

– Martyna wyszła, a Lidka próbowała uspokoić myśli i poukładać sobie w głowie ewentualną rozmowę z Kubą, jeżeli przyjdzie im ją odbyć.
– Lidka, wszystko z tobą w porządku? Jakoś dziwnie się zachowujesz.
– Dziwnie to znaczy? Pani doktor?
– Jak byś czegoś, kogoś się obawiała. Jesteś zalękniona, rozdrażniona…Co się dzieje?
– Nic takiego. Postaram się powściągnąć emocję. Pójdę pomóc Martynie.
– 23 s!
– Chyba ruda przyszła ci z pomocą. 23 s zgłaszam się.
– Wieś stare łąki. Starszy mężczyzna bardzo źle się czuje, zgłosiła to opiekunka środowiskowa, która do niego przychodzi.
– Co to znaczy bardzo źle się czuje?
– Powiedziała, że ma silny kaszel od kilku dni.
– Niewiele mi to daje. Przyjęłam. Powiedz, który numer domu?
– Pierwszy dom od wjazdu do wsi, ponoć starszy pan choduje konie, to ma być dla was wyznacznik.
– Przyjęłam.

– Anna schowała krótkofalówkę do kieszeni.
– O Boże!

– Szepnęła sama do siebie i mocno pobladła.
– Coś się stało pani doktor? Tam mieszka ktoś z pani rodziny?
– Nie…Nie do końca, ale ktoś bardzo mi bliski, o kim przez ostatni czas zapomniałam. Chodźmy szybko.

– Jechały szybko, gdyż do Starych łąk było trzydzieści kilometrów. Nawet Martyna przestała się stresować swoim pierwszym, samodzielnym wyjazdem, widząc smutek, zatroskanie i głębokie zamyślenie na twarzy Anny.
– Dajesz radę Martyna? Chciałabym ci ułatwić jazdę, ale skrótem, który znam nie przejedziemy tym wozem.
– Tak Aniu, spokojnie. To ktoś dla ciebie bliski? Dlatego się tak denerwujesz?
– Tak. Dam radę, nie obawiajcie się. Po prostu bardzo dobrze znam tego człowieka. Wiem, jak nie lubi lekarzy, a już wcześniej miewał problemy ze zdrowiem. Jeżeli ta osoba, która z nim jest zdecydowała się na wezwanie karetki pogotowia, to musi być naprawdę źle.
– W takim razie to nie przypadek, że trafiło na panią.

– Skomentowała Lidka.
– A powiesz nam, skąd znasz tego pana?

– Stare dzieje. Jeszcze za czasów, kiedy byłam żoną Stanisława. Poznałam go kiedyś w aptece. Zabrakło mu gotówki na leki, więc tak po prostu mu pożyczyłam, żeby mógł wykupić co tam potrzebował.
– No i pewnie się umówiliście, żeby ci oddał?
– Owszem. Powiedział mi gdzie mieszka, potem mama zawiozła mnie tam autem. Pan Stefan, bo tak ma na imię, chciał mi oddać pieniądze, ale ja się w żadnym razie na to nie zgodziłam. W związku z tym zaproponował mi herbatę i placek drożdżowy. Pokazał mi sad, swoje pola, na których uprawiał warzywa. No i przede wszystkim konie. Piękne konie. Na początku, kiedy go poznałam zajmował się hipoterapią, ale kiedy częściej zaczął chorować to…

– Urwała.
– Kiedy Stanisław okazał się tyranem bardzo mi pomagał. Wspierał słowem, czynem. Konie mnie uspokajały, pomagałam mu jak mogłam w gospodarstwie, no i na ile mogłam. Potem wyjechaliśmy ze Stanisławem i…
– Straszne i piękne za razem. Prawie jesteśmy. Myślę, że się ucieszy jak cię zobaczy.

– Wierzchem dłoni, Anna otarła nieproszoną łzę, która nie pozwoliła się zatrzymać i zbierając sprzęt, czym prędzej wysiadły z karetki. Uszły kilkadziesiąt metrów i dojrzały młodą kobietę, która zdawała się na nie czekać.
– Dzień dobry. Anna Reiter, pogotowie. Pani nas wzywała?
– Tak. W sprawie pana Stefana Jabłońskiego. Jestem opiekunką środowiskową, pomagam panu Stefanowi przeszło już pięć lat.
– Co się dzieje?
– Od kilku miesięcy coś się dzieje, ale pan Stefan taki jest uparty, że nie daje mi się zaciągnąć do lekarza. Od kilku tygodni widzę, że mocno traci na wadze, chociaż nie zauważyłam, by mniej jadł, chociaż…No…Dwadzieścia cztery godziny na dobę przy nim być nie mogę. Ledwo wyjdziemy na spacer, może sto metrów zrobimy i on męczy się tak jak byśmy przeszli conajmniej dwa kilometry. A od kilku dni jeszcze ten niepokojący kaszel…Znaczy, ja go zauważyłam dopiero kilka dni temu, a jak długo maskował go przede mną to.
– Wystarczy…Dziękuję. Mogę obejrzeć pacjenta?

– Zapytała Anna przybierając poważny wyraz twarzy.
– Oczywiście. Zapraszam. Z trudem namówiłam go, żeby położył się do łóżka z tym kaszlem i osłabieniem.

– Anna kiwnęła potakująco głową i wszystkie cztery ruszyły w stronę wielkiego domu. Wyglądał on dość nietypowo. W porównaniu do innych mieszczących się tam domostw, w większości rozpadających się, dom pacjenta był nowocześnie urządzony i zadbany. Do takiego samego wniosku dojść można było widząc wnętrza zadbanego i wysprzątanego domu.
– Dzień dobry panie Stefku. Miło pana widzieć po tak długiej przerwie. Szkoda, że w tak kiepskiej formie.

– Odezwała się Anna do mężczyzny leżącego w wielkim łożu w swojej sypialni.
– Ania? Aniuchna? Jezus Maria, dziecko, to ty?

– Zapytał wyraźnie wzruszony.
– Tak, zgadza się. Jeżeli mnie pan poznał to znaczy, że nie zmieniłam się zanadto.
– Oj Marysiu, Marysiu. Niepotrzebnie panie kłopotałaś. Przecież ci mówiłem, że nic mi takiego nie jest. Przeziębiłem się trochę ostatnio i ten kaszel to stąd.
– Panie Stefanie. Proszę mnie tutaj nie czarować, oboje dobrze wiemy, że pan czegoś nie chce mi powiedzieć, ale w takim razie może powie pan to pani doktor.
– No właśnie panie Stefku, znamy się bardzo dobrze, więc proszę niczego przede mną nie ukrywać.

– Mężczyzna westchnął ciężko i popatrzył litościwie na cztery kobiety stojące przed nim.
– Dobrze, w takim razie chcę zostać sam z panią doktor. Chyba mam do tego prawo, prawda?
– W porządku, a możemy najpierw pana zbadać?
– Aniu, nie ma takiej potrzeby. Najpierw porozmawiamy, a potem dla twojego spokoju dam się nawet pokroić.
– Wyjdźcie proszę.

– Wskazała ręką trzy pozostałe kobiety, a one gęsiego opuściły sypialnię.
– No dobrze panie Stefanie, słucham.
– Aniuchna. Jak się cieszę, że cię widzę. Ładnych pare lat żeśmy się już nie widzieli co? Od tego czasu wypiękniałaś, jesteś w dobrej wadze.
– Tak, ja też się cieszę, że znowu się spotykamy. Przepraszam, że tak o panu zapomniałam w ostatnim czasie, ale…
– Rozumiem, że twoje życie diametralnie się zmieniło na plus, odkąt ostatnio się widzieliśmy?
– Tak. Mój poprzedni mąż nie żyje, niedawno znów wyszłam za mąż. Tym razem jestem szczęśliwą małżonką, a nasza córka skończy rok za cztery miesiące.
– Mój boże…Tak się cieszę Aniu. W końcu ciebie szczęście wzięło w swoje ramiona. Chciałbym ich poznać, jeśli to nie kłopot.
– Dobrze, ale narazie porozmawiajmy o panu. Co chciał mi pan powiedzieć?
– Aniu. Zrozum. Z resztą ty to już na pewno wiesz. Mnie się już nie da pomóc.
– Pan wie co panu jest, prawda?
– Tak, wiem. Nikt poza mną nie wie. Dlatego nie chciałem, żeby Marysia, moja opiekunka cokolwiek robiła. No, ale wezwała was.
– To powie mi pan o co chodzi?

– Znów głęboko westchnął.
– Jakiś czas temu poszedłem z pomocą Marysi do lekarza. Aaaa…Nic takiego, myślałem, że przeziębienie mam. Kaszel mnie męczył, jeszcze za ciepło nie było. Poszedłem do lekarza, bo ten kaszel…On nie był zwykły. Zacząłem odkrztuszać krwistą wydzielinę.
– Rozumiem. Zaniepokoiło to pana i co powiedział lekarz?
– Oj, Aniu Aniu. Nic dobrego. Zbadano mnie wzdłóż i w szerz. Okazało się, że to rak płuc.
– Rak?

– Zapytała z niedowierzaniem w głosie.
– Jeszcze się nie domyśliłaś?
– Powiedzmy, że miałam głęboką nadzieję, że intuicja mnie zawiedzie po tym, co powiedziała mi pana opiekunka.
– EEeechhhh…Więc sama widzisz. Jestem beznadziejnym przypadkiem. Mnie się już nie da pomóc.
– Jak to. Jeżeli został odpowiednio wcześnie wykryty, panie Stefku, dzisiaj są naprawdę wielkie możliwości…
– Ja to wszystko wiem. Lekarz mi powiedział, że mam spore szansę, ale ja się nie zdecydowałem na żadne leczenie.
– Słucham? Nie wierzę w to co pan mówi. Pan? Bojowy, zaradny facet, twardziel, tak szybko się poddaje? Z powodu jakiegoś raka?
– Wiem Aniuchna, że to dla ciebie jest niepojęte. Zarówno zawodowo jak i prywatnie, bo jesteś za dobrym człowiekiem.
– Panie Stefanie, nie pozwolę panu odejść bez walki. Bardzo dobrze, że się tu dzisiaj znalazłam. Proszę walczyć dla mnie. Tyle pan zrobił dobrego dla tego domu, dla tej wsi, zwierząt, pańskich koni, przede wszystkim dla mnie, że o odejściu może pan sobie pomarzyć.
– Córuchna. Mnie zostało najwyżej miesiąc życia. W każdej chwili mój stan może się pogorszyć tak, że tylko leki będą w stanie na chwilę mi pomóc odejść bez bólu. Nic już nie zrobisz. Chciałem w spokoju przez to przejść, w jednym, określonym kierunku. W kierunku śmierci. Nie miałem pewności, że walka w moim wieku by coś dała, przecież mam osiemdziesiąt pięć lat. Są młodsi, w podobnym stanie do mojego, których warto ratować. Mnie już trzeba pozwolić umrzeć, kiedy nadarza się ku temu widoczna okazja, a nie resztkami sił skamleć do pana Boga o skrawek życia do setki. Ja już się z tym pogodziłem. Spisałem testament, ciebie też w nim uwzględniłem moja kochana, chociaż nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu się spotkamy.
– Przeraża mnie pan tym, co mówi. Tak czy siak, ciężko mi z jednej strony to zrozumieć. Muszę jednak zabrać pana do szpitala, taki mam obowiązek zwłaszcza, że bez podstawnie tego nie zrobię. Chyba, że podpisze mi pan dokument, że…
– Pojadę moje dziecko, pojadę. Zrobię to dla ciebie, chociaż tyle mogę, skoro już się spotkaliśmy. Zrobiłem znacznie więcej, ale tego już dowiesz się po moim odejściu. Zawołaj te swoje koleżanki i Marysię.

– Anna zawołała kobiety, z niemałym wewnętrznym poruszeniem. Parametry pana Stefana były bardzo kiepskie, więc mogły bez problemu zabrać go do szpitala. Pielęgniarka spakowała jego najpotrzebniejsze rzeczy i udali się do leśnej góry.

– Kiedy Lidka zobaczyła Kubę, czekającego by odebrać pacjenta, serce ścisnęło jej się tak mocno, że aż przez chwilę realnie zabrakło jej tchu. Przez chwilę chciała zostawić Annę i Martynę samą z pacjentem i uciec, wiedziała jednak, że nie może zachowywać się nieprofesjonalnie z pobódek prywatnych.
– Dziękuję, rzetelnie przeprowadzony wywiad pani doktor, zajmiemy się panem.

– Odpowiedział, gdy Anna skończyła przekazywać mu informacje na temat obecnego stanu pana Stefana.
– Możecie już iść, naprawdę zajmę się panem. Siostro, zabieramy pacjenta.

– Anna i Martyna odeszły szybko, a Lidka stała wpatrzona w Warnera jak zahipnotyzowana. Spodziewała się wszystkiego, ale na pewno nie tego, że potraktuje ją jak powietrze, jak by jej zupełnie nie było.
– Kuba…Jakub!

– Zawołała siląc się na odwagę.
– Oo, cześć. Długo cię nie było.

– Sarknął.
– Kuba! Ja wiem…Ja wiem, zachowałam się jak ostatnia świnia, ale ja musiałam wyjechać, przepraszam! Nie zdążyłam się pożegnać, po prostu to, było bardzo pilne i…Kuba, dlaczego traktujesz mnie, jak by mnie tu nie było.
– A ty masz do mnie o to żal? Pretęsje? Przecież dokładnie sama tak zrobiłaś i nic cię nieusprawiedliwia.
– Kuba…Gdybyś tylko wiedział, ja naprawdę…
– Gdybym tylko wiedział! Ale ty nie chcesz mi powiedzieć…Nie chciałaś, szanuję to, więc dopóki niczego nie wiem to nie miej do mnie żalu, że traktuję cię tak, jak ty traktujesz mnie. Bawisz się moimi uczuciami, dajesz nadzieję, zwodzisz, a potem znikasz. Myślisz, że to miłe?
– Kuba, przepraszam…Wybacz mi, ja naprawdę chciałam…Sądziłam, że możemy być szczęśliwi…Ale moja przeszłość jednak to wykluczyła, ja…
– No to zapomnijmy o tym co było i od tej pory niech łączą nas formalne, służbowe stosunki. Przynajmniej nie będę już musiał więcej robić z siebie durnia i się łudzić w sprawie uczuć.
– Kuba…Co ty mówisz…Nie chciałam cię zranić…Kiedyś ci to wszystko…
– Nie zraniłaś mnie. Ja sobie z tym poradziłem i poradzę. Zraniłaś moją córkę, która ci zaufała i przywiązała się, dałaś dziecku nadzieję, a potem zniknęłaś, a to jest niewybaczalne. Muszę iść, mam robotę. Cześć!

– Odszedł szybko, nie obrzucając jej nawet najmniejszym spojrzeniem na odchodne. Lidka odwróciła się i z wzbierającym płaczem wybiegła ze szpitala.

Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 3

– Kolejny ciepły, wrześniowy dzień zawitał tym razem do sypialni Artura i Maji. Z tą różnicą, że Artura już tam nie było. Silne promienie słoneczne wpadły rozradowane do pomieszczenia i usadowiły się na twarzy Maji, budząc ją z głębokiego snu.
– mmmmm, Artur, przecież tyle razy prosiłam, żebyś zasłaniał okno.

– Wymruczała zaspana.
– Artur?

– Powoli gładziła pościel po drugiej stronie łóżka, gdzie powinien znajdować się ukochany. Znalazła kartkę i od razu się rozbudziła podnosząc ją do oczu.
– Majeczko, zostałem pilnie wezwany do masowego wypadku. Spotkamy się wieczorem po twojej pracy.

– Westchnęła ciężko, nie mogąc się jednak powstrzymać, by nie uśmiechnąć się do kartki papieru, którą jej ukochany zapisał specjalnie dla niej swoim brzydkim pismem.
– Echhh, ci lekarze. Jak ci pacjenci to rozczytują?

– Powiedziała do siebie i zabrała się do robienia śniadania. Zadzwoniła jej komórka. Wróciła do sypialni i gdy spojrzała na ekran telefonu odczytała:
– Urodziny Artura.
– Cholera! Zapomniałabym!

– Rzuciła telefon na poduszkę i wróciła do kuchni.
– Trzeba zorganizować jakieś przyjęcie…Cholera noooo! Jak mogłam zapomnieć. Przecież teraz nikt, nic nie zdąży kupić ani przygotować!

– Jadła śniadanie zastanawiając się w popłochu co robić. Doszła do wniosku, że jak najszybciej powinna skontaktować się z ich wspólnymi przyjaciółmi ze stacji.
– Może jednak ktoś pamiętał o jego czterdziestych pierwszych urodzinach i w stacji już trwają przygotowania?

– Z tą nadzieją spokojnie zjadła śniadanie, wzięła prysznic i poćwiczyła śpiew. Już miała wybierać się na miasto w poszukiwaniu jakiegoś prezentu dla ukochanego dzwoniąc do kogo się dało w sprawie przyjęcia, gdy komórka znów się odezwała.
– Doktor Agnieszka Kozubek, ginekolog

– Przeczytała i zmroziło jej krew.
– Pewnie ma dla mnie jakieś złe wieści w sprawie ostatnich badań. Cholera! Dlaczego dzisiaj!

– Odebrała z niepokojem w głosie.
– Maja Góra, słucham?
– Dzień dobry pani Maju, dzwonię w sprawie…
– Tak, domyślam się. Rozumiem, że te badania nie wróżą nic dobrego, prawda? Dalej mam niedrożność prawego jajowodu?
– Pani Maju ja…
– Pani doktor, proszę niczego przede mną nie ukrywać. Staramy się z mężem…Znaczy ja bardzo chciałabym dać mu dziecko, rozmawiałyśmy o tym. On kocha dzieci, nie nalega, ale jeżeli jest coś, co stoi na przeszkodzie.
– Jest pani w ciąży, nic nie stoi na przeszkodzie. Stąd te bóle podbrzusza, czasem tak się zdarza, gdy mięsień macicy ulega rozciągnięciu.

– Maja wzięła głęboki oddech. Takiej informacji po drugiej stronie słuchawki się nie spodziewała.
– Pani Maju, jest pani tam? To jeszcze nie jest koniec rewelacji.
– O Boże! Pewnie jestem w zagrożonej ciąży czy tak? To pewnie przez ten niedrożny jajowód tak?
– Nieee…Pani Maju. Proszę się uspokoić. Jest pani w ciąży bliźniaczej.
– Yyyyyy…Co? Coooo? Nie to…Ja? Ja, w ciąży bliźniaczej? O Boże! O Jezu!

– Maja rozpłakała się w głos ze szczęścia.
– Gratuluję. Z całego serca gratuluję. Wiem jak intęsywnie od kilku miesięcy staraliście się państwo o potomka, a tu proszę, ktoś tam w niebie obdarzył was podwujnie szczęściem.
– Ale…Ale…Co ja mam teraz zrobić? O Boże, co robić.
– Najlepiej będzie zadzwonić do męża i mu o tym powiedzieć, a potem przyjechać do naszej kliniki, by wykonać wszelkie niezbędne badania, no i oczywiście jeszcze raz dokładnie się zbadać.
– Ale, ale ja…Ale my…To znaczy mąż…Artur ma dzisiaj urodziny.
– To wspaniale! Pani Maju, to będzie piękny prezent dla męża. Żaden mężczyzna lepszego prezentu nie mógłby sobie wymarzyć i to w dniu swoich urodzin.
– Tak pani myśli?
– Jestem tego pewna. Teraz proszę się uspokoić i poinformować męża.
– Ale…Pani Agnieszko…Pani doktor…Przecież już pojedyncza ciąża byłaby ciążą wysokiego ryzyka, a bliźniacza…
– Proszę dzisiaj o tym nie myśleć. Wszystkim zajmiemy się na naszym najbliższym spotkaniu. Pani Maju, muszę się z panią żegnać. Za chwilkę mam następną pacjentkę, do zobaczenia i jeszcze raz gratuluję.
– Tak…Tak tak, rozumiem…Dziękuję bardzo i…Do zobaczenia.

– Maja rozłączyła się i drżącymi dłońmi wybrała numer do Basi.
– Halo? Cześć siostra, co tam?
– Basia…Basiu, bo ja…
– Maja? Ty płaczesz?
– Nie…Mam lekki katar…Ja…Chciałam zapytać…Czy jest Artur w stacji?
– Nie. Dzisiaj nikogo prawie tu nie ma. Jest jakiś masowy wypadek na dworcu kolejowym.
– Czyli nikt nie pamięta o jego urodzinach?
– Ależ pamiętali, pamiętali. No i to jak. Przyjedź do stacji i zobacz co czeka na niego w gabinecie.
– Chyba zaczynam się bać.
– No…Ja też bym się bała na ich miejscu, że Artur mi z premi potrąci.
– Co to jest?
– Nie powiem, sprawdź sama, przy okazji powiesz mi jak to ma być wszystko poustawiane.
– Dobrze. Przyjadę, bo muszę ci o czymś powiedzieć.
– Ok, to czekam.

– W godzinę później Maja zjawiła się w stacji, gdzie Basia dekorowała gabinet Góry kolorowymi balonami. To, co zobaczyła po środku biórka w gabinecie Artura wprawiło ją w bezbrzeżne zdumienie. W wielkiej, metalowej klatce siedziała równie duża i kolorowa papuga.
– Co to jest? O Boże!
– To jest prezent od wszystkich w stacji. Tylko nikt, prócz Piotrka, Nowego, Miśka i Adama nie wiedział co to ma być za prezent. Zarządzili składkę i…Jest. Premia.
– Co? Jaka premia.
– Tak podobno dali jej na imię i ją tego nauczyli.
– To ona gada?
– No nie tak wybitnie jak nasz doktor Góra, ale coś tam mówić umie, ale odkąt tu jest, ani razu jeszcze nic nie powiedziała.
– Wypuśćmy ją. Niech polata. Jest w nowym otoczeniu i wszystkiego się boi.
– Tak. Masz rację. Naszykowałam w kuchni kawę, herbatę, ciasto, tak na wypadek jak by nagle przyjechali. Chciałaś ze mną pogadać nie? To chodźmy tam.

– Basia otworzyła klatkę i kolorowa premia wyfrunęła i usiadła na parapecie zamkniętego okna, a one oddaliły się zamykając za sobą drzwi.
– No to co tam cię trapi siostrzyczko. Nie układa się?

– Zaczęła rozmowę Basia nalewając im herbatę do filiżanek.
– Nie, wprost przeciwnie. Jestem najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
– Myślę, że to dość mocno przesadzone słowa. Przecież chyba sporo się mijacie, ja go wiecznie widzę w karetce.
– Ja też dużo pracuję, ale to nie ma nic do rzeczy.
– Jak to nie ma? A kiedy ostatni raz byliście razem w kinie, w teatrze?
– Basiu, posłuchaj mnie…
– Ale Majka, no odpowiedz mi, przecież to nie jest trudne pytanie.
– A wy kiedy ostatni raz byliście?

– Zdenerwowała się Maja.
– Przecież rozmawiamy o tobie, nie o mnie. To ty chciałaś się wygadać.
– Tak, chciałam się wygadać, ale nie o tym, jak mi jest źle, tylko jak mi jest dobrze.
– To znaczy? Nie rozumiem.

– Zdziwiła się Basia.
– Staraliśmy się z Arturem o dziecko i udało się!

– Maja znów wybuchnęła łzami szczęścia.
– Coooo? Majka! Boże coś ty najlepszego narobiła! Ciąża w twoim stanie? Przecież wiesz…
– Tak, wiem! Wiem, jak będzie trzeba to będę leżała całe 9 miesięcy, ale nie zaczynajmy dzisiaj się kłócić. Nie popsuj nam tego dnia, możesz się denerwować i złościć, ale jutro. Dzisiaj spróbuj się chociaż przez chwilę ze mną cieszyć. Artur też będzie na pewno szczęśliwy.

– Drzwi od stacji otworzyły się i obie usłyszały rozśpiewanych ratowników, którzy z precyzją śpiewali sto lat doktorowi Górze.
– Już tu są! Artur już tu jest!

– Ucieszyła się Maja.
– Zaraz wejdzie do gabinetu i zobaczy premię!
– Już go tu ściągam. Szykuj wszystkim kawe i herbatę i dołóż ciasta.

– Basia wyszła w momencie, gdy Artur już otwierał drzwi od gabinetu.
– Nie nie nie…Gabinet, papiery mogą poczekać. Maja czeka na ciebie w kuchni, z kawą, herbatą i ciastem. Właściwie to na nas wszystkich, chodźcie.

– Zwróciła się do wszystkich.
– Majeczka przyjechała? Cudownie!

– Odwrócił się na pięcie i rozanielony pobiegł do kuchni.
– Mmmmmmm. Cześć kochanie! Tęskniłem za tobą wiesz? Na prawdę przygotowałaś dla mnie to przyjęcie? Kochaaaana jesteś…Te moje dzwońce na pewno o tym zapomniaaały.
– Nie, to ja troszkę zapomniałam, to wszystko oni…
– Wieeem, że ich bronisz, ale nie jestem na nich zły. Ja też raczej nigdy nie pamiętam kto kiedy ma urodziny no…

– Szepnął jej do ucha. i ucałował czule.
– To gdzie ten prezent dla mnie kochanie? Na pewno mi coś mysia pysia przygotowała cioooo? Oj ti ti ti!

– Połaskotał ją pod brodą.
– Mam dla ciebie dwa prezenty. Jeden jest od wszystkich ze stacji.
– Noooo, coo tam, coo tam mi kupiłaś?
– Niee…Nic nie kupiłam, tylko…
– A gdzie to jest? Wiesz jak twój kociak lubi dostawać prezenty, wieeesz?

– Cieszył się jak dziecko.
– W twoim gabinecie. Basia go przystroiła, żeby było ci milej.

– Poddała się, gdyż nie dał sobie nic wytłumaczyć.
– Nooo to chodźmy i to szybkoooo!

– Ponaglał żonę Góra. Ruszyła za nim do gabinetu. Otworzyli drzwi i Artur wrzasnął z przerażenia.
– Aaaaaaa! Co to jeeeest! Strzeleeeckiiii! Wszoooołeeeeeeek!

– Wszyscy zlecieli się jak na komendę do jego gabinetu i powstrzymywali śmiech na widok jego miny.
– Co to jest pytam się!
– Papuga. Ma na imię premia.
– Czy wyście powariowali? Żadnych zwierząt w mojej stacji! Premia, też mi coś…
– Prrrreeeemia! Prrrreeeeemia!

– Krzyknęła papuga przelatując nad głową Artura.
– Aaaaaa! Jaasssna cholera zawału zaraz dostanę przez te wasze durnowate pomysły!
– To co, nie chce jej doktor? Mamy ją zwrócić?

– Zapytał Piotrek.
– Oksytocyyyna! Oksytocyyyyyna!

– Zaskrzeczała Premia skubiąc kwiat stojący na parapecie.
– Zostaw! Zostaw moją pelargonię!
– Ciasteczko?

– Zapytała chowając się z sporą częścią pelargonii do klatki.
– Widzi doktor czego ją nauczyliśmy? Kto wie, może ją doktor tych swoich przepisów i regulaminów nauczy.
– Bardzo śmieszne Wszołek, bardzo śmieszne! Zabierać mi stąd to ptaszysko! Niech siedzi narazie w pokoju socjalnym. Pomyślę, czy ją tu zatrzymać.

– Kiedy wszyscy, łącznie z solenizantem zjedli ciasto, wypili kawę i herbatę, znów musieli udać się do wezwań. Maja posmutniała. Nie zdążyła przekazać mężowi cudownych wieści. Zaraz jednak się rozweseliła. Postanowiła, że przekaże mu tą radosną wiadomość w bardziej romantyczny sposób. Pojechała do apteki i kupiła kilka testów ciążowych, następnie w sklepach z ubrankami i akcesoriami dla małych dzieci kupiła dwie pary maleńkich bucików. Zapakowała to wszystko do kolorowej torebki, ugotowała jego ulubione spaghetti, zapaliła świece i czekała na jego powrót. Artur zjawił się wczesnym wieczorem. Już od wejścia zdawał się tryskać dobrym humorem.
– Kochanie! Jestem! Wróciłem! Kupiłem wino i krewetki! Takie jak lubisz!

– W progu przywitała go Ksena, radośnie merdając ogonem i liżąc jego ręce. Klusek obskakiwał go jak szczeniak.
– Taaak wam dzisiaj też dostanie się coś dobrego, w końcu pańcio ma urodziny, to też możecie zaszaleć, taaak, dobre pieski.

– Wszedł do kuchni i gdy zobaczył romantyczny nastruj wytworzony przez Maję, niemal pękł z dumy.
– Jesteś nieoceniona! Jesteś wspaniała! Na prawdę! Poraz pierwszy w życiu tak bardzo się cieszę, że mam urodziny…No i oczywiście taką wspaniałą żonę. Ojeeeeej, to ten prezent, o którym mówiłaś mi w stacji?
– Tak, nieco go od tamtego czasu zmodyfikowałam…Otwórz proszę.

– Chwycił kolorową torebkę i z uśmiechem małego chłopca otworzył ją, zaglądając ciekawie do środka.
– Yyyyy, że to dla mnie?

– Zapytał wskazując na maleńkie buciki.
– I tak, i nie…
– Droczyła się.
– Aaaa….Yyyyy…Ale…O Boże…

– Wyjąkał spoglądając na trzy testy ciążowe.
– Czy to znaczy…Czy to znaczy, że będziemy rodzicami?

– Pytał, a w jego głosie pojawiło się niebezpieczne drżenie.
– Tak. Zostaniemy rodzicami bliźniąt. Cieszysz się?

– Ta wiadomość zwaliła go z nóg. Osunął się na krzesło i pobladł.
– Co? O Jezu…Strzelecki…Wszołek…Ja was zabiję…To wszystko przez was i tę waszą papugę!

– Maja roześmiała się perliście.
– O ile mi wiadomo, to dzieci albo przynoszą bociany, a nie papugi, albo biorą się z miłości dwojga ludzi, musi to być mężczyzna i kobieta. Co ma z tym wspólnego Strzelecki i Wszołek?
– A nic…Tak mi się…Z przyzwyczajenia powiedziało. Majka! No to…To, cudownie! Wspaniale! Tak się cieszę!
– Tak? Na prawdę? Kochanie, ale wiesz, że w moim stanie to…Ciąża podwujnego ryzyka i…
– Majeczko, poradzimy sobie! Wszystko będzie dobrze! Dzwonie do Banacha! Nie, co ja mówię, ja dzwonię…Dzwonię…Do ministerstwa zdrowia dzwonie! Ja powiem o tym całemu światu! Artur Góra nareszcie będzie ojcem!

– Pobiegł po komórkę, a Maja cieszyła się, że słowa jej lekarki, o tym, że mężczyzna nie może sobie wymarzyć lepszego prezentu sprawdziły się.

EltenLink