Categories
Moje fanfiction

Rozdział 22

Wymarzony wypoczynek Anny i Wiktora, zamienił się w dni i noce pełne potwornego lęku o zdrowie i życie kogoś, o kim nawet nie marzyli. Kogo nie spodziewali się jeszcze w najśmielszych snach. Anna powoli dochodziła do siebie, po niespodziewanym porodzie w przypadkowych warunkach restauracyjnej toalety. Jednak życie małej Poli wciąż było zagrożone.
– Wiktor! Ile to jeszcze potrwa. Jesteśmy tu już trzy doby i wciąż nic niewiadomo! Dlaczego nikt nic nie wie, nikt nie chce nam niczego powiedzieć! Nie wytrzymam tego, rozumiesz? Nie wytrzymam!

– Rzekła drżącym głosem, w którym powoli narastał płacz.
– Anka. Uspokój się. Nerwami niczego nie przyspieszysz. Lekarze robią co mogą, żeby ratować …
– Nieprawda! Oni nic nie robią! Czekają tylko, aż ona umrze! Nie chcą dać jej nawet maleńkiej szansy! Nie chcą dać nam, choćby jednej szansy, żebyśmy ją poznali! Wiktor, zrób coś! Nie możemy jej stracić!

– Wiktor czuł, że nagły poród wywołał w Annie bardzo wiele emocji. Zdawała się nadal być w szoku. Czasem odchodziła od zmysłów na myśl, o półtorakilogramowej córeczce zaplątanej w mnóstwo kabelków, podtrzymujących jej życie, a innym razem, pytała go, czy to zdarzyło się naprawdę i jak to możliwe. Szpitalny psycholog próbował z nią rozmawiać, jednak bez rezultatu. Broniła się strumieniami łez i otwierała tylko przed Wiktorem, który powoli nie radził sobię z jej zachowaniami.
– Aniu. Anka! Proszę cię, przestań wygadywać takie bzdury! Nikt nie czeka na śmierć Poli! Cały czas ją badają, podają specjalistyczne leki …
– Wiktor. To wszystko moja wina … Rozumiesz? Moja wina! Jak mogłam nie wiedzieć, że jestem w ciąży? Jak mogłam? Każda matka to wie, przeczuwa.
– Aniu, posłuchaj mnie. Zawsze miałaś bardzo nieregularne miesiączki … Prawda? W ostatnim czasie, przeżyłaś spory stres … Ta rozprawa, Potocki…
– Nie usprawiedliwiaj mnie! Nie będę dla niej dobrą matką … Nie zauważyłam objawów ciąży. Lekarz powiedział, to był dwudziesty szósty tydzień! Jakim cudem? Boże, jakim cudem!
– Przytyłaś nieznacznie. Skąd mogłaś wiedzieć, że nosisz pod sercem dziecko? Przecież nigdy się o nie nie staraliśmy, ba … Nie planowaliśmy.
– Paliłam, brałam mnóstwo leków, piłam dużo kawy. Jeżeli nasza córeczka umrze … Jeżeli wyjdzie z tego z poważnymi wadami rozwojowymi to … To będzie tylko i wyłącznie moja wina, słyszysz?
– Przestań do cholery!

– Wrzasnął tak, że sam nie poznał swojego głosu, trzymając ją za ramiona i mocno potrząsając.
– Sprawiasz wrażenie, jak by to było tylko twoje dziecko! Ale to jest również moje dziecko, ja też cierpię! Ja też się o nią boję! Bardzo, bardzo się boję! No co tak patrzysz? Tak, ja, Wiktor Banach przyznaję się bez bicia! Cholernie się boję! Powinniśmy wspierać się wzajemnie. Ta sytuacja jest trudna … Ta sytuacja to … Jest jak film, jak książka. Ogromnie trudno uwierzyć w to, co nas spotkało, ale musimy to przetrwać razem. Jeżeli zamkniemy się osobno, każde na swój ból, nie pomoże to w niczym, nasze maleństwo nie wyczuje tej potężnej siły miłości, która ma nadludzką moc.

– Anna patrzyła z otwartymi ustami na Wiktora. Nie myślała w ten sposób. Aż do teraz, gdy mężczyzna, z którego dzień w dzień ział nieopisany spokój, wreszcie wybuchł i pokazał jej, że gdzieś tam, w głębi duszy mocno cierpi, boi się. Ale czy on miał rację? Czy wystarczy, że ona przestanie płakać, zachowa spokój? Że przytulą się, pocałują? Czy to sprawi, że życie ich dziecka przestanie być zagrożone? Przecież to niedorzeczne. On mówi tak, by ją uspokoić. A może powinna w to uwierzyć? Od ponad roku ufała już tylko jemu, wierzyła w każde jego słowo.
– Masz rację. Przepraszam. Przepraszam, postaram się zmienić swoje zachowanie. Ja wariuję Wiktor … Naprawdę wariuję … Nie umiem nad tym panować.

– Wiktor nie odpowiedział, tylko wziął ją w ramiona i kołysał, gładząc po włosach.
– Chciałabym ją zobaczyć. Przecież nikt nie zagwarantuje nam tego, że będzie żyła. Widziałam ją jak przez mgłę, wtedy, w toalecie … Wiktor, jaka ona jest?
– Zabiorę cię do niej. Obiecuję, że ją zobaczysz, za kilka godzin. Teraz powinnaś dużo odpoczywać i przede wszystkim, nie denerwuj się tak. Straciłaś wtedy sporo krwi, jesteś jeszcze bardzo słaba. Musisz być silniejsza, żeby dać siłę Poli.
– Wiktor, nie dam rady zasnąć, zabardzo się martwię i boję…
– To jest polecenie lekarza. Jeżeli nie spróbujesz zasnąć, poproszę o jakieś środki nasenne.
– Wiktor, ty nic nie rozumiesz. Ja już raz przeżyłam śmierć własnego dziecka. Kolejny raz chyba nie dam rady się z tego podnieść.

– Tym razem, Wiktor zamarł z palcami wplecionymi w długie, blond włosy ukochanej.
– Co? Co ty mówisz? Anka!
– Tak. Przez kilka chwil, byłam szczęśliwą mamą. Nie zamieniłabym tych kilku chwil na najdroższe klejnoty świata.
– Boże. Jeszcze tylu rzeczy o tobie nie wiem.

– Rzucił zdziwiony Wiktor.
– Czuję się w obowiązku powiedzieć ci o tym. Przyznaję się … Gdyby nie to, co się teraz stało, nie pozwoliłabym obudzić się temu wspomnieniu, które jeszcze czasem powraca do mnie w sennych koszmarach.
– O czym ty mówisz? Aniu? Jeżeli to coś zbyt bolesnego, to może nie mów mi … Rozmawialiśmy już wiele razy o tym, że nie muszę znać złych tajników twojej przeszłości, żeby być z tobą szczęśliwym.
– Wiktor. Musisz się o tym dowiedzieć … Kiedyś to i tak wypłynie. Stanisław to mściwy i podły człowiek, zrobi wszystko, by mnie zniszczyć. Nie chcę, by moja przeszłość kiedykolwiek nas rozdzieliła.
– Cokolwiek się nie stanie, nigdy nie uwierzę w żadne złe słowo tego drania na twój temat.

– Uciszyła go, kładąc mu palec na ustach.
– Ja i Stanisław, przez jakiś czas, byliśmy naprawdę szczęśliwi. Zanim zaczął być potworem, ograniczać mi kontakty z ludźmi, z moją mamą. Tego, o czym chce ci powiedzieć, nie wie jeszcze nikt.
– Anka, ale ja … Nie wiem czy jestem na to gotowy …
– Proszę, wysłuchaj mnie. W obecnej sytuacji muszę ci o tym opowiedzieć. Niedługo po naszym ślubie, gdy wyjechaliśmy, zaszłam z nim w ciążę. Był dla mnie czuły, opiekuńczy. Urodziłam mu syna. Daliśmy mu na imię Igor. Nie chcieliśmy dawać synowi zagranicznego imienia tylko dlatego, że mieszkaliśmy w stanach. Kiedy Igor skończył miesiąc, wybraliśmy się z wizytą do naszych znajomych. Obchodzili oni rocznicę ślubu i z tej okazji organizowali małą imprezę. Stanisław wtedy wypił dość sporo, więc to mnie przypadło nocne prowadzenie auta, w drogę powrotną. Karmiłam synka, więc z wiadomych względów nie piłam. Jednak macieżyństwo to nie jest najłatwiejszy okres w życiu kobiety, z właszcza w pierwszych miesiącach życia niemowlęcia. Byłam potwornie zmęczona każdego dnia. Stanisław tylko czasem mi pomagał. Igorek był nadwyraz niespokojnym dzieckiem. Wciąż domagał się jedzenia, przytulania, noszenia na rękach, nękały go kolki. Jeżeli udało mi się uszczknąć kilka godzin na drzemkę, był to cud. Wtedy … Tamtej nocy … Ja … Prowadząc auto, czułam naprawdę ogromne zmęczenie. Jechaliśmy leśną drogą. W pewnym momencie poczułam, że zasypiam. Chciałam zjechać na pobocze. Ze zmęczenia zaczęło mi się kręcić w głowie, drzewa zlewały się w jedną całość, przestałam kontrolować ruchy kierownicy i uderzyłam w drzewo. Ja i Stanisław wyszliśmy z tego, bez większego szwanku, ale nasz Syn … Zginął na miejscu. Nie wiem, do prawdy nie wiem dlaczego nie przypięłam go pasami wsiadając do tego cholernego auta. Trzymałam go w nosidełku na moich kolanach prowadząc auto. Do tej pory, gdy zamknę oczy, widzę, jak spokojnie śpi i delikatnie się uśmiecha. Zabiłam mojego syna Wiktor! Zabiłam go!

– Wiktor był wstrząśnięty do granic możliwości. Anna odsłaniała przed nim największe bolączki swojego życia, a on, nie wiedział nawet jak ją pocieszyć. Mógł ją tylko tulić i głaskać uspokajająco, chociaż wiedział, że to nie przywróci życia małemu Igorowi.
– To nieprawda. Aniu, to nieprawda. To był wypadek. Byłaś zmęczona. Kochanie, znie katuj się więcej, proszę…
– Staram się, Wiktor, bardzo się staram. Każdego dnia walczę o to, by myśleć, że to był tylko wypadek. Tragiczny wypadek, widocznie tak musiało być. Mój synek jest teraz jednym z aniołów w tym przepięknym niebie, na które codziennie patrzę i przywołuję jego uśmiech, który tak krótko miałam przyjemność widzieć. Był taki podobny do Stanisława … Był całym naszym światem. Stanisław nigdy nie pogodził się z jego śmiercią. Gdy kilka tygodni później wyszliśmy oboje po wypadku ze szpitala … Zaczął mnie o wszystko obwiniać. Z dnia na dzień stawał się coraz gorszym tyranem. To przez to były moje próby samobójcze, które prowokowały go do najgorszych rzeczy. Jak podawanie mi leków, zamykanie tygodniami w domu, gwałty, bicie… Wiktor…
– Potrzebujesz psychologa. Twoja przeszłość nie może pozostać już tylko między tobą, a mną. Nie poradzisz sobie z tym sama. Potrzebna ci terapia.
– Jeżeli Polcia … Jeżeli ona dołączy do Igorka…
– Nie dołączy do Igorka. Zapewniam cię. Zrobię wszystko, żeby tak się nie stało, ale teraz … Teraz ja chciałbym ci o czymś powiedzieć. Zostanę z tobą na zawsze. Cokolwiek się nie stanie. Wtedy, w restauracji … Chciałem poprosić cię o rękę … Bardzo chcę, żebyś została moją żoną. Tylko ty możesz to zrobić, żadna inna kobieta. Bo żadna inna kobieta, nie była w stanie pomóc mi wygrzebać się, z grózowiska mojego życia, trwającego od śmierci Eli. Tylko ciebie Zosia akceptuje i szanuje. Zrobię wszystko, żeby twoja przeszłość nie kładła się już więcej cieniem na naszej przyszłości. Pomogę ci w terapi, w zapomnieniu, w opiece nad mamą, będę wspaniałym ojcem dla Poli, jeszcze wspanialszym mężem dla ciebie. Nie wiem, co mógłbym jeszcze powiedzieć, abyś się zgodziła.
– Wiktor … ty … Wiktor, mówisz … Poważnie? Ale ja … Ale ja … Nie wiem, czy po terrorze, jaki przeżyłam w małżeństwie ze Stanisławem, ja wiem, że ty nie jesteś taki jak on, jesteś najcudowniejszym człowiekiem, Wiktor, ale …
– Tak, czy nie?

– Przerwał delikatnie zamykając jej usta pocałunkiem.
– Zostaniesz moją żoną? Proszę?
– Tak! Ale obiecaj mi, że weźmiemy ślub, kiedy już wszystko będzie na dobrej drodze, kiedy wszystko się jakoś wyprostuje.
– Obiecuję. A teraz śpij. Śpij proszę cię, mam jeszcze pare spraw do załatwienia, ale zostawię cię t dopiero wtedy, gdy zaśniesz.

– Kiedy w końcu udało mu się uspokoić i utulić przyszłą żonę do snu, wyszedł z sali i skierował się w stronę oddziału noworodkowego. Gdy się tam znalazł, zobaczył lekarza, który kontrolował stan noworodków leżących w inkubatorach.
– Witam doktorze. Chciałem się do pana udać, ale skoro spotykam pana tutaj…

– Wciągnął powietrze nieco zakłopotany.
– Witam. A pan jest?
– Jestem ojcem Poli Banach. Dziewczynki, która urodziła się niespodziewanie. Nie wiedzieliśmy, że moja …

– Zawachał się, czy skłamać gładko jak w restauracji, by uzyskać więcej informacji. Doskonale wiedział, że udać się to może tylko członkom rodziny, ale postanowił zaryzykować.
– Że moja przyszła żona jest w ciąży.
– Cóż.

– Podjął lekarz.
– Pańska córeczka ma niewątpliwą wolę walki. Jak już wspominałem, urodziła się w dwudziestym szóstym tygodniu, z bardzo niziutką wagą urodzeniową, bo było to zaledwie 1500 gramów. Przez trzy dni, przybrała aż 300 gramów i ma już coraz mniejsze problemy z oddychaniem. Przypuszczam, że za kilka dni, byćmoże będzie w stanie samodzielnie oddychać. Badania, które zrobiliśmy Poli, narazie nie wykazują żadnych nieprawidłowości. Ale to i tak trzeba będzie obserwować przez kilka najbliższych miesięcy, może lat.
– Czy moja … Czy nasza córka może umrzeć?
– Wie pan. Nie mogę dać stuprocentowej gwarancji, że będzie żyć. Jej stan się polepsza, ale wszystko może się zdarzyć w wypadku wcześniaczków. Jednak proszę być dobrej myśli.
– Dziękuję. Bardzo panu dziękuję.
– Chciałby pan zobaczyć córeczkę?
– Och tak! Bardzo …
– Trzeci inkubator po lewej. Tylko proszę się pospieszyć … Zaraz kończy się czas wizyt tutaj …
– Oczywiście, dwie minuty.

– Lekarz zostawił Wiktora przy inkubatorze jego nowej, maleńkiej córeczki. Banach wpatrywał się w nią z coraz większym rozczuleniem. Miał wrażenie, że te kabelki i sprzęty, pod które była podłączona ją przytłaczają.
– Hej maleńka. Jestem twoim tatą wiesz? I bardzo chciałbym cię poznać. z resztą … Nietylko ja … Masz dużo starszą siostrę i cudowną, najcudowniejszą na świecie mamę. Twoja mama, Ania mówi, że my, Banachowie nigdy się nie poddajemy. Więc czy chcesz, czy nie chcesz musisz utrzymać tą tradycję. Bo Ania zawsze ma rację. Masz taki piękny uśmiech … Jak ja i Zosia. I masz oczy twojej mamy … Piękne oczy. W ogóle, cała jesteś piękna. Jesteś największą niespodzianką, jaka mogła nas w życiu spotkać. Dlatego proszę, kochanie … Nie odchodź. Zostań z nami na zawsze.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 21

Słyszał pan, doktorze nowinę dnia?

– Zapytała Martyna Artura, który wraz z nią i Piotrkiem siedział zamyślony w bufecie, jedząc zupę.
– Nie, nic nie słyszałem.

– Bąknął Góra.
– To lepiej niech pan słucha, bo potem może być pan mocno zdziwiony. W leśnej górze został zatrudniony nowy lekarz.
– No i? Po co mi to wiedzieć. To któryś z byłych prezydentów? Papierzy?
– Oj doktorze. Pan to zaraz z czarnym humorem wyskakuje. Wszystkie pielęgniarki o tym gadają. Podobno przystojny jak cholera!

– Piotrek znacząco chrząknął, przełykając porcję zupy.
– Co, ostra zupka Piotruś?
– Ziemniaczek stanął mi w gardle.

– Odrzekł trochę chłodno, niezadowolony z zachwytu narzeczonej, który przejawiała wobec nowego lekarza.
– Przykro mi Kubicka, ale uroda nowego lekarza z leśnej góry również nie jest dla mnie cenną informacją. Nie jestem gejem.
– Tak. Zauważyłam to. Woli pan długowłose blondynki.
– Kubicka! Co to za insynuacje jakieś!
– Pan się nie przejmuje doktorze. Ciąża jak widać wpływa na uszczypliwe poczucie humoru i na oglądanie się za innymi facetami.
– Jeeezuuu! Z wami to gorzej jak z dziećmi. Już się nie odzywam.
– Tak! Teraz wstań i nie zapomnij przewrócić krzesła, a potem wyjdź i trzaśnij drzwiami.
– Pozwolisz, że nie będę zniżać się do twojego poziomu!
– Ej! Kubicka! Strzelecki! Co jest z wami. Zupa wam zaszkodziła, czy jak? Spokój mi tu! Kubicka, to co z tym lekarzem?
– Przed chwilą się nim doktor nie interesował.
– Ale jednak się zainteresowałem. Skoro już zaczęłaś, to dokończ.
– Jakub Warner. Internista, tyle wiem. Ma dzisiaj dyżur na sorze.
– No, to świetnie. Jak będziemy zdawać dzisiaj pacjentów, Strzelecki, to się przekonamy, czy jest o kogo być zazdrosnym.
– Ten człowiek jest zazdrosny o każdego mężczyznę, na którym zawieszę na moment oko. Ale jak on ogląda się za młodszymi, albo za sportowymi autami, to …
– Dosyć! Koniec tych kłótni. Teraz zgodnie, jak do ślubu, za rączkę, wyszykować karetkę do wyjazdów, marsz! Polecenie służbowe! Bo z premi polecę!

– Ryknął Artur, zwracając na siebie uwagę większości bufetowych gości. Obrażeni narzeczeni, nie mając wyboru, wyszli szybko, nie próbując dyskótować, ani ze sobą, ani z szefem stacji. Artur natomiast udał się do swojego gabinetu, pod którym zastał oczekującą Lidkę.
– Chowaniec? Co ty tu robisz? Przecież nie masz dzisiaj dyżuru.
– Cześć. Tak, wiem. Ja tylko na chwilkę, nie chcę zabierać ci więcej czasu niż to potrzebne. Mogę wejść? Zajmie mi to nie więcej niż dwie minuty.
– Tak, ale … Lidka, coś się stało?
– Tak. Stało się. W sylwestrową noc. Doszłam do wniosku, że nie powinnam tu dłużej pracować. Nie mogę tu dłużej pracować. Nie! Nie chcę tu dłużej pracować.

– Artur zamarł w pół kroku do swojego biórka.
– Jak to nie chcesz? Jak to nie możesz … Co ty pieprzysz, Chowaniec? Zmysły postradałaś?

– Podszedł do niej, w żartobliwym geście sprawdzając, czy aby napewno nie ma gorączki. Ale odepchnęła go mocno, strząsając jego dłoń ze swojego czoła, jak uporczywą muchę.
– Zostaw. Nie dotykaj mnie! Nie zasługuję na to. Z resztą … Chyba ktoś inny bardziej by się z tego ucieszył. Co, nie możesz się zdecydować? Ja, a może ona? Ja ułatwię ci to zadanie.
– Lidka, co ty …
– Nic. Nieważne. To jest moje wypowiedzenie. Zapomnijmy o sobie. Przepraszam za to, co zrobiłam wtedy … W sylwestra. Zachowałam się jak idiotka. Już dawno powinnam była cię przeprosić. Maję też, a nie zachowywać się tak, jak by się nic nie stało. Na początku myślałam, że to będzie dobre rozwiązanie, udawać, że wszystko jest w porządku. Zemsta była słodka, ale…
– Lidka, do cholery! Co ty wygadujesz! Przeprosiny przyjęte, ale ja … Nie pozwolę ci nigdzie odejść. Jesteś zbyt świetną ratowniczką, żebym mógł ze spokojem przyjąć twoją rezygnację i tym samym osłabić mój zespół.
– No to nie wiem. Przykro mi Artur, ale nie dam rady pracować w takim stanie rzeczy. Zachowałam się bardzo nieprofesjonalnie. Nie jesteś mi obojętny. Ale widzę, że to ona ci się podoba. Nie pozostaje mi nic innego, jak zejść z pola walki.
– Lidka, nigdy nie dałem ci do zrozumienia, że ja i ty … Że między nami po tej nocy… Z resztą, ty sama mówiłaś mi, że to nie było nic wiążącego, że…
– Kłamałam. Przepraszam. Podobasz mi się od samego początku … Noc z tobą była moim największym marzeniem. Dlatego wtedy … Postanowiłam cię upić. Wiedziałam doskonale, że inaczej nigdy byś się na to nie zgodził. Widziałam jak cierpisz po stracie Renaty, miałam wrażenie, że potrzebujesz mocnego rozluźnienia, takiego jak dobry seks. Po wszystkim sądziłam, że się nie myliłam. Dopóki nie zobaczyłam jej, w twoim gabinecie. Ale wtedy już było za późno, nie umiałam odpuścić i targała mną rządza zemsty. Jak widzisz, jestem perfidną suką, wypraną z uczuć, która chciała mieć cię tylko dla siebie, bez względu na wszystko. A teraz przepraszam, muszę iść. Życzę wam powodzenia. Po swoje rzeczy przyjdę innym razem i … Pożegnaj ode mnie wszystkich … Nie mam na tyle odwagi i siły, by zrobić to sama. Maję oczywiście też przeproś, bo chyba nigdy nie będę miała tej okazji. No to cześć.

– Powiedziała rzucając wypowiedzenie na jego biórka i wybiegła ze łzami w oczach z gabinetu.

– Artur nie zrobił nic. Nic, by ją zatrzymać. Nic, by ją pocieszyć. Jej słowa kompletnie zbiły go z tropu i wbiły w ziemię. Stał dalej nieopodal swojego biórka, wpatrzony w drzwi, które przed chwilą zamknęła Lidka. Próbował na spokojnie zrozumieć co tak właściwie się stało.
– Jedna z moich najlepszych ratowniczek medycznych właśnie odeszła, bo, zakochała się we mnie? To niemożliwe! To nie jest wystarczająco dobry powód, żeby rzucić pracę. Lidka kocha te robotę! I w ogóle, jak śmie twierdzić, że coś jest między mną, a Mają? Jak mogła to zrobić? Upić mnie bez jakichkolwiek skrupułów i zaciągnąć do łóżka? Czy Chowaniec, którą znam, mogłaby być na tyle perfidna i wyrachowana? Czy tylko postarała się, aby pożegnanie mocno zraniło, tak jak w jej mniemaniu, ja zraniłem ją?

– Nagle odwrócił się i wybiegł z gabinetu mając nadzieję, że jeszcze zdoła zmienić bieg wydarzeń.
– Lidka! Chowaniec! Zaczekaj! Stój! To polecenie służbowe, słyszysz? W życiu niewarto inwestować w miłość! Przepraszam cię, Lidkaaaaa!
– Doktorze. Co pan tak krzyczy? Już jej nie ma. Jak wyszła od pana z gabinetu, to bardzo płakała, wsiadła do taksówki i odjechała.
– Jak to odjechała? Dokąt?

– Spytał zdziwiony Góra Piotra, który wyrósł przed nim niespodziewanie.
– Nie wiem. Nic nie powiedziała. Nawet mnie nie zauważyła, tak się spieszyła. Może pojechała do swojego domu?
– Nie wiem. Może.
– Coś się stało? Dziwnie doktor wygląda.
– Lidka się … Zwolniła.
– Co? Ale jak to.
– Nie wiem, Strzelecki. Baby są jakieś inne, długa historia.
– Lidka się w panu zakochała, pan w niej nie, to o to chodzi?
– Mniejwięcej.

– Chciał jeszcze coś dodać, ale ruda mu przerwała.
– 21 s! Bystrzańska 18. Dzwonił starszy mężczyzna. Kobieta upadła na oblodzonych schodach sklepu.
– Przyjąłem, jedziemy.

– Piotr i Góra, wzięli potrzebny sprzęt, zgarniając po drodze Martyne i 10 minut później byli na miejscu wezwania.
– Dzień dobry, Artur Góra, pogotowie ratunkowe, co się tutaj stało?
– Dzień dobry. Ignacy Barwiński, emerytowany nauczyciel.

– Siedemdziesięcio letni mężczyzna, uścisnął dłoń Artura, [rezętując w uśmiechu niezbyt dobrze dopasowaną protezę zębową.
– Bardzo mi miło, a gdzie poszkodowana?
– Że co proszę? Jaka poszkodowana?
– No jak to jaka? Dzwonił pan po pogotowie, podobno miała tu być kobieta, która spadła z oblodzonych schodów. Gdzie ona jest?
– yyyy … Aaaaa! Rzeczywiście, przypominam sobie. Jadzia jest w sklepie.
– Panie kochany! W jakim sklepie! Niewolno pozwolić wstać osobie, która upadła. Może mieć uszkodzony kręgosłup, urazy wewnętrzne, złamania z przemieszczeniem, czyś pan oszalał?

– Zagrzmiał Góra patrząc groźnie na starszego pana.
– Drogi panie. Proszę na mnie nie krzyczeć, bo cierpię na bardzo silne bóle głowy, od zbytecznego hałasu, czy krzyków. A Jadzi nic nie jest, bo okazało się, że ona tak naprawdę nie upadła.
– Słucham? Człowieku! Wyczerpuje pan moją cierpliwość! Wie pan co grozi za nieuzasadnione wezwanie pogotowia?
– Proszę pana! Kiedy wzywałem pogotowie, wezwanie było uzasadnione. Jadzia naprawdę upadła na tych schodach. Ale potem, kiedy podszedłem, taki wystraszony i zapytałem, czy nic jej nie jest, no to ona mi na to: Och Ignasiu! A już myślałam, że mnie nie kochasz. Że się w ogóle o mnie nie martwisz. No to udałam, że robi mi się słabo i łubudu! Na ziemię.
– Czy pan słyszy co pan wygaduje? Zdaje pan sobie sprawę, że w tym momencie, kiedy pan i pańska żona robicie sobie żarty wzywając pogotowie, które nie jest tu potrzebne, ktoś inny może naprawdę potrzebować karetki? Za takie żarty się płaci proszę pana! Bardzo wysokie mandaty! Nie omieszkam tego zgłosić, gdzie trzeba. Strzelecki? Kubicka? Jedziemy!

– Stwierdził Góra, nie dając szans na wytłumaczenie się starszemu panu i zgłaszając dyspozytorni incydęt.
– Mówiłem? Mówiłem do cholery! Nie warto inwestować w miłość!
– Wrzasnął, gdy Piotr już zawracał karetkę.
– Nie wiecie, gdzie mieszka Chowaniec?

– Zapytał po dłuższej chwili milczenia swoich współtowarzyszy.
– Nie. Jakoś nigdy nie było mi to do szczęścia potrzebne. Mam swoją Martynkę.
– No, widzę Strzelecki, że zmieniłeś front humorystyczny i w końcu zmądrzałeś.
– A po co to doktorowi?
– Bo obawiam się Kubicka, że może stać się coś niedobrego.
– eeee … Nie przesadza pan? Lidka jest zwyczajnie rozżalona. Jak każda kobieta w takiej sytuacji.
– Już ja swoje wiem. Może i nie mam doświadczenia z kobietami, ale czuję, że coś się święci.
– Ale co. Myśli pan, że ze złości wysadzi stacje w powietrze, albo podpali pana w środku nocy, bo wie, gdzie pan mieszka doktorze?
– Idź ty Strzelecki. Za dużo filmów się naoglądałeś! A nie przyszło ci do głowy, że może zaatakować samą siebie? Tak również postępują rozżalone kobiety, nie?
– No … Niby tak, ale … Lidka? Niee! To apsurd! Ma zbyt silny charakter, nie jest tak słaba, by coś takiego zrobić.
– Apsurd nie apsurd, wolę dmuchać na zimne. Zaraz zadzwonię do kadr, zdobędę jej adres i jedziemy prosto pod jej dom.
– No dobra, ale jeżeli ma pan nieuzasadnione podejrzenia, to najpierw zrobi pan z siebie wariata, a potem to pan będzie musiał zapłacić mandat.
– Już ty Strzelecki mi nie mów z łaski swojej, co ja muszę, a czego nie!

– Na taką odpowiedź Góry, ani Piotrek, ani Martyna nie potrafili znaleźć równie ciętej riposty. W gruncie rzeczy, mógł mieć on rację.
– Ile? 15? Dziękuję. Strzelecki, Mozzarta 15, przyciśnij trochę!
– Ale pana wzięło? Aż miło popatrzeć.

– Góra nie skomentował docinku Piotra, dzwonił do Lidki.
– Dzwonię już dwudziesty raz w ciągu kilku minut. Telefon wyłączony.
– Może poprostu się jej rozładował?
– To ma być pocieszenie? Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Ile jeszcze?
– 5 minut. Robię co mogę doktorze.

– Kiedy byli na miejscu, Góra wydawał polecenia jak zaprogramowany. Tym razem nawet nie przeszkadzało mu to, że sam dźwigał najcięższy sprzęt nie wiedząc, jakiej pomocy, o ile w ogóle będzie potrzebowała Lidka. Znaleźli odpowiednie drzwi mieszkania.
– Lidka? Lidka! Jesteś tam? Chowaniec! Otwieraj natychmiast!

– Krzyczał Góra, łomocząc w drzwi i szarpiąc za klamkę.
– Chowaniec! Liczę do trzech, jeżeli mi nie otworzysz, razem ze Strzeleckim wyważamy drzwi!

– Za drzwiami nadal panowała głucha cisza.
– Dobra, dosyć tej zabawy! Nie żartuję! Strzelecki, wyważamy, na trzy. Raz, dwa…
– Doktorze, ale jest pan tego …
– Żadnego ale! Trzy!

– Rzucili się na drzwi równocześnie, pozostawiając Martynie za zadanie ogarnięcie sprzętu, który postawili pod ścianą. Góra wbiegł do mieszkania pierwszy. Mała, czarno-biała kotka przywitała go donośnym syczeniem i prychaniem.
– Co to jest!
– Kot doktorze.

– Wyjaśnił z uprzejmością Piotr, nieco rozbawiony zachowaniem Góry, który delikatnie wystraszył się prychającej kotki.
– Chowaniec ma kota? Czy ona oszalała? Przecież mam na nie uczulenie! Zaraz z pewnością nabawię się …

– Urwał, wchodząc do pomieszczenia, które odwzorowane było na kobiecą sypialnię. Na łóżku leżała Lidka. Białą pościel pokrywały ogromne, czerwone plamy krwi, która ciurkiem leciała z jej nadgarstków. Piotr i Martyna, stali w drzwiach z otwartymi ustami. Z pierwszego szoku najszybciej otrząsnął się Artur.
– Chowaniec! Zdurniałaś do reszty! Niedość, że ten wstrętny kot w twoim domu, to jeszcze żyły sobie podcinasz? I to z mojego powodu? Strzelecki, Kubicka, bandaż, opatrunki! Prędzej do cholery mówię!

– Wszyscy działali jak w transie.
– Ciśnienie 90 na 70, spada

– Zakomunikowała skupiona na mierzeniu parametrów Martyna.
– Lidka! Przecież ja cię za chwile zabiję, rozumiesz? Zatłukę! Coś ty narobiła!
– Doktorze, nie może pan. Przepisy nie pozwalają, proszę o tym pamiętać.
– Zamknij się Strzelecki! Lidka. Miłość, to uczucie głupie, zaczyna się na ustach, kończy się na … Sama wiesz gdzie. Nie rób mi tego, jeżeli nie chcesz mnie więcej widzieć. Dobrze, przyjmę twoje wypowiedzenie, zniknę ci z oczu, pozwolę ci się odkochać, zapomnieć, ale nie umieraj! Szkoda takiej pięknej kobiety, którą jesteś. Ale zrozum to wreszcie, nie w moim typie. Czy to źle, że chcę być wobec ciebie szczery? Że nie chcę mamić cię pięknymi słówkami, obietnicami pięknego życia razem, w zdrowiu, szczęściu i chorobie? Odpowiedz sobie sama na pytanie, co byłoby gorsze!
– 50 na 40, wpada we wstrząs! Za dużo krwi straciła. Zatrzymała się!
– Choleraaaa! Defibrylujemy! Strzelecki, wydzwoń szpital, niech przygotują jak najwięcej krwi.
– 150, ładowanie, odsunąć się, strzelam!
– Doktorze, nic!
– 200! Ładuję, odsunąć się, strzelam!
– Jest! Wraca, ciśnienie wzrasta po podaniu leków.

– Artur odetchnął. Pot lał się z niego strumieniami, dłonie trochę mu drżały. Gdy wraz z dwojgiem pomocników biegli z noszami do karetki. Zdając ją na sor, doktorowi Jakubowi Warnerowi, nikt nie zdążył przyjrzeć się jego urodzie.
– Lidia Chowaniec, 36 lat, próba samobujcza. Duża utrata krwi, strzelana po jednokrotnym nzk.

– Wypalił Góra jak z procy.

– Jakub Warner, wysłuchał w skupieniu, po czym odebrał kartę pacjentki.
– Dziękuję. Wszystko jasne. Jeszcze tylko jedno pytanie. Brała coś? Czy tylko uszkodziła sobie ręce?

– Góra zdębiał, a wraz z nim Piotr z Martyną. Zdał sobie sprawę, że tego nie sprawdzili. Byli zbyt zaaferowani tamowaniem krwotoku i samobójstwem koleżanki, by sprawdzić, czy dodatkowo nie wzięła jakichś proszków, by uprawdopodobnić swoją rychłą śmierć.
– Nie … Nie wiem tego … Wiem jak to idiotycznie za brzmi, ale nie sprawdziliśmy, bo …
– Słucham? Jak to nie sprawdziliśm. Co znaczy nie sprawdziliśmy. Jeżeli kobieta wzięła dodatkowo jakieś leki, a pan nie dostaczył mi tak ważnj informacji, mam mniejsze szanse, by ją uratować!
– Tak, wiem, to moja win, ja … Dowiem się, sprawdzę to…
– Teraz? Teraz jest już za późno. Sam się tego dowiem, a panu radzę się modlić, by przeżyła i żeby okazało się, że tylko podcięła sobie żyły. Siostro, zabieramy panią szybciutko. Proszę prędko pobrać krew, zbadamy ją na obecność innych substancji.

– Doktor Warner oddalił się, nie obrzucając Góry nawet litościwym spojrzeniem, pozostawiając go w kompletnym osłupieniu, wraz z ratownikami.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 20

Kilka dni po feralnej imprezie sylwestrowej w stacji, Anna z Wiktorem postanowili wziąć urlop, by wyjechać gdzieś i odpocząć. Należało im się to bezwarunkowo po tym, co oboje przeszli. Wiktor postanowił też, że zabiorą z sobą Zosię. Od czasu, gdy zamieszkała z nimi po rozstaniu z Marcelem, była apatyczna, smutna, wycofana. Jedynymi punktami docelowymi, do których zmierzała, były dom i szkoła, sporadycznie stacja ratownictwa.
– No to nie wiem Anka, może mazury?

– Zapytał zrezygnowany Wiktor, gdy siedzieli przy wigilijnym stole.
– Zwariowałeś? Mazury? Latem mnóstwo kleszczy i komarów. A zimą nie ma tam z pewnością co robić.
– Nad morze nie, bo zimą nie można się kąpać. Na mazury nie, bo zimą nie ma co robić. Anka, zlituj się! Jeżeli będziemy myśleć takimi kategoriami, to w końcu nigdzie nie wyjedziemy!

– Anna westchnęła ciężko rozkładając dłonie w geście bezradności.
– W sumie racja. No to może zakopane? Przecież ty tak lubisz góry. Mógłbyś sobie pojeździć z Zośką na nartach.
– No, i widzisz? Jak chcesz, to potrafisz coś sensownego wykombinować.

– Rzekł uśmiechając się szeroko, a ona dała mu kuksańca w bok.
– Nie pozwalaj sobie! A pozatym, trzeba jeszcze zapytać Zosię, czy Zakopane jej odpowiada.
– Zośce teraz odpowiada nawet garnek zamiast czapki na głowie. Trzeba ją wyciągnąć z domu gdziekolwiek, bo jeszcze nie daj boże jej się pogorszy.

– Skwitował Wiktor, z wyrazem troski na twarzy.

– W gruncie rzeczy się nie mylił. Zosi rzeczywiście niemal we wszystkim było wszystko jedno. Tak więc, jak się spodziewał, nie stawiała ani oporu, ani nie skakała pod niebiosa, gdy zakomunikował jej, że razem z Anią wybierają się w przyszły weekend, po Sylwestrze do Zakopanego i zabierają ją ze sobą, na cały tydzień czasu.
– A od kiedy to nie przeszkadza ci, że przez cały tydzień nie będzie mnie w szkole?

– Zapytała chyba tylko po to, żeby nie pozostawić rewelacji przekazanej przez ojca bez komentarza.
– Odkąt przez ostatni miesiąc nie zrobiłaś sobie ani jednego dnia wagarów i ledwo wynużasz nos z książek, jak cię wołamy na kolację.

– Zosia wzruszyła ramionami, przywołała na usta wymuszony uśmiech, a potem zniknęła w swoim pokoju.

– Zgodnie z zapowiedzią, tydzień później, w piątkowe popołudnie, cała trójka, w obładowanym po dach samochodzie jechała na zasłużony wypoczynek.
– Wiktor, możesz się zatrzymać? Muszę do toalety.
– Anka, znowu? Niecałe 40 minut temu przecież stawaliśmy.
– No przepraszam cię, ale mówiłam ci, że mam okres. Bardzo boli mnie brzuch i ciągle muszę siku.

– Wiktor westchnął teatralnie i w chwilę potem, zjechał na pobocze zatrzymując auto.
– Dwie minuty! Bo jak tak co chwila będziemy się zatrzymywać, to do nocy nie dojedziemy do tego cholernego zakopanego!
– Zrobię co w mojej mocy doktorze!

– Odkrzyknęła z uśmiechem i pobiegła szukać toalety.

– W tym czasie Zosia, która jeszcze do niedawna spała, obudziła się przecierając oczy i próbując na miarę możliwości ciasnego auta rozprostować kości.
– Co się dzieje, czemu stoimy?

– Zapytała ziewając szeroko.
– anka poraz setny poszła do toalety. A ty nie potrzebujesz?
– Jakoś nie. Ale mógłbyś mi dać kanapkę. Zgłodniałam.

– Wyjął paczuszkę owiniętą brązowym papierem z torby, którą trzymał na kolanach i podał ją córce.
– Mniam! Z nutellą? Ty robiłeś?
– Tak, wiedziałem, że się ucieszysz.
– Myślisz, że Nala już za nami tęskni?
– Myślę, że nie tyle za nami, co za całym domem, którego przez tydzień nie będzie mogła demolować.
– To fakt. Może jeszcze nie zdążyła się przez tych kilkanaście dni aż tak do nas przywiązać. Tym lepiej dla niej. A ty jesteś pewien, że Martyna z Piotrkiem dobrze się nią zajmą?
– Jestem pewien, że nikt nie zająłby się nią lepiej Zośka. Możesz być spokojna.

– Nastała chwila milczenia, przerywana tylko odgłosami połykanej przez Zosię kanapki. Przerwał ją Wiktor.
– Zosiu, chciałbym mieć do ciebie pytanie i prośbę zarazem.

– Dziewczyna spojrzała na ojca pytająco.
– Widzisz … Ja naprawdę kocham Anię i … chciałbym się jej … Chciałbym z nią …
– No w końcu. Już myślałam, że nigdy tego nie zrobisz, skoro zdecydowaliście się razem zamieszkać.

– Weszła w słowo Wiktorowi.
– Czyli zgadzasz się? Nie masz nic przeciwko, żebyśmy się pobrali?
– Tato. No jasne, że nie. Lubię Anię. Poza tym, po tym wszystkim … Z mamą i … W ogóle, zasługujesz na szczęście. Ania też nie mało przeszła. Ale jest jeden problem …

– Wiktor wciągnął ustami powietrze.
– No? Jaki?
– No przecież zanim zostanie twoją żoną, musisz poprosić ją o rękę, chyba, że coś się zmieniło?
– Aaaa!

– Wiktor roześmiał się z tego, że dał się lekko podejść jedynaczce.
– Co się zmieniło?

– Usłyszeli i po chwili Ania siedziała już na miejscu pasażera, obok kierowcy.
– Pogoda, klimat, no w ogóle wszystko. Wiesz …

– Ratowała sytuację Zosia.
– Dobrze się czujesz? Dziwnie blado wyglądasz.

– Zapytał Wiktor zgodnie z prawdą, choć bardzo chciał zmienić temat.
– Wiktor, nie znam kobiety, która czułaby się świerzo, rześko i bezboleśnie podczas miesiączki, wiesz? Jedźmy.

– Ruszyli. Jechali tak dobrych pare godzin, nim znaleźli się w Zakopanem. Dom, w którym byli zakwaterowani był właściwie zwyczajny. Drewniany, z dwoma piętrami i maleńkim poddaszem, przeznaczonymi dla gości. Zajęli dwa pokoje z łazienką na pierwszym piętrze. Kiedy tylko nieco się rozpakowali i odświerzyli po podróży, wiktor zaproponował:
– No to co? Może wyskoczymy na jakąś kolację?
– Szczerze? Okres mnie wykańcza. Naprawdę kiepsko się czuję i w dodatku mam straszne zaparcia.
– No rzeczywiście. Nie wyglądasz najlepiej. Może cię zbadam co?
– Daj spokój Wiktor, co tu badać. Mój organizm zawsze szybko wyczuwał zmianę klimatu. Wezmę coś przeciwbólowego i możemy iść.
– Ale anka, skoro się tak źle czujesz, to … Może zostaniemy w pokoju i coś zamówimy?
– Nie przyjechaliśmy tu siedzieć w pokoju, tylko łazić po górach, jeździć na nartach i zwiedzać. Wezmę tabletkę i możemy iść.

– Gdy zniknęła w toalecie, Wiktor z Zosią znów zostali sami, planując w szepczącej konspiracji.
– Tato, to co z tymi oświadczynami?
– Oświadczynami? No widzisz … To jest przecież oczywiste, a jakoś całkiem wyleciało mi z głowy, że muszę się jej oświadczyć. Nie jestem przygotowany teraz, tutaj …
– Tato. Czyś ty się z choinki urwał? Pierścionek to tylko taka formalność, najważniejsze, żebyś wyłożył jej serce na dłoni.
– yyyy … jakie serce? To jakaś nowa tradycja? Nowe trendy?
– Tato, proszę … Nie załamuj mnie … Tak się mówi. Poprostu chodzi o to, żebyś najzwyczajniej w świecie powiedział jej, że ci na niej zależy, że planujesz związać z nią przyszłość … To, co wszystkie chcemy usłyszeć.
– Aaa. No tak, tak … Tak tak, masz rację. Ale co, myślisz, że ona się zgodzi?
– Najwyżej ucieknie i dostaniesz kosza. Jak nie zaryzykujesz, to się nie dowie.
– Nie no … Co ty … Anka? Myślisz, że mogłaby tak zrobić?
– Oczywiście! Przecież ona takich jak ty, to ma na pęczki. Pięciu, baaa, dziesięciu Wiktoróu takich Banachów startuje do niej w konkury. Ale może akurat tobie się poszczęści.
– Zośka! Ty się zwyczajnie nabijasz ze swojego starego zgreda!
– Troszeczkę. Przebierz się jakoś stosownie, jeżeli chcesz jakoś się prezentować i zrobić to dziś, na kolacji.
– Świetny pomysł!

– Rzucił i przetrząsnął całą walizkę, by zrobić to jak najszybciej.
– Jezus Maria! Zgubionego życia szukasz? Wiktor! Coś ty tu nawyprawiał! Dopiero to niedawno układałam!

– Ryknęła Ania w chwili, gdy zapinał eleganckie, czarne spodnie.
– Przepraszam, potem osobiście ci pomogę to posprzątać. Chciałbym się poprostu dobrze prezentować.
– A to będziemy coś świętować?
– Można tak powiedzieć, chodźmy już, nie traćmy czasu. Ruchy ruchy.

– Gdy wszyscy byli w końcu gotowi, znaleźli się jakiś czas potem w jednej z wielu restauracyjek, gdzie planowali zjeść kolację. Usiedli przy stoliku wertując kartę dań.
– No, dziewczyny, to na co macię ochotę?
– Wszystko jedno. Zjedzmy cokolwiek, byle szybko. Nie wiem co jest grane, bo … Żadne leki przeciwbólowe mi nie pomagają. Jedzmy i wracajmy, czuję, że muszę poprostu się położyć i odpocząć.
– A mówiłem? Mówiłem, lepiej było zostać w pokoju i coś zamówić.
– Wiktor! Proszę, przestań. Nie przedłużaj już więcej mojego cierpienia.

– Po kilku minutach targowania, zdecydowali się wszyscy na lazanię. W oczekiwaniu na kelnera, który miał donieść zamówienie, Wiktor zebrał się w sobie na odwagę.
– Aniu, ja …
– Wiktor, nie zaczynaj, proszę. Wiem, że się martwisz, ale nie ma tragedii.
– Ale Anka, ja nie o tym chciałem … ja …
– Ekhhhemmm … To tego … Do toalety muszę … Zostawię was.

– Powiedziała Zosia i błyskawicznie zniknęła.
– Wiktor, co wy kombinujecie? Nie możemy tego przełożyć na jutrzejszy dzień? Chyba nie mam siły …
– Nie, Anka … Miłości nie da się odwlekać w czasie. Posłuchaj, ja …
– Jezu … Wiktor, przepraszam. Zaraz dokończysz, ale … Natychmiast, muszę do toalety …
– Anka? Anka! Co jest z tobą do cholery dzisiaj!

– Krzyknął zdenerwowany, będąc bez szans, by w końcu oświadczyć się ukochanej.

Anna wbiegła jak oparzona do toalety. Wiedziała, że jeszcze nigdy, miesiączkowe skórcze nie dały się jej tak we znaki. Wiedziała, że na rzeczy musi być coś poważniejszego, lecz nie chciała tym zamartwiać Wiktora?
– Może to wyrostek? Albo pękł mi wrzód rzołądka? Niee, co ja plotę, ból to raczej nie taki. Może to jednak okres?
– Myślała gorączkowo, gdy kolejna fala bólu rzuciła ją na kolana, nim zdążyła usiąść na sedesie. Czuła się bardzo dziwnie. Silne skórcze niemal zapierały jej dech w piersiach. Oddychała głośno i ciężko. Gdy nagle usłyszała stukanie do drzwi.
– Aniu? Wszystko dobrze? Halo! Dobrze się czujesz?

– Odezwała się Zosia zza drzwi łazienki.
– Chyba nie! Nic nie jest dobrze! Zawołaj proszę Wiktora ja … Coś niedobrego się ze mną dzieję!

– Odkrzyknęła czując silną potrzebę parcia.

– Była przerażona. Coś się z niej wydobywało, sprawiając jej niewyobrażalny ból. Resztką sił zdjęła spodnie i bieliznę. Podczołgała się do umywalki, by się jej przytrzymać podczas parcia.
– Anka! Anka! Choleeraaa jaasnaa Ankaa! Co się tam dzieję! Dlaczego tak krzyczysz!

– Usłyszała spanikowany głos Wiktora.
– Wiktor! Wiktor! Proszę, pomóż … Pomóż mi, nie wiem co się dzieje! Nigdy w życiu tak bardzo nie bolało! Nie dam rady! A jeśli to, to, góz … Góz macicy? Wiktor, on wychodzi.

– Spanikowany i spocony ze zdenerwowania Wiktor, stał pod drzwiami łazienki, próbując coś zrozumieć z paplaniny Anny.
– Jaki góz macicy! Co ty …

– Ostrożnie otworzył drzwi, podczas kolejnego rozdzierającego krzyku, lecz to, co ukazało się jego oczom, przeszło najśmielsze oczekiwania. Potarł z niedowierzaniem oczy. Nie miał czasu, by zastanawiać się jak to możliwe … W pierwszej kolejności uruchomił się instynkt lekarza. Na podłodze, w ogromnej kałóży krwi, siedziała drżąca z bólu i z zimna Anna. Zupełnie naga, od pasa w dół, a pomiędzy jej nogami, leżało maleńkie ciałko dziecka.
– Wiktor, wiktor, wi, wi, wwwwikkkk, torrrr!

– Powiedziała przez łzy, drżąc na całym ciele i sprawiała wrażenie, jak by nie wiedziała gdzie jest i że właśnie urodziła dziecko.
– Mój boże!

– Krzyknął Wiktor.
– Zośka! Dzwoń po pogotowie! Anka urodziła dziecko!

– Zosia stanęła w drzwiach łazienki i w jednej chwili zbladła, gdy zobaczyła co dzieję się w środku.
– Ale tato? … Ale … Ale jak to? Ania? W ciąży?
– Natychmiast dzwoń po pogotowie! Słyszysz?
– Tak, tak … Już … Ja … Boże, tato, chyba nie dam rady …

– Wiktor wyrwał córce telefon i machinalnie wybrał numer alarmowy, by połączyć się z pogotowiem ratunkowym.
– Halo? Pogotowie? Potrzebna karetka na ulicę Mickiewicza, do restauracji potkówka. Moja żona przed minutą urodziła dziecko! Co? Nie wiem który to tydzień ciąży! Nie wiedzieliśmy, że spodziewamy się dziecka … Tak, proszę pana, to jest możliwe, przyślij pan do cholery te karetkę! Bardzo mocno krwawi! W jakim stanie jest dziecko?

– Wiktor ukucnął pomiędzy nogami Anny, która patrzyła zaszokowana na dziecko, jak by przybyło z innej planety. Podniósł maleńkie ciałko, badając życiowe parametry.
– Nie oddycha! Na miłość boską, nie oddycha! To dziewczynka, jest taka maleńka!

– Zosia wpatrywała się w całą scenę z przerażeniem. Nie mogła uwierzyć, że zawsze najbardziej opanowany Wiktor Banach, wiedzący co zrobić w każdej sytuacji, potrafiący wykrzesać spokój nawet z rozbuchanego wulkanu, teraz zapomniał, że jest lekarzem, który nie raz i nie dwa udzielał pomocy w podobnych sytuacjach.
– Za ile? 20 minut? Nie można szybciej? Człowieku! To dziecko nie przeżyje! Dobrze! Czekamy.

– Gdy tylko Wiktor rozłączył połączenie, Zosia wzięła sprawy w swoje ręce.
– Tato! Życie tego maleństwa teraz leży w twoich rękach, rozumiesz? Weź się w garść! No dalej! Reanimuj ją!

– Wrzeszczała na ojca, co najwyraźniej pobudziło go do działania i na szczęście, pozwoliło mu to przypomnieć, jaki zawód na codzień wykonuje.

– Zosia w tym czasie okryła czymś drżącą Anię, która wciąż była jakby w innej rzeczywistości.
– Wiktor, Wiktor! Co się … Co się dzieje! Co się stało! Wiktor, czy ja umieram?

– Wiktor reanimował maleńką istotkę, o której nawet jeszcze wspólnie nie śnili, nie marzyli, ale podświadomie czuł, że nie mogą jej stracić. Zosia miała rację, jej życie leżało teraz w jego rękach.
– Tylko jak to się stało? Kiedy? Gdzie? W którym tygodniu ciąży była Anna? Czy o siebie dbała? Czy oszczędzała się? Brała antydepresanty, miała ostatnio dużo stresu. Paliła papierosy, piła dużo kawy. Zawsze miała nieregularne miesiączki, ale … Czy to możliwe, że przeoczyłaby tak ważny fakt, jak zajście w ciążę? Przytyła ostatnio nieco, ale … Oboje sądziliśmy, że to skótek niezdrowego jedzenia w ostatnim czasie … Boże …. Czy to dzieje się naprawdę? Czy to tylko sen, z którego zaraz się obudzę?

– nawałnica myśli i pytań bez odpowiedzi wirowały mu w głowie, gdy walczył z zaciętością o pierwszy oddech swojej drugiej córki. Po kilku minutach, udało się. Maleństwu oddychanie przychodziło z wielkim trudem, ale udało mu się słabiutko zakwilić.
– Anka! Anka! Nie zasypiaj mi tu teraz, słyszysz? Nie zasypiaj! Patrz na mnie! Patrz mi w oczy! Posłuchaj, mamy córkę! Urodziłaś nam piękną córkę! Ale, do choleeery nie zasypiaaaj!

– Wiktor był coraz bardziej przerażony. Wiedział, że maleńka dziewczynka, musi natychmiast przejść specjalistyczne badania, by ustalić, w którym tygodniu tak właściwie się urodziła, oraz musi być jak najszybciej zaintubowana. Z jej mamą było coraz gorzej. Macica najwyraźniej nie chciała się obkurczyć. Anna traciła bardzo dużo krwi w zastraszającym tępie. Do przyjazdu karetki, Wiktor musiał utrzymać je obie przy życiu.
– Zośka! Pomóż mi! Biegnij do samochodu! Mam tam apteczkę! Muszę przeciąć pempowinę, może mam tam leki, które pomogą macicy się obkurczyć.

– Zosia wybiegła z lokalu spełnić polecenie ojca, który dwoił się i troił, by nie stracić Anny i drugiej córeczki, której jeszcze nie zdążył poznać.
– Wiktor … Przepraszam cię … Ja … Naprawdę nie wiedziałam, ja … Słabo mi … Zimno … Chce mi się spać.
– Anka! Nie możesz spać, słyszysz? Nie możesz! Niewolno ci spać. Wiem, że o niczym nie wiedziałaś … To wszystko jest jak potwornie głupi film, los spłatał nam psikusa, ale … Anka! Aniu, kochanie! Sam nie dam sobie z tym rady! Słyszysz? Nie zostawiaj mnie!
– Wiktor, nie dam rady…
– Dasz! Dasz radę! Wychodziłaś już z większych opałów, pamiętasz? Potocki! Anka, proszę! Nie śpij! Jeszcze chwila, zaraz będzie pogotowie! Gdzie jest ta karetka do jasnej cholery!
– Ja, nie wiedziałam … Nie oszczędzałam się, Wiktor … To dziecko może być, chore …
– Nie myśl teraz o tym! Wszystko będzie dobrze! To dziewczynka, mamy córkę! Jak damy jej na imię? No? Mów do mnie! Nie! Nie zasypiaaaj!
– Pola… Po mojej prababci.
– Pola? Tak? Prześliczne imię! Co się stało z twoją prababcią, Anka, mów do mnie!
– Ona … Umarła

– Odpowiedziała i odpłynęła w chwili, gdy Zosia wbiegła z apteczką w ręce, a za nią ekipa pogotowia ratunkowego. Tłum ludzi nadal stał, z otwartymi ustami przypatrując się scenie. Nikt nie odważył się odezwać, odejść, pomóc. Do tej pory niezauważeni przez Wiktora, teraz rozganiani przez ratowników medycznych. Wiktor przekazał Annę i dziecko lekarzowi i ratownikom. Dopiero teraz był w stanie zrozumieć, co czują ludzie, do których codziennie jeździ on, ze swoimi kolegami, by nieść pomoc. Kompletną bezradność w działaniu, przedłużający się w nieskończoność czas.
– Panowie! Nie wiemy, któy to tydzień ciąży, w ogóle nie wiedzieliśmy, że spodziewamy się dziecka i … Macica nie chcę się obkurczyć i …
– Proszę zachować spokój. Zabieramy żonę do szpitala przy zakopiańskiej, państwo są stąd?
– Nie
– W takim razie, proszę jechać za karetką.

– Odrzekł lekarz i zabierając noszę z Anną i dzieckiem, pobiegli w stronę karetki.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 19

31 Grudnia. Czy istnieje bardziej znienawidzony dzień w ciągu roku dla ratownika medycznego?

– Zapytał nowy, popijając kawę ze znudzoną miną.
– To pytanie, czy stwierdzenie? Jeżeli pytanie, to dla mnie najgorszym dniem w roku były walentynki. Zanim poznałem Martynę.
– Uważaj Piotruś, bo uwierzę. Jesteś takim przystojniakiem, że napewno zawsze miałeś duże branie.
– Branie, to mają grzyby w lesie kochanie. Miałem w swoim życiu pare dziewczyn ale … Tylko ty jedna, zawładnęłaś moim sercem do końca … Na zawsze!
– Piotruś? Dobrze się czujesz? Co cię tak na wyznania wzięło? Koniec roku i mocne postanowienie poprawy w następnym?
– Ty to jak nikt potrafisz zepsuć romantyczny nastruj, bardziej nawet niż nowy.

– Obruszył się Strzelecki i oddalił swoją twarz od twarzy Martyny, którą zamierzał właśnie pocałować.
– Że ja? Co znowu ja? Przecież teraz siedzę cicho. Nic mi nie upadło, nic nie stłukłem, ani nie palnąłem nic głupiego.
– Nie przejmuj się Gabryś, on już tak ma. To jest cały mój Piotruś. No, już, nie denerwuj się kochanie.
– Gabryś? Widzę, że już jesteście po imieniu? Świetnie.
– Jezu! Piotrek, czy ty bardzo chcesz się jeszcze w starym roku pokłócić, czy jak?
– Nie! Ja kłócić się nie mam zamiaru. Poprostu pan Gabryś nikomu innemu nie przedstawił się z imienia! Tylko tobie!
– Przepraszam … Ja … No jakoś tak … Sory! To nie tak jak myślisz, wcale nie chciałem odbić ci dziewczyny.
– Jeżeli tylko spróbujesz, to najpierw obije ci mordę, a potem wyczyścisz całą karetkę szczoteczką do zębów!
– Piotrek! Daj spokój! Taki z ciebie maczo? Wyluzuj, jeśli nie chcesz mnie zdenerwować.
– No, to co z tymi walentynkami?

– Wypalił nowy, jak by nie zauważając kłótni narzeczonych.
– Z jakimi walentynkami?

– Tym razem zapytał czerwony ze złości Piotr, który najwyraźniej zapomniał, że przyczyną kłótni poniekąt były walentynki.
– No, czemu były najgorszym dniem w twoim życiu?
– Bo nie miałem komu wystrzelić szampana, podarować kwiatów, czy seksownej bielizny.

– Odpowiedział najbardziej chłodnym i opryskliwym tonem, na jaki tylko było go stać.
– A teraz masz komu wystrzelać szampana, puszczać fajerwerki pod słońce, masz kogo nosić na rękach i komu kupować seksowną bieliznę. A i tak tego nie robisz!
– Kąśnięcie ukochanej było bolesne, ale niestety głównie dlatego, że pewnie miała racje.
– W takim razie przepraszam, że nieustannie cię rozczarowuje, że będziesz musiała znosić mnie przez resztę życia. Nie będę wam przeszkadzał, skoro tak dobrze się wam rozmawia!

– Wstał wściekle od stołu i wybiegł niemal przewracając krzesło.
– Jezu! Martyna … Ja, przepraszam … Może rzeczywiście będzie lepiej, jak przez cały czas będę milczał? Przeze mnie się pokłóciliście.
– Daj spokój. Nie przez ciebie. Piotr już czasem taki jest. Porywczy i cholernie zazdrosny, nawet jak nie ma powodów. Z resztą, sam widziałeś.
– Taaa. Mam nadzieję, że się pogodzicie. Nie chciałbym kwasów w pracy.
– Damy radę. Nie przejmuj się. A co do twojego imienia, jest piękne. Serio, podoba mi się. Jeśli będzie chłopiec, to może tak go nazwiemy z Piotrkiem.
– Lepiej nie. Wtedy Piotrek zabije nas oboje. Rodzice dali mi na imię Gabriel, mając nadzieję, że będę jak ten anioł, tym czasem ja ciągle wszystko gubię, wpadam w tarapaty … No, sama wiesz.
– Można powiedzieć, że w pewnym sensie jesteś aniołem. W końcu ratujesz ludzkie życie, anioły też nad nim czuwają, co nie?
– Eeeetam… To tylko takie głupie gadanie, zabobony. Nie wierzę w coś takiego.

– Rozmowę przerwała rozradowana Lidka, która wpadła jak wicher i z impetem zatrzasnęła drzwi.
– Uuuuffff! Ale dzisiaj ślizgawica? Myślałam, że nie dojadę do pracy. Spóźniłam się całe 5 minut, jest Góra?
– Jest, ale cię nie szukał.

– Grzecznie odpowiedziała Martyna.
– Świetnie. Dzisiaj i tak jeżdżę z Banachem, może to i dobrze, bo na Arturze zamierzam zrobić piorunujące wrażenie tej nocy.

– Relacjonowała, a Nowy widząc, że zanosi się na babskie pogaduchy ulotnił się cicho.
– Wow, czyli jednak? Ty naprawdę się w nim podkochujesz?
– Może tak? Może nie … Może poprostu wiem, co to znaczy żyć samotnie w tłumie? Ja też sporo w życiu przeszłam, wycierpiałam … Wiem jak mu trudno i ciężko się otworzyć, po śmierci tej całej … Renaty. On nigdy nie mówi o tym, co czuje, co go boli … Stara się nam pokazać, że jest twardy i nieugięty, a w rzeczywistości … To tylko maska.

– Rozczulała się Lidka.
– Może i coś w tym jest. A jesteś pewna, że on potrzebuje teraz czegoś w rodzaju związku? Że coś do ciebie czuje?
– Jedyne czego jestem pewna to tego, że nie zostawię go samego. Może z czasem coś z tego wyjdzie. A teraz patrz! Patrz, jaki kostium wytrzasnęłam! Może to trochę dziecinne, infantylne, ale … Nie miałam pomysłu na nic innego. Tą kieckę sama sobie uszyłam, ten szal wygrzebałam gdzieś z szafy.

– Zachwycała się, rozkładając przed Martyną bardzo długą i mocno połyskującą, czerwoną, satynową suknię, która mieniła się przy każdym ruchu, mnóstwem cekinów i koralików. Oraz długi szal, z powłuczystego materiału, obszyty złotym brokatem.
– Jakie to śliczne! Będziesz królową balu! A gdzie korona?
– Aaa, korona. Zapomniałabym, tutaj jest. Nie miałam czasu biegać po sklepach. Zrobiłam to ze zwykłej tektury, oblepiłam złotym papierem samoprzylepnym, złotym brokatem i proszę! Korona jak się patrzy, nie?
– Booże, Lidka, to wszystko jest śliczne. Jak byłam małą dziewczynką, zawsze marzyłam żeby mieć coś takiego. Góra chyba rzeczywiście oszaleje. Przebierz się w te cudeńka zaraz, muszę cię w tym zobaczyć …

– Lidka wbiegła do przylegającej w pokoju toalety i przebrała się prędko. Poprawiła włosy i z gracją królowej, wytoczyła się starannie uważając by nie podeptać sukni. Oczy Martyny rozszerzyły się do maksimum z podziwu, w parze z ustami.
– Jej, Lidka! Jaką ty jesteś piękną kobietą! Masz taką szczupłą figurę. Musisz częściej nosić dopasowane sukienki.
– Eee, daj spokój. Najlepiej czuję się w dresach, luźnych jeansach, bez makijażu. No i w stroju ratownika oczywiście.
– Ale w takich ubraniach żaden facet, nawet Góra nie ma szans zobaczyć twojego prawdziwego piękna.
– Moje prawdziwe piękno ukryte jest wewnątrz mnie. Jeżeli żaden mężczyzna tego nie sprawdzi, to już jego problem.

– Rzekła spowrotem przebierając się w strój ratownika, by być w gotowości do ewentualnego wyjazdu.
– W sumie? Masz rację. Słuchaj, Jeździsz dzisiaj z Banachem to … Może byś poobserwowała tego … No … Miśka, co? Ciekawe, czy te muskuły, to tylko na pokaz? Czy jednak na coś się przydają.
– Jasne! A co, piotrek ci się znudził?
– No co ty wygadujesz, tak, poprostu…
– 26 S! Dzwonił jakiś bardzo zdenerwowany mężczyzna. W jego domu, dziecko wylało na siebie garnek z gorącą wodą. Podaję adres: Bielańska 33 mieszkania 5.

– Krótko po tych słowach, gdy Lidka zbierała się do biegu wraz ze sprzętem, drzwi otworzyły się i usłyszały głos Wiktora:
– No, co jest z tobą Lidka! Ruchy Ruchy, słyszałaś? Wezwanie mamy!
– Biegnę, lecę, pędzę, doktorze!

– Odkrzyknęła i wypadła, żegnając się z Martyną, a minutę później, wraz z Miśkiem i Wiktorem siedziała w karetce.
– Misiu, pamiętaj, że to nie jest hulajnoga. Jedziemy na bombach i przyciśnij troszeczkę.

– Zastrofował nowego kierowcę Wiktor
– Tak jest, doktorze. Się robi!
– A ty prowadziłeś kiedyś karetkę?

– Zapytała Lidka, chcąc podtrzymać rozmowę.
– A co, jest jakiś problem?
– Nie. Żaden, tylko … Drogi takie oblodzone … Napewno nas nie zabijesz?
– Spokojna twoja rozczochrana, księżniczko.

– Odparł najspokojniej w świecie, ledwo wyhamowując przed starszą panią, która nie zważając na czerwone światło, szła wolniej, niż najszybszy żółw. Wiktor i Lidka wrzasnęli:
– Uważaaaaaaaj!
– Przepraszam szefie. Sam szef widział, miałem pierwszeństwo! Pozatym ta Karetka niezbyt nadaje się do jeżdżenia i nagłego hamowania.

– Zanim Wiktor zdążył odpowiedzieć, Misiek otworzył okno i wykrzyczał:
– Co pani robi! Życie pani niemiłe? Nie widzi pani, że jadę na sygnale? Że jest czerwone światło?
– Misiu, spokój! Nie mamy czasu na urządzanie awantur. Ile jeszcze?

– Krzyknął Wiktor, a Misiek wściekle zatrzasnął okno.
– Sory szefie, ale takie babcie podnoszą mi ciśnienie. Za dwie minuty będziemy.

– Skwitował i do końca jazdy milczeli we troje. Gdy znaleźli się pod wskazanym adresem, wbiegając na klatkę schodową, odrazu usłyszęli rozdzierający krzyk dziecka, który zaprowadził ich, pod odpowiednie drzwi. Wbiegli bez pukania.
– Halo! Halo, Wiktor Banach, pogotowie ratunkowe! Gdzie jest ziecko?

– Odezwał się, biegając wraz z Lidką i Miśkiem w poszukiwaniu poparzonego malucha. Wpadli do łazienki, która była tak wązka i ciasna, że ledwo pomieścili się z całym sprzętem. Zastali tam młodego ojca, który ślęczał nad około trzy letnim chłopczykiem. Dziecko wyrywało się nieporadnemu ojcu, polewane zimną wodą w wannie, a jego krzyki zagłuszały niemal wszystkich.
– Może mi pan powiedzieć co tu się stało?
– Kacperek wy … wy, wy, wy, wy, wy …
– Wylał, tak?

– Pytał lekarz, próbując przyspieszyć tok rozmowy z ojcem, który jąkał się niemożliwie ze zdenerwowania.
– Tak. Gotowałem parówki i kiedy wy, wy, wy, łączy, czy, czy łem, ga, ga, ga, gaz, to … Mały po, po, po, po, podszedł, nie wiem kie, kie, kie! Kacperku! Sy, sy, sy, syneczku!
– Czy chłopiec miał w chwili wylania na siebie wrządku coś na sobie?
– Ta, ta, ta, ta, tak, blu, blu, blu, blu
– Bluzeczkę? Zdjął pan?
– Ja, ja, ja, ja, nie wiedziałem co, co, co, co, co… Ja, ja
– Proszę pana! Na drugi raz proszę pamiętać! Nigdy nie ściągamy ubrań z osoby poparzonej. W ten sposób pogłębił pan tylko problem i przysporzył pan więcej bólu i cierpienia synowi! Dzieciaki, parametry, płyny i przeciwbólowe dożylnie. Hydrokortyzon i paracetamol, przepływ na maksa.
– Nie, nie, nie, nie niech mi pan pmoże ja, ja, ja, ja. Ja rozwodzę się z żo, żo, żo, żoną, ona mi go zabierze, pra, pra, pra, pra, prawa do niego ja … Jeżeli ona się dowie … Dowie … Bo, bo, bo, bo, że.
– Proszę pana. Proszę zadzwonić do matki dziecka i poinformować ją o zdarzeniu, my zabieramy chłopca do szpitala w leśnej górze. Poparzenia wyglądają na drugi i trzeci stopień, to bardzo poważne proszę pana. Musi pan pojechać z nami.

– Mężczyzna spanikowany, biegał w popłochu, pakując rzeczy synka, przy pomocy Lidki. W końcu zadzwonił do matki chłopca, jednak to Wiktorowi przypadło w udziale dokładne poinformowanie o zdarzeniu, gdyż jego tata był zbyt zdenerwowany. W końcu Misiek, uporczywie rzując gumę, sprawiał wrażenie, jak by ta sytuacja nie była dla niego niczym strasznym. Wśród wrzasków, zdenerwowania, udali się wszyscy do szpitala klinicznego w leśnej górze, gdzie na oddziale dziecięcym, chłopiec pozostał pod opieką Tomasza Rzepeckiego.

– Dochodziła już jedenasta wieczór. Karetki jeździły jak oszalałe, do lekkich poparzeń zimnymi ogniami, urwanych za sprawą petard palców, czy innych kończyn. Wkońcu i ratownicy znaleźli wytchnienie i mogli rozpocząć swój sylwestrowy bal. Rzecz działa się w szatni, która na czas imprezy została uprzątnięta i udekorowana kolorowymi serpętynami i balonami. Pod ścianą stały głośniki, z których płynęła różnoraka muzyka. Na środku stanął pokaźny stół, a na nim jeszcze pokaźniejsza ilość półmisków z jedzeniem. Przy stole i pod ścianami, siedzieli wszyscy, rozmawiając, żartując i śmiejąc się. Artur Góra, zdawał się być najbardziej radosny spośród wszystkich. Uśmiechając się od ucha do ucha, rozmawiał, ochoczo gestykulował z prześliczną śpiewaczką na wózku. Z głośników popłynęła lambada. Góra bez najmniejszego zakłopotania, wziął Maję na ręce, nie zważając na jej piszczące, acz rozciągające się w białym uśmiechu protestu i zaczął z nią zabawnie tańczyć, wraz z innymi śmiałkami, którzy zechcieli się podjąć tego zadania. Taką właśnie scenerię ujrzała piękna Lidka, wchodząc jako ostatnia, niczym kopciuszek do balowej sali. Tyle, że ktoś pożyczył sobie księcia, który miał tańczyć tylko z nią przez całą noc, a na drugi dzień, miast szukać panny, na którą pasowałby zgubiony pantofelek, miał czekać u jej drzwi z tym pysznym rosołkiem, który kochała chyba tylko ona. Uśmiech, którym emanowała od wejścia natychmiast znikł, gdy stanęła, zamknąwszy za sobą drzwi i rozejrzała się dyskretnie. Wszyscy byli czymś zajęci, nikt nawet nie zauważył królowej balu, która sfrunęła z niebios, niczym motyl. Poczuła się tak, jak by długowłosa blondynka zabrała jej wszystko. Nadzieję, na nowe, lepsze życie. Mężczyznę, który nic jej nie obiecywał, a jednak pragnęła zrobić wszystko, by zapałał do niej uczuciem. Odnalazła wzrokiem Martynę i poszła szybko w jej stronę. Przywitała ją z wściekłością w oczach, nie tracąc czasu na zbędne uprzejmości.
– Co ona tu robi?

– Martyna odwróciła się zdezoriętowana, czując mocny uścisk dłoni na swoim ramieniu.
– Yyyy, cześć … Kto?

– Powiodła wzrokiem za palcem Lidki. Gdyby był pistoletem, z pewnością wystrzeliłby kule i to nie jedną, w roztańczoną parę.
– O matko… Lidka … Ja … Tak mi przykro …

– Wydusiła Martyna zdając sobie sprawę z dramatu, który rozgrywał się w sercu Lidki.
– Tylko proszę cię … Nie rób nic głupiego … Błagam!

– Kobieta uśmiechnęła się kwaśno. Podeszła do prowizorycznego barku i nalała sobie sporą szklankę wódki. Po czym wróciła do Martyny.
– Co ty wyprawiasz? Lidka … To nie jest dobry pomysł, zapijać smutki. Chodź, potańczymy, pogadamy …
– A masz lepszy pomysł? Piję za twoje zdrowie. Twoje, Piotrka, waszego maleństwa.
– Lidka, ale …

– Ale Lidka nie słuchała. Po jednej szklaneczce wódki, nadeszła kolej na drugą i trzecią, czwartą, piątą… Pomiędzy drinkami, tańczyła z kim popadło, mając odrobinę nadziei wywołania zazdrości u Artura, który w końcu zoriętował się o obecności Lidki na balu i spoglądał na nią od czasu do czasu. Ona ignorowała go totalnie, gdy kątem oka łapała jego spojrzenia, natychmiast uciekała wzrokiem.
– Piotrek … Musimy stąd ewakułować Lidkę … Jest już kompletnie wstawiona, a Góra i Majka …
– Co mówisz kochanie? Nic nie słyszę! Za głośno tutaj!
– Mówię, że trzeba z tąd ewakuować lidkę, bo zaraz może stać się coś niedobrego, jest wściekła na Górę! Nawet nie masz pojęcia jak cieszyła się i szykowała na tą imprezę, dla niego!
– No ale, twoim zdaniem co mam zrobić? Wyprowadzić ją siłą i odwieźć do domu?
– Nie wiem! Nie chcę, żeby coś złego się stało…

– Nie bez przyczyny mówi się, że pewne słowa wypowiadane są w złą godzinę. Lidka siedziała spokojnie na jednym z krzeseł pod ścianą, uważnie obserwując Artura i Maję. W pewnym momencie, nie wytrzymała i podeszła do nich, z ledwo napoczętą szklaneczką wódki.
– Dobry wieszór? Szy ja państwu nie przeszkhhhhadzzzammm? Mohę się dosiąśśśćć?

– Maja omiotła ją zdezoriętowanym wzrokiem.
– Chowaniec? Popatrz na mnie?

– Zabrzmiał nieco groźnie Góra. Jednak nie na tyle, by mocno pijana Lidka mogła się tego przestraszyć.
– No! No, patrzrzę, i so? So wizisz? Dohtorkhhhu?
– Lidka, ty jesteś kompletnie pijana! A czy ja nie mówiłem nic apropo picia alkoholu dzisiaj? Nie mówiłem? Mówiłem!

– Lidka zaśmiała się dziko i nerwowo. Po chwili ten śmiech przerodził się w istny atak pijackiego śmiechu, a po kolejnej chwili, śmiech połączył się z atakiem histerycznego płaczu.
– Mmmmówiłeśśś! Owszszszemmmm! Mówiłeś teżżż, wtedy w łóżkhhhhhu, żżżże ćsssi ze mmmnnną dobrzrzrze! Pammmiętaszsz? Pammmmiętaszszsz?

– Krzyczała, a oczy i uszy wszystkich uważnie obserwowały i słuchały. Muzyka ucichła.
– Chowaniec! Natychmiast się uspokój! Przywołuję cię do porządku!
– To ja, ćssssię przywołuję, dddo, porzrzrządkhhhhu! Ty dddupkhhhu! Ty idiiioto! Krrrretynie ty! Ze mną się przrzessspałłeśśś, a ją zwodziszszsz? Podoba ci siee? Nooo, no pooowieeedz! Wszyssscsy na nas patrzą teraz! Możże się jej w khhhońcsssu oświadszysz? A ty? A ty? Sssssukhhho? Wiem, że chsssesz od niego tyllkhho jednnnegggo! Lesisz na niego, bo ma wysssokie sstanowissskhhho, nnnieee? Parszywa sukoo! Zabrałaś mi wszystkoo! Zabije cię! Zabije!

– Lidka rzuciła szklanką wódki prosto w twarz Maji. Szkło rozprysło się, raniąc ją boleśnie, wódka rozlała się po twarzy i dekoldzie. Maja pisnęła tak przejmująco, że szyby zadrżały. Piotrek, Misiek i Góra, którzy byli w pobliżu, już już prawie obezwładnili pijaną kobietę, jednak zanim to, ta zdążyła mocnym kopnięciem przewrócić wózek z Mają, co obwieścił tym razem głośny, gardłowy wrzask spadającej dziewczyny. Lidka złapała ją za włosy i kilka razy uderzyła jej głową o ziemię. Ale wtedy Misiek, stanowczym ruchem oderwał ją od leżącej Maji i wziął na ręce. Lidka szlochała. Z jej krtani wydobywały się dźwięki zranionego zwierzęcia, które nie było już w stanie dokończyć walki o swoje terytorium. Biła, kopała i gryzła na oślep, w swoim pijackim amoku. Piotrek przyszedł koledze w sukurs i razem wynieśli ją poza teren stacji, odwożąc do domu. Impreza z nagła się skończyła. Wiktor opatrywał Maję, Artur przepraszał ją i wszystkich za zajście, które nie powinno mieć miejsca. Ktoś sprzątał, ktoś rozmawiał. Każdy był w szoku, ale nikt nie chciał takiego zakończenia imprezy.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 18

Po świętach Bożego narodzenia, ratownicy i lekarze wrócili do pracy z nową energią i mnóstwem chęci niesienia pomocy innym. Młodsza część ratownictwa medycznego stacji, raczyła się herbatą i kawą, w oczekiwaniu na kierownika – Artura Górę, który dzień wcześniej zapowiedział, że pragnie wszystkim coś zakomunikować i poprosił, by zebrali się możliwie jak najszybciej następnego dnia. Byli już wszyscy, oczekując z niecierpliwością i niemałym zaciekawieniem, co też tak ważnego, ma im do przekazania Góra. Kilka minut później, wszedł do pomieszczenia i natychmiast oczy wszystkich skierowały się na niego, próbując wyczytać to, co ma im do powiedzenia z wyrazu jego twarzy. Góra zajął miejsce przy stole, pośród zgromadzonych, a następnie chcąc uciszyć jeszcze nieco rozgadany tłumek, stuknął łyżeczką o kubek ze swoją kawą. Zapanowała cisza, niemal idealna, można było usłyszeć rozbudzoną przypadkiem muchę, która błąkała się gdzieś pod sufitem.
– Kochani!

– Zaczął, poprzedzając monolog delikatnym chrząknięciem.
– Mam wam do powiedzenia kilka ważnych rzeczy.

– Na moment przerwał, omiatając wzrokiem twarze zgromadzonych.
– Spokojnie! Nikogo … Jeszcze nie zwalniam! Ale być może niedługo będę do tego zmuszony…
– Urwał spoglądając, jakie wrażenie zrobiło ostatnie zdanie. Uśmiechnął się szelmowsko, widząc przestrach na niektórych twarzach.
– Co tak patrzycie? Nie powiedziałem nic niezgodnego z prawdą. W przyszłym tygodniu, spodziewamy się kontroli. Jeżeli wykryją u nas jakieś nieprawidłowości …
– Zawiesił głos i zrobił kilkusekundową przerwę.
– Jeżeli w papierach znajdą jakieś braki …

– Znowu zawiesił głos.
– Na przykład … Jeżeli ktoś z was, jakimś oczywiście przypadkiem, zapomniał złożyć stosowny podpisik, na grafiku dyżurów, albo na zestawieniu leków z kilku miesięcy wstecz …

– Znowu uśmiechnął się złośliwie widząc, jak wszyscy gorączkowo usiłowali przywołać w swoich głowach obraz dokumentów, na których ostatnio składali podpis.
– Albo jeżeli okaże się, że jakaś karetka. Dajmy na to, 26 s, niezabardzo nadaje się do tego, by jeździć nią ratować ludzkie życie, bo … hmmm … Na przykład siadają w niej hamulce i … Silnik coś chyba nie zawsze chce zaskoczyć?

– Kontynuował, wymownie patrząc na Adama i Piotrka.
– No, ale zaraz, moment. Doktorze. Przecież za to chyba nie możemy polecieć, co? To prawda, 26 s ma pewne problemy, ale w wodzie i w przyrodzie wszystko ma swoją żywotność. Nie damy rady w nieskończoność tego reperować!

– Bronił ich Piotrek.
– Owszem Strzelecki, owszem. Trochę racji masz. Dlatego też będę usiłował przekonać o tym tych, którzy przyjdą to skontrolować. Nowe ambulanse z pewnością się przydadzą, wzamian za te stare wyżeracze paliwa, ale żebym mógł to sukcesywnie zrobić, wszystko inne musi być bez zarzutu. Czy to jasne?
– A co doktor ma na myśli mówiąc: Wszystko inne?
– A to Kubicka, że stacja musi być wysprzątana na błysk. Zgodnie ze standardami uni europejskiej.
– Co takiego?

– Zapytała Basia.
– Znaczy to ni mniej ni więcej … Koniec miłosnych …

– Urwał szukając odpowiedniego słowa na określenie myśli, która rysowała mu się w głowie.
– Ekscesów w karetkach i po kątach, w stacji.
– Ale że … O co doktorowi chodzi?

– Próbował ratować sytuację Piotrek.
– Już ty Strzelecki akurat najlepiej wiesz o co mi chodzi. Co wy sobie myślicie, że ja nie wiem co się tu wyprawia? Ja wszystko widzę, tylko przymykam oko bo … Bo tak właściwie was lubię … Wszystkich.
– Plątał się niezdarnie Góra.
– Aha! I definitywny koniec z walającymi się po stacji kurtkami i butami, które rzucacie gdzie wam się żywnie podoba. A przecież macie od tego szatnie!
– Oj doktorku. Już ty się tak nie czepiaj, jak ta mucha lepu. Czasem się zdarzy, ale to tylko w pośpiechu, kiedy biegniemy ratować ludzkie życie.
– No właśnie! Chowaniec, biegniemy! A tyle razy mówię, nie biegać! Ratując ludzkie życie, nie biegamy, a dlaczego?
– Bo przepisy takie są!

– Wyrecytowali wszyscy zgodnym chórem!
– Bardzo dobrze! I tak ma być! Yyyy … No, co tam jeszcze. W kuchni proszę o utrzymanie w kuchni porządku i czystości. Zlew wiecznie zawalony kubkami po kawie, odpływ zapchany fusami, ludzie! Szanujmy nasze miejsce pracy jak własne domy! Poza tym, kawa to … Niezdrowa jest, na serce szkodzi.
– A ciasteczka to doktor zawsze przecukrzy. Też niezdrowe są, odrazu cukier rośnie od samego patrzenia.

– Odezwał się tym razem Adam.
– A idź ty Wszołek! Jak coś powiesz to już powiesz. Moje ciasteczka? Zasłodkie? Przecukrzone? W ogóle, co to za słowo jest … Przecukrzone, jak już, to zbyt pocukrowane, o!
– Ja tam się zgadzam z Adamem. A i rosół doktor robi też przetłuszczony. Na holesterol działa. Obje się doktor tych ciastek, rosołu, a potem nie nadąża doktor za nami, trochę pan przybrał na wadze ostatnio, co?

– Wszyscy starali się tłumić śmiech i zasłaniać husteczkami, udając kaszel, czy ostry atak kataru.
– Strzeleckii! Ty się skup! Na drogę patrz! Yyyy … Zaraz, co też ja … Strzelecki, nie bądź taki hyc, do przodu, bo ci tyłu zabraknie!

– To był gwóźdź do trumny. Ryk śmiechu nie pozwolił dłużej bronić się Arturowi. W pewnym momencie sam nawet się uśmiechnął.
– Dobra! Cisza! Spokój! Jeszcze nie skończyłem. W obecnej sytuacji … To jest … W sytuacji tego, że niedługo będziemy mieli dziecko.

– Oczy wszystkich znów skierowały się z intrygą na Artura, szukając drugiej połowy, która mogłaby być potęcjalną matką jego dziecka.
– yyyy … Nie nie nie, spokojnie … Nie ja, to znaczy … Ja nikogo nie mam, ja … Źle mnie zrozumieliście. Strzelecki i Kubicka będą mieli dziecko … Ja tylko tak … No, tak mi się powiedziało, będziemy, w znaczeniu my, wszyscy będziemy niekiedy niańkami, prawda?

– Kolejny atak śmiechu kotłował się i lada chwila wylał się strumieniami.
– No więc, z powodu tego dziecka, młodzi rodzice, z pewnością będą chcieli być częściej w domu. Kubicka pójdzie na macierzyńskie i … Strzelecki, to wiadomo, Strzelecki … Nie zostawi jej samej z dzieckiem. Postanowiłem, że poszukam kilku nowych osób … Które zapełnią mi ewentualne luki w grafiku, a powiew świerzości w stacji, chyba się przyda …
– Zapanowała cisza. Nikt nie wiedział, co myśleć o ostatnich słowach Góry. Czy to napewno nie oznacza zwolnień? Malowało się na ich twarzach.
– Możecie być spokojni. Mam kilka wolnych etatów i potrzebuję jak najwięcej rąk do pracy. Wstępnie, wybrałem już dwóch kandydatów. Narazie będą jeździć z wami w ramach sprawdzenia, ale … Papiery, które przedstawili wygląda na to, że nie będę żałował wyboru. Zaraz dokonam prezętacji, ale zanim to, chciałbym wam o czymś jeszcze powiedzieć. Zbliża się sylwester, a więc … Pomyślałem sobie, że … Moglibyście … To znaczy moglibyśmy … Spędzić go tu, w stacji? Zrobiłoby się coś do jedzenia … Strzelecki włączyłby jakąś sensowną muzykę … Nawet niechby było to łupu cupu. Potańczymy, zjemy, wypijemy … Wypuścimy pare fajerwerków do nieba i … No? Co wy na to? Możemy to też połączyć w bal karnawałowy. Każdy się za coś przebierze … No?
– Świetny pomysł! Jestem za! Doktorku, w końcu otwierasz się na ludzi. No, hej! Co wy na to?

– Krzyknęła radośnie Lidka.
– No? Właściwie? Fajny pomysł. Tylko kiedy miałoby to być?

– Zapytała Martyna.
– W Sylwestra, rzecz jasna. Jak się trochę uspokoją z wyjazdami do wezwań. Może z alkoholem nie poszalejemy, bo wiadomo, że w każdej chwili będziemy mogli być potrzebni, ale …

– Wszyscy zaczęli rozmawiać. Już ustalali, kto się za kogo przebierze, kto przygotuje ciasto, sałatki.
– Moi drodzy! Czas kończyć to targowisko i wracać do pracy. Na zakończenie chciałbym wam przedstawić nowych kolegów. Misiek! Nowy! Zapraszam!

– Kilkanaście par oczu zwróciło się ku drzwiom wejściowym, w których zaprezętowali się. Najzwyczajniejszy, niewysoki, ale też niezbyt niski, szczupły chłopak.
– Cześć! Jestem nowy, człowiek ze mnie mega pechowy.

– Przedstawił się i zadowolony z siebie, obnażył rząd śnieżnobiałych zębów przed zgromadzonymi.
– Trochę kiepska autoreklama.

– Stwierdził rzeczowo Piotrek. Ale Nowy nic nie odpowiedział. Większe wrażenie, szczególnie na dziewczynach, wywarł mężczyzna, który zapewne tytułowany był ksywką – Misiek. Wysoki, postawny i muskularny. Bez tatuaży i kolczyków.
– Siema! Misiek jestem.

– Bąknął wyluzowanym tonem. Jego głos był dość gruby i niski, a w ustach międlił gumę. Piotrek widząc, z jakim podziwem wpatruje się w niego Martyna, spojrzał w jej stronę ciskając oczami gromy.
– No co? Też byś mógł trochę przypakować.

– Skomentowała dziewczyna. Po chwili wszyscy witali się z nowymi pracownikami stacji.
– No! Wiedziałem, że się wszyscy dogadamy! No to co? Do roboty, panie i panowie! Karetki się same nie wymyją … Leki się nie uporządkują … A nowi koledzy wszystkiego muszą się nauczyć … Po stacji ich trzeba oprowadzić.

– Po tych słowach Góry, wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków, wdrażając w nie Miśka i nowego.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 17

Nadszedł dzień Bożego Narodzenia. W stacji ratownictwa medycznego panowała
sielska atmosfera. Wszyscy uwielbiali ten czas, gdyż nikt się z nikim nie
kłócił, a tego roku, nawet doktor Góra przestał być kodeksem karnym, na
poczet bycia człowiekiem. Z niemałym trudem wszystkim pracownikom stacji
udało się go namówić, by zrobić Wigilię w stacji. Po wielokrotnych
targowaniach, marudzeniach, setkach argumentów na nie, najpierw wszyscy
musieli obiecać, że ten dzień, jakkolwiek ważny w kalendarzu, tak samo
ważny wobec ratowania ludzkiego życia, spędzą na wyjazdach do wezwań, a po
skończonym dyżurze, byćmoże znajdą czas na wspólne świętowanie. Lidka,
Piotrek, Adam i Martyna, siedzieli w kuchni, przygotowując jedzenie na
wigilijny wieczór w stacji.

– No, powiem wam, nieźle to wszystko wygląda. Jak na skromne możliwości
naszej kuchni w stacji, mamy się czym chwalić.

– Rzekł Piotrek z podziwem patrząc na stół z pełnymi półmiskami.
– Uważaj, żebyś tego nie powiedział w złą godzinę. Nasz doktorek jest
zmienny bardziej niż kobieta, coś o tym wiem.
– To znaczy? Co masz na myśli Lidka?

– Wtrąciła się Martyna.
– Nic konkretnego. Przecież wszyscy wiemy jaki jest Góra, jak chorągiewka
na wietrze.
– Nie przesadzaj. Przecież obiecaliśmy mu, że jeśli dzisiaj nikt nie
wykręci się od dyżuru, pozwoli nam zrobić Wigilię w stacji, więc czemu
miałby nie dotrzymać słowa? Nie rób z niego aż takiego potwora.

– Rzekł Piotrek bawiąc się włosami Martyny.
– Co ty robisz wariacie. Dobrze wiesz ile czasu rano spędzam, żeby te
włosy do ładu doprowadzić.
– Wiem Martynka, ale wiesz jak lubię, kiedy rozpuszczasz włosy. Wprost nie
mogę się powstrzymać.
– Jeżeli zaczniecie się całować, to oświadczam, że wyjdę z siebie i stanę
obok. Tacy jesteście słodcy, że już patrzeć na to się nie da.

– powiedziała Lidka spoglądając z nieukrywanym obrzydzeniem na
zakochanych.
– Widzisz Piotruś? Kota można zagłaskać na śmierć, a Lidkę rozdrażnić
zwykłym przytulaniem, czy całowaniem. Ciekawe czemu, nie?
– Jak to czemu. To ty nie wiesz? Lidka też by chciała się do mnie
przytulić i ze mną całować.
– Ja? Całować się z tobą? To już chyba wolę zjeść worek soli wiesz?

– Milczący jak dotąd Adam roześmiał się i powiedział:
– Nie, żeby coś Piotrek, ale wszyscy wiedzą, że Lidka to wolałaby pod
jemiołą obcałowywać doktora Górę.
– Adaś, ty uważaj, bo się postaram, żeby twoja głowa zdobiła czubek tej
jemioły. Co ty za głupoty wygadujesz!
– Aaaaa! Czyli jednak. Patrzcie jak ruszyło.

– Żartował dalej Wszołek. Po tych słowach, Lidka z wściekłością cisnęła
deską do krojenia do zlewu, która mało brakowało, a trafiłaby w głowę
Martyny.
– Ej! Lidka, co jest z tobą. Pożartować nie można?
– Jak potrzebujesz rozrywki, to może warto pomyśleć o wstąpieniu do
kabaretu, zamiast wozić się karetką, co?

– Żachnęła się Lidka i obrażona wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami.
– A ją co ugryzło?

– Spytała Martyna patrząc nic nierozumiejącym wzrokiem na Adama i Piotra.
– Jak to co, naprawdę nic nie zauważyłaś? Przecież ona smali do niego
cholewki jak … Jak cholera.

– Odpowiedział Adam w sposób, jak by objaśniał dziewczynie coś najbardziej
oczywistego w świecie.
– Lidka? Do Góry? Powariowaliście? To są dwa przeciwstawne bieguny, to
niemożliwe! Coś wam się przywidziało!
– No to jeżeli faktycznie nam się przywidziało, to czemu ją ruszają takie
niewinne żarty? Oj Martynka Martynka, jeszcze brzucha nie widać, a ty już
świata poza mną nie widzisz.
– To było troche niesmaczne Piotruś.

– Obruszyła się Martyna.
– Nie wiecie dlaczego? To ja wam powiem dlaczego. Bo do Góry startuje
siostra mojej żony! Albo Góra do niej. Właśnie tego z Basią nie jesteśmy
jeszcze w stanie stwierdzić.
– Coooo?

– Zapytali niemal jednocześnie Piotrek z Martyną.
– Co co co, no co się tak patrzycie. Nie wiem co. Maja mówiła Basi, kilka
dni temu na obiedzie, że poznała kierownika naszej stacji. Ponoć
rozmawiali z sobą kilka razy … Spotkali się, czy coś …
– Aaa, to dlatego Lidka chodzi zła jak osa. Pewnie wie, może była
świadkiem tego, co może być na rzeczy.
– Stwierdziła jednoznacznie Martyna.
– Ale to, że Góra się z nią spotkał, że oboje rozmawiali pare razy ze sobą
przecież o niczym nie świadczy. Nie sądzicie chłopaki?
– To pytanie powinnaś chyba skierować do Lidki kochanie.
– Spokojnie Piotruś. Pogadam z nią i postaram się to jakoś załagodzić i
delikatnie wywiedzieć, co w trawie piszczy.
– A może mi się to uda? Jeżdżę z nią dzisiaj podstawą.

-Rzekł luźno Piotrek. Ruda jak by słysząc ostatnie słowa odezwała się w
jego krótkofalówce:
– 19 P?
– 19 p, zgłaszam się.
– Ogródki działkowe przy Kasprowicza. Dzwoniła jakaś kobieta. Twierdzi, że
jest tam mocno wyziębiony mężczyzna, podobno jest z nim coraz gorzej.
– Przyjąłem. Jedziemy.

– Odpowiedział niezwłocznie Piotrek, chowając krótkofalówkę do kieszeni
marynarki i zbierając się do odejścia.
– Poczekaj jeszcze minutkę … Chciałam ci powiedzieć, że … Bardzo
zazdroszczę Lidce, że jeździ dziś z tobą. To dla nas taki wyjątkowy dzień
… Pierwsze święta, które mogłyby być takie rodzinne. Cholerny Góra, dla
którego nie liczy się nikt i nic! Odkąt odeszła Renata! I jeszcze tak
pokręcił grafik, że albo mamy dyżury osobno, a jak pracujemy razem, to nie
jeździmy jedną podstawą!
– Martynka. Uspokój się. Ja też bardzo za tobą tęsknię. Ale przecież nikt
nie powiedział, że te święta nie będą nasze. Piękne i wyjątkowe, takie
jakie sobie wymarzyliśmy. Niedługo kończymy dyżur, potem tylko mała
uroczystość w stacji, a potem …

– Zrobił przerwę na to, by wziąć ukochaną mocno w ramiona i namiętnie
pocałować, co odrazu odwzajemniła.
– A potem, nareszcie tylko ty i ja … I nasz dzidziuś, przy choince.
Będziemy zajadać się przysmakami, leniwie gapić się w telewizor, patrzeć
na śnieg, który pruszy za oknem. Całe 3 dni. A teraz uciekam, ktoś
potrzebuje mojej pomocy, zanim wciągnie mnie ta rajska sielanka.

– Jeszcze raz mocno ucałował Martynę, odkrzyknął na pożegnanie – Kocham
cię! Zanim zdążyła coś odpowiedzieć i już go nie było. Lidka siedziała w
karetce, z miną dziecka, które dostało lizaka, zamiast upragnionych lodów
waniliowych.
– Zakochany klaun długo każe na siebie czekać.

– Przywitała go.
– A księżniczka, zamiast na ziarnku, to spała dzisiaj na worku grochu, co?
Daruj sobie te docinki Lidka. Musimy dzisiaj razem pracować, też nie
skaczę z tego powodu do gwiazd, ale nie utrudniajmy sobie nawzajem pracy.
– To może zamiast wiecznie się migdalić w pracy, zacząłbyś pracować?
Rozumiem, że nie macie dla siebie ostatnio czasu, ale jeżeli jesteśmy w
pracy, a wezwanie brzmiało na niecierpiące zwłoki …
– Okeeeeej, okeeeeej! Rozumiem, że koniecznie potrzebujesz sobie zrobić ze
mnie worek treningowy. Wrzucam gaz do dechy, ile fabryka dała, a ty w tym
czasie uspokój nerwy … Leki uspokajające są tam, w torbie po prawej
stronie.
– Idiota!

– jechali dłuższy czas, w kompletnym milczeniu, by nie wywołać większej
awantury. Gdy znaleźli się na miejscu wezwania, czekała tam na nich około
sześćdziesięcio letnia kobieta. Odziana w gruby, brązowy korzuch i ciepłe
kozaki. Na głowie miała czarną, wełnianą opaskę, która chroniła kobietę od
mrozu. W chwili, gdy Piotrek z Lidką biegli w jej stronę ze sprzętem,
zdążyła zdjąć z siebie brązowy korzuch i okrywała nim mężczyznę, który
spokojnie leżał pod wysokim drzewem.
– Dzień dobry! Piotr Strzelecki pogotowie ratunkowe. Co pani wyprawia?
– A co pan, ślepy? Człowieka ogrzać próbuję … Przecież mróz taki, że
mózg staje. Pomyślałam, że zanim dojedziecie w te haszcze, przy tej
pogodzie, to zamarznie mi tu biedak.
– Rozumiem, w porządku, jednak dobrze by było, żeby przy tej okazji, sama
się pani nie nabawiła ostrego zapalenia płuc, dobrze? Proszę zabrać
kurteczkę, my z koleżanką już zajmiemy się panem.
– Panie! Coś pan! Z choinki się urwał? Jaką kurteczkę! Przecież to jest
korzuch z Kazia
– yyyyyy … Niebardzo rozumiem, z jakiego Kazia? To jakieś zwierze, o
którym nie słyszałem?

– Pytał zdezoriętowany Piotr, mierząc z Lidką parametry.
– Jezu kochanieńki! Kazio to był baran! Ale jaki baran, panie. Tak go
nazwałam, po mężu, zanim zdechł.
– Kto, mąż, czy baran?

– Zapytała tym razem mocno rozbawiona Lidka.
– Nie, no oczywiście, że Baran. Jak zdechł, to zdjęłam z biedaka skórę i
dawaaaaaj, do kaletnika! No i patrzy panienka, korzuszek jak się patrzy.
– Wybaczy pani, że przerwę tę uroczą dysputę, ale … Czy pani zna tego
mężczyznę?

– Zapytał Piotrek, wchodząc w słowo kobiecie.
– A jakże nie znam, jak znam. Pan Jeremi mieszka tu, na mojej działce,
cztery pory roku. Pomagam mu jak umiem. Tyle razy mówiłam, żeby poszedł
gdzie, do jakiego przytułku, tam są dobrzy ludzie, co mu pomogą. Ale on
nie, i nie. Mówi, że tu mu ze mną dobrze. Nawet mu pare razy wspólne
zamieszkanie proponowałam … Dałabym mu ciuchy, po Kaziu rzecz jasna …
Yyyyy, znaczy się … Po mężu, nie po baranie, proszę ja was. Ale on nie,
i nie. Że kłopotu nie chce robić, a to mi na działce co zrobi, a to co
naprawi i pieniędzy nie chce. Nie pije, nie szkodliwy człowiek. No to co
się będę sprzeczać, czy narzucać. Chciałam go dzisiaj zabrać do siebie …
Bo w Wigilie to nie odmawia … I tak sobie razem siedzimy, przy choince,
przy barszczyku. Jak dawniej z Kaziem … Znaczy się, z mężem, nie
baranem.
– Dobrze, dziękuję bardzo za informacje, naprawdę bardzo nam pani pomogła.

– Przerwał już lekko poddenerwowany trajkoczącą starszą panią Piotrek.
– Tęperatura 33,5, spada. Podaję płyny do kroplówki, przepływ na maksa,
leć rozgrzać karetkę.

– Zwróciła się do Piotra Lidka.
– Jasne, przyniosę koc termiczny i jedziemy z panem.
– Kooooooofiiiiiii! Kooofuuulaaa! Kooooofciaaaaa!

– Usłyszęli nagle wszyscy, z ust pana Jeremiego, który zdawał się
odzyskiwać przytomność.
– Panie Jeremi? Słyszy mnie pan? Panie Jeremi!
– Czy … Znalazła pani … Kofeinkę?
– Kim jest Kofeinka?

– Spytała spokojnie Lidka, chwytając uspokajająco mężczyznę za dłoń.
– Moja suka. Mój pies! Owczarek niemiecki. Proszę mi pomóc ją znaleźć …
Kooooofiiiiii!
– Panie Jeremi! Nieee! Nie! Proszę leżeć spokojnie, proszę nie wstawać.
Jest pan bardzo mocno wyziębiony, każdy niepotrzebny ruch sprawi, że może
się to niebezpiecznie pogłębić! Bardzo pana proszę, niech pan leży.

– Mówiła spokojnie, mocniej chwytając dłoń starszego pana.
– Ja to nic … Nic moje dziecko … Muszę znaleźć Kofi. Ona jest
wszystkim,co mi w życiu zostało!

– W tym momencie przybiegł Piotr z potrzebnym sprzętem.
– Piotrek, podajmy jeszcze coś na uspokojenie. Pan szuka psa i nie da
sobie nic przetłumaczyć. Panie Jeremi, znajdę pana sunię i przyprowadzę ją
osobiście do pana szpitalnej sali, ale teraz, proszę pozwolić sobie pomóc.

– Zwróciła się Lidka do mężczyzny, któremu Piotr robił kolejne zastrzyki i
owijał kocem termicznym.
– Och! Jakaż straszna zima tego roku. Boże, jak mi zimno, ona też pewnie
gdzieś zamarza, moja bidula! Moja malutka! Czy pani wie, ile ona dobrego w
życiu zrobiła? Ponad 10 lat pracowała w policji. Tropiła groźnych
przestępców, wynajdywała narkotyki … No wszystko! Była największą pomocą
dla mojego syna, policjanta. Ale kiedy podczas jednej z takich akcji,
została postrzelona, syn oddał mi ją. Miała u mnie spędzić zasłużoną
emeryturę. Potem, jakoś tak się stało, że podczas pewnej ulewy latem,
kilka lat temu, żywioł porwał mi cały dobytek. A jakiś czas to syn mi
pomagał, a potem zginął w jednej akcji rozwiązania gangu. Życie tylko mnie
i ją oszczędziło, och, boże ja … Nie mogę już … Ja … Kofi … Proszę
ją …
– Lidka zatrzymał sieeeee!

– Wrzasnął Piotr, aż starsza pani, która o dziwo do tej pory stała
milcząca pod drzewem podskoczyła i uderzyła w szloch, błagając wzrokiem
Lidkę i Piotra, którzy robili co mogli, by tak łatwo nie pozwolić poddać
się panu Jeremiemu.
– Panie Jereemii! Booże dlaczeego mi wczeeśniej pan teego nie
powieedziaał! Jakież miał pan trudne żyyciee! Prooszee mii teeraaaz teegoo
nieee rooobiiić! Paaniee Jeereemiii! Ja już nie pozwolę paanuu zoostaać
naa teej dziaałcee! Zabioorę paanaa! Do sieebiee! Ja jestem saamaa, paan
saam! Razem będziee, nam raźźźniejjj! Paaniee Jeereeemiiii!
– Na miłość boską niechże się pani uspokoi! Nie pomaga pani! Proszę się
uciszyć!

– Ryknęła Lidka.
– 27, 28, 29, 30, zmień mnie!
– Daj spokój, defibrylujmy!
– To w ostateczności, zmieniaj mnie na trzy, jeszcze jedna próba! raz,
dwa, trzy!

– Dziewczyna przejęła masaż serca z taką werwą, że z pewnością postawiłoby
to na nogi umarłego.
– 29, 30! Jest! Jest! Wrócił. Jedziemy do szpitala, prędko biegnij z nim
do karetki!
– A ty?
– Nie mogę jechać z wami. Muszę znaleźć psa. Obiecałam mu to.
– Lidka, pogieło cię? Jesteś w pracy.
– Co z tego! Czasem są ważniejsze rzeczy niż praca. Przekaż to Górze,
gdyby chciał mnie zwolnić. A jeśli to zrobi, trudno! Jego strata!
– Lidka, ale …
– Jedź!

– Krzyknęła i pobiegła w las, wołając raz po raz imię suki, zostawiając
kobietę, która oddaliła się wraz z Piotrem w stronę karetki i ubłagawszy
go, pojechała z panem Jeremim. Lidka biegała po lesie, wciąż nawołując i
rozglądając się na wszystkie strony. Nagle, własnym oczom niedowierzając
spostrzegła coś w jamie, po między dwoma rosłymi drzewami kasztanowca.
Pochyliła się i spostrzegła psa. Dość mocno wychudzonego, ale nie zdziwiło
to jej, gdyż wiedziała, w jakich warunkach żyje wraz ze swoim panem. Mimo
tego, jej sierść była czarna i nadal lśniła w słabych promieniach
słonecznych. Wielkie brązowe oczy, patrzyły na nią z nutką przerażenia,
ale przede wszystkim, w jej spojrzeniu była gotowość do ataku na wroga,
który zbliżył się do jej bezpiecznej kryjówki.
– Hej! Kofi! Nie bój się mnie! Jestem tu, żeby ci pomóc! Malutka! No, no
chodź!

– Pocmokała na zalęknione zwierze, które powarkiwało ostrzegawczo.
– Nic złego ci nie zrobię, słyszysz? Zabiorę cię do pana. No chodź, nie
daj się prosić.

– Lidka nie ustępowała, co bardzo nie spodobało się Kofi i z miejsca
skoczyła na dziewczynę. Jednak ta, zdążyła uskoczyć w bok, potem w tył, a
pazury suki wczepiły się mocno w drzewo, przy którym wcześniej stała
Lidka. Ratowniczka spojrzała w głąb nory, z której wyłoniła się Kofi i
zdumiała się jeszcze bardziej, gdyż po chwili, dobyło się z niej
cichusieńkie, zalęknione popiskiwanie.
– To dlatego opuściłaś swojego pana! Masz młode! Głuptasko, on cię
wszędzie szukał. Prawie życie dla ciebie stracił.

– Lidka pogrzebała w swojej torbie i wyjęła krótkofalówkę.
– Piotrek? Mam psa, znalazłam ją! Ale jest problem … Nie jest sama …
Musiała niedawno się oszczenić. Nie wiem w jakim stanie są psiaki, ale nie
dam sobie z tym rady sama. Jeżeli się do nich zbliże, stracę w najlepszym
razie palec, a w najgorszym rękę.
– Nie sądzisz chyba, że zawrócę karetkę? Jestem już prawie pod sorem.
– Odwieź prędko pana Jeremiego i przyjedź tu na tym swoim motorze. Weź
jakąś kiełbasę, czy coś. Nie możemy tu tak zostawić tych psów. Trzeba je
przewieźć w jakieś bezpieczne miejsce i musi je zobaczyć weterynaż.
– Dobra, możemy się tak umówić. Będę najdalej za 20 minut.
– A jak pan Jeremi?
– Nie zatrzymał się więcej, ale nie jest dobrze. Ma głęboką hipotermię,
mam nadzieję, że z tego wyjdzie bez większego szwanku.

– Porozmawiali jeszcze chwile, a potem Lidka czekała na Piotra. Kofi
niespokojnie dreptała w kółko, nie spuszczając z Lidki oczu. Kilkanaście
minut potem, zza drzew Lidka usłyszała dźwięk motoru i już wiedziała, że
pomoc nadeszła.
– Jeszcze chwilka i was uratujemy!

– Powiedziała patrząc z miłością na psy.
– Jestem. To co robimy?
– Masz kiełbasę?
– Mam.
– Świetnie. Zajmij się mamą, a ja sprawdzę co z maluchami.
– Ok. Masz, pudełko po butach, może się przydać na potomstwo Kofi.

– Stwierdził luźno Piotr i zabrał się do przekupiania kiełbasą suki. Udało
mu się to po dłuższej chwili. Suka była głodna. Wiedziała, że musi
wykarmić swoje dzieci, wyczuła najwyraźniej w Piotrze dobrego człowieka i
nie odmówiła przysmaku.
– Piotrek! Są cztery pieski, ale 3 zamarzły na kość! Żyje tylko jeden.
Chyba suczka!
– O cholera.

– Syknął
– Bierz ją do pudełka, ja okryję kurtką Kofi i jedziemy do stacji.
– Zwariowałeś? Góra nas zabije!
– Trudno. W imie dwóch uratowanych istnień, mogą stracić się dwa, które
już wiele przeżyły.

– Zażartował i po niemałych trudach, udało im się dojechać z psami,
motorem Piotrka do stacji.
– ładnie razem wyglądacie!

– Wycedziła Martyna, widząc to zajście odpowiednio wcześniej przez okno, a
teraz wychodziła im naprzeciw. Zacięta mina jednak powoli znikała, gdy
zobaczyła, co oboje trzymają na rękach.
– Jaakiee śliiiicznee! Skąd je macie? Co wy kombinujecie?
– Martynka, potem ci to wszystko wytłumaczę. Te psy musi obejrzeć jakiś
weterynaż.
– Wiktor znał jakąś babkę, pamiętasz Piotruś?
– Aaa, no tak. Zadzwonię do niego.
– Nie musisz. Jest w stacji. Zaraz zaczynamy Wigilię, zapomniałeś?
– Tak … To znaczy, co … Już? Teraz? A psy? A Góra?
– Jakoś mu to wytłumaczymy. Na pierwszy rzut oka, wyglądają na zdrowe.
Zabierzemy je do stacji, ugrzeją się w szatni.
– Moment, zaraz. Kofi musi najpierw pujść ze mną, zobaczyć się ze swoim
panem.

– Wtrąciła się Lidka.
– Z jakim panem? Przecież psa do szpitala wziąć niewolno …
– Tak, wiem, tylko szybko. Zaraz wracamy. Piotrek ci wszystko wytłumaczy.

– Lidka odeszła szybko, z niemałym trudem uprosiwszy Kofi, by robiła to
samo. Suka była już ufniejsza w stosunku do kobiety, gdy tylko przekonała
się, że nie chce ona zrobić krzywdy jej, ani jej psiej córce. Weszły
jakimś cudem niezauważone przez nikogo do sali pana Jeremiego. Przy jego
łóżku wiernie czuwała starsza pani, która wezwała karetkę.
– Panie Jeremi. Tak się cieszę, że oni tam … Na tej działce pana
wyratowali. Boże! Ja jakoś się tak do pana przyzwyczaiłam. Moja działka
bez pana … Byłaby taka pusta, a z resztą, co ja gadam. Jak tylko pan
wydobrzeje, musi pan ze mną zamieszkać. Jako mój przyjaciel … Mam duży
dom … I ten pana pies, czy suka … Też. Nie będziecie więcej cierpieć
zimna i głodu.
– Och! Pani Leokadio. Pani jest dla mnie taka dobra. Nie wiem … Może to
i dobry pomysł, ale … Ja, nie mogę się na to zgodzić, ja …
– Żadnej odmowy nie przyjmuje! Panie Jeremi!

– Rozmowę przerwał skowyt uszczęśliwionej Kofi, która tylko usłyszawszy
głos swego pana, wyrwała się Lidce i natychmiast legła całym psim ciałem
na właścicielu, pozbawiając go niemal tchu i liżąc z zachłannością
pocałunków najdroższej żony po twarzy.
– Koooofcia! Mooooja kochaaana! Jeesteś! Żyyyjesz! Och Boże! Jakże ja się
pani wywdzięcze! Ja … nic nie mam … Ja … Dziękuję!
– Nie ma za co. Naprawdę. Proszę się tym nie martwić i nie kłopotać. Suka
najprawdopodobniej jest cała i zdrowa. Wieczorem obejrzy ją weterynaż, aaa
… Ale zapomniałabym. Niedawno się oszczeniła. Dlatego gdzieś panu
uciekła. Niestety trzy ze szczeniąt zamarzły, ale jedno żyje i też ma się
całkiem nieźle.
– Ochhh ty łobuzico ty! Zrobiłaś to! Pewnie z tym burym wilczurem, co to
przyłaził na działkę co? Jak mogłaś mi tego nie powiedzieć! Tak się
martwiłem kiedy zniknęłaś!

– Suka spuściła łeb i pisnęła przepraszająco, a jej pan, natychmiast
potarmosił kudłacza.
– To ja już nie będę państwu przeszkadzać. Zabiorę psa i zaopiekuję się
nim, dopóki pan nie wydobrzeje, panie Jeremi.
– Naprawdę? Naprawdę zrobi to pani? Jakże ja się odwdzięcze…
– Naprawdę, to nic takiego, a teraz znikam. Kofi, idziemy!

– Suka niechętnie rozstała się z właścicielem i poczłapała w ślad za
Lidką. Gdy weszły do stacji, wszyscy zbierali się do rozpoczęcia
uroczystości. Piotrek zdążył już poinformować wszystkich o tym, czego
dokonali z Lidką i zbierał już pierwszegratulacje. Nadszedł czas uroczystego dzielenia się opłatkiem i wspólnego ucztowania. Psia córeczka Kofi, znalazła ciepły dom u doktora Banacha, który zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Wraz z Anną stwierdzili, że będzie ona najwspanialszym prezentem gwiazdkowym dla Zosi, w której życiu działo się ostatnio tyle niedobrego.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 16

Wiktor i Anna zjawili się w domu, najszybciej jak to było możliwe. Anna mogła sobie tylko wyobrażać, co teraz dzieje się w głowie Wiktora Banacha, który od kilku tygodni zachodził w głowę, co dzieje się z jego córką. Wciąż roztrząsał i rozpamiętywał ich kłótnię, zastanawiając się, co powiedział nie tak, co mógł powiedzieć, by temu zapobiedz.
-Zosiu? Zośka! Jesteśmy! Zosia, gdzie jesteś! Halo!

-Wrzeszczał od progu.
-Poczekaj. Uspokój się, Wiktor. Spokojnie, tylko spokojnie!

-Rzekła Anna kładąc mu rękę na ramieniu.
-Tato? Tato! Tato!

-Usłyszęli oboje z głębi domu, a po chwili ujrzeli szczupłą postać Zosi z rozwichrzonymi włosami, rozmazanym makijażem i w wygniecionym ubraniu. Wiktor rzucił się w jej stronę, jak sęp na zwierzynę i natychmiast porwał ją w ramiona przytulając do siebie tak mocno, że niemal straciła dech.
-Posłuchaj, gdzieś ty była co? Co ty sobie wyobrażasz. Myślisz, że skończyłaś osiemnaście lat i możesz sobie tak zniknąć, na ile ci się podoba? Wracać kiedy ci się podoba?
-Wiktor!

-Krzyknęła ostro Ania, chcąc pochamować potok żalu, który wylewał się powoli falą z duszy Wiktora.
-Uważasz, że ta kłótnia była tego warta? Żeby się spakować i wyjść? Nie dawać znaku życia przez kilka tygodni? Co się z tobą stało Zośka! Co się stało z moją inteligentną córką, z którą zawsze potrafiliśmy dojść do porozumienia.
-Wiktor do cholery, przestań!

-Krzyknęła Anna na tyle głośno, że niemal podskoczył i spojrzał na nią roziskrzonym złością wzrokiem. Zosia zanosiła się płaczem, nie mając siły ani się obronić, ani skapitulować, jednak nieopuściła ramion ojca.
-Zosiu, idź skorzystać z łazienki. Weź prysznic, przebierz się, a my będziemy czekać w kuchni. Zrobimy coś do jedzenia.

-Zosia jak w transie, wysupłała się z objęć Wiktora, kiwając posłusznie głową i poczłapała do łazienki, a Anna i Wiktor podreptali do kuchni.
-Co ty wyprawiasz! Zwariowałeś? Nie widzisz jaka jest przerażona? Chcesz ją jeszcze bardziej wystraszyć? Spłoszyć? Rozumiem, że się o nią martwiłeś i za nią tęskniłeś. Ale na miłość boską! Opanój się, bo doprowadzisz do tego, że ona nic nam nie powie, wyjdzie i nie wróci.
-Przestań, nawet tak nie mów.
-Nie! To ty przestań i chociaż raz mnie posłuchaj. To jest twoja córka. Ma prawo popełniać błędy, a rolą kochającego ojca jest wybaczanie ich, wyciągnięcie pomocnej dłoni, żeby więcej się nie powtórzyły.

-Wiktor podszedł do kuchennego zlewu, ochlapując sobie twarz zimną wodą.
-Masz rację. Powinienem ją przeprosić. Ewidentnie chce z nami … Z tobą … Ze mną … O czymś porozmawiać, czegoś się boi.

-Po tych słowach Zosia weszła do kuchni, ubrana w świeżą piżamę, z włosami mokrymi jeszcze od wody.

-Wiktor podszedł do niej powoli i ostrożnie ją przytulił.
-Przepraszam słoneczko. Trochę mnie poniosło, ale ja tak bardzo, bardzo za tobą tęskniłem … Tak bardzo mocno się o ciebie martwiłem, że coś ci się stało.

-Zosia rozpłakała się na nowo, przytulając się do Wiktora, który ucałował oba jej policzki.
-Przepraszam was. Przepraszam was z całego serca. Szczególnie ciebie tato. Miałeś rację co do Marcela.
-Nie rozumiem. Jak to rację. Zośka! O co chodzi. Czy on coś ci zrobił?

-Zapytał Wiktor, napinając się momentalnie jak struna, a w jego wzroku pojawiły się nuty obawy i niepokoju.
-Tato, ja … Ja nie wiem jak mam … Jak mam wam o tym powiedzieć. Na początku chciałam porozmawiać tylko z Anią, ale … Z tobą, prędzej czy później … Też będę musiała.
-Do rzeczy Zośka, do rzeczy. Posłuchaj, jeżeli on coś ci zrobił, to ja mu coś zrobię!
-Wiktor, tylko spokojnie, proszę cię.

-Oponowała Ania, starając się czuwać nad sytuacją.
-Zosiu, może chcesz coś na uspokojenie? Jesteś roztrzęsiona, nie wyglądasz najlepiej.
-Dziękuję Aniu. Muszę to jakoś przezwyciężyć. Muszę z wami o tym porozmawiać. Nie wiem co robić … Boże! Stało się coś strasznego! Ja tego nie chciałam … Ja nie wiedziałam, nie miałam pojęcia, że on jest do tego zdolny.
-Zdolny? Do czego? Coś ci zrobił? Zgwałcił cię? Uderzył? Mów do cholery Zośka!
-Wiktor, poraz ostatni cię upominam!
-Zosia pominęła ich słowa. Zwróciła twarz ku nim i zaczęła powoli mówić.
-Kilka dni wcześniej, zanim pokłóciliśmy się o Marcela, ja … Zrobiłam test ciążowy. Spuźniał mi się okres i podejrzewałam, że jestem w ciąży z Marcelem.
-Co do jasnej cholery?

-Wrzasnął Wiktor, aż podskoczyły obie z Anią.
-Tato. Przestań, proszę. Nie ułatwiasz. Tak. Test był pozytywny. Chciałam ci to powiedzieć tego dnia, kiedy się pokłóciliśmy. Ale nie dałam rady. Zrozumiałam, że gdybym ci powiedziała to by tylko pogorszyło sprawę. Byłeś do niego taki uprzedzony. Gdybyś wtedy się dowiedział … Zabiłbyś nas oboje, a w najlepszym razie zamknął mnie w domu, pod kluczem.
-Oo! Miło jest się dowiedzieć, bo osiemnastu latach, że jest się wyrodnym ojcem!
-To ty to powiedziałeś, nie ja!
-Przestań pieprzyć Zośka. Naprawdę sądzisz, że byłbym do tego zdolny? Zamknąć cię przed światem na cztery spusty, bo jesteś w ciąży? Że zakazałbym się wam spotykać?
-Tato, proszę, to już nie ma znaczenia.
-Jak to nie ma. Dla mnie ma. No odpowiedz!
-Nie, tato! Tego dziecka już nie ma.

-Wiktor z Anną pobledli w jednym momencie.
-Jak to nie ma?

-Wykrztusiła Anna, gdyż Wiktor, o dziwo poraz pierwszy nie był w stanie nic powiedzieć.
-Poroniłaś?

-Kontynuowała Anna.
-Nie. Tego dnia, kiedy spakowałam walizki i wyszłam z domu, poszłam prosto do Marcela. Byłam tak załamana, zdruzgotana tym wszystkim. Nie pojmowałam, dlaczego jesteś do niego taki uprzedzony. Teraz już wiem.
-Zośka, co się stało z waszym dzieckiem?

-Zapytał Wiktor, odzyskując rezon.
-Tego dnia powiedziałam mu o tym, że się pokłóciliśmy i o tym, że jestem w ciąży. A on … Ucieszył się. Powiedział, że to wspaniale, że mogę z nim zamieszkać. Że stworzymy szczęśliwą rodzinę. Ja, on i nasze dziecko. I faktycznie. Tworzyliśmy. Przez prawie tydzień. Tylko … Ja … Nie miałam pojęcia, że … Ten sukinsyn … Podawał mi … On robił wszystko, żebym poroniła … Jego ojciec pracuje w aptece. Na kwiatowej. Mówił, że podaje mi witaminy, a … Potem okazało się … że … Podał mi tabletkę wczesnoporonną.

-Wiktor trzasnął pięśćmi w stół, aż zadrżały na nim naczynia.
-Kilka dni temu źle się poczułam. Bardzo krwawiłam. Zrozumiałam, że coś się dzieje z dzieckiem. Pojechałam do szpitala na Banacha. Bo bardzo nie chciałam się z tobą spotkać, chciałam odpocząć, odetchnąć … Tato, przepraszam.
-No już, już słoneczko, opowiedz do końca. Zabiję sukinsyna!
-Tato. W szpitalu zrobili mi badania. Okazało się, że mam we krwi efedrynę i psełdoefedrynę.
-Zaraz zaraz. Spokojnie, powoli Zosiu. Wzięłaś leki obkurczające macicę?
-Nie, tato. No co ty, oszalałeś? Ja chciałam tego dziecka. Bardzo go chciałam. Kocham go … Kochałam … Tato … To on. To on musiał podać mi te leki. Przez niego poroniłam. Dzisiaj wróciłam do domu. Zastałam go w łóżku, z jakąś cizią! Rozumiesz to? Byli naćpani! A ja … A ja … Nie mogłam w to wszystko uwierzyć … Chciałam, żeby powiedział mi to prosto w oczy, że od początku chciał zabić nasze dziecko. A on, zrobił to bez mrógnięcia okiem. Rozumiesz to? Powiedział, że już dawno mu się znudziłam, bo jestem zbyt sztywna, nie umiem wyluzować, nie chcę brać dragów. A on, nie chce za młodu pakować się w bahora! Dobrze wiedział, że gdyby zaproponował mi dobrowolne wzięcie tych leków to bym się nie zgodziła. Powiedział, że chciał mieć pewność, że bahor spłynął w kiblu. Tak powiedział.

-Szlochała Zosia coraz bardziej rozpaczliwym głosem, ledwo cedząc słowa.
-Tato. Ja nie dałam rady zabrać od niego tych wszystkich moich rzeczy. Już nigdy nie dam rady spojrzeć mu w twarz. Co mam robić! Proszę, pomóżcie mi!

-Wiktor i Anna byli tak wstrząśnięci, że przez długą chwilę milczeli nie wiedząc co zrobić. Po chwili Wiktor posadził sobie rozszlochaną Zosię na kolanach i przytulił mocno do siebie, choć czuł, że jego serce cierpi równie mocno, jak serce jedynaczki, o ile nie bardziej. Wiedział, że nie będzie w stanie tak zostawić tej sprawy i że jest w stanie posunąć się nawet, do przemocy wobec byłej miłości córki. To była jedyna rzecz, do której w tym momencie był zdolny.
-Zosiu. Kochanie, tak bardzo mi przykro. Tak bardzo … Nie jestem w stanie nawet tego opisać. Ten gnojek zapłaci za to, co ci zrobił. Zgłosimy to na policję i założymy mu sprawę w sądzie. To nie może się tak skończyć, nie może! Nie wiem jak powstrzymam się, żeby tam nie pojechać i nie zrobić sobie z niego żywej tarczy.
-Tato, nie dam rady. Nie dam rady opowiadać o tym komukolwiek. Policji, w sądzie. Nie dam rady przechodzić przez to wszystko jeszcze raz.
-Dasz radę. Słyszysz? Dasz radę! Jesteś silna. Banachowie nigdy się nie poddają! Zawsze walczą o swoje dobre imię. Zosiu, posłuchaj. Wtedy, w górach … Gdy wiedzieliśmy już z mamą, że … Że ona nie wróci …
-Podjął Wiktor, a w jego oczach pojawiały się powoli łzy.
-Ela poprosiła mnie … Twoja mama … Poprosiła, bym chronił cię zawsze i wszędzie. Mam teraz poczucie, że właśnie ją zawiodłem. Mogłem za tobą pobiedz, zatrzymać cię. Może skończyło by się to inaczej. Zosiu, córeczko! Przepraszam. Ale wiedz, że gdybyś mi wtedy powiedziała, że … Jesteś w ciąży, ja … Pomógłbym ci ja … Dobrze, zgoda. Może z początku, nie byłbym szczęśliwy … Byłbym wściekły … Ale przecież wiesz, że …
-Wiem tato. Masz rację. Przepraszam. Nie obwiniaj się. To ja, to przeze mnie, to moja wina.
-Dość! Dość tego, kochani.
-Wtrąciła milcząca wciąż Ania.
-Zosiu. Idź teraz na górę. Prześpij się, odpocznij. Zaraz zrobię ci herbaty, podam leki nasenne i uspokajające. A jutro, pojedziemy do szpitala, nasza dobra koleżanka … Moja i Wiktora, zbada cię ginekologicznie.
-Nie, Aniu, ja … Prosze, nie mogę! Nie chcę, jeszcze nie … Nie teraz … Może kiedyś, ja …
-Ania ma rację. Trzeba sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. A potem pojedziemy na policję. Będziemy cały czas przy tobie, rozumiesz? Cały czas!
-Dajmy Zosi się z tym przespać. Zdecydujemy jutro. Chodź, kochanie. Zaprowadzę cię do pokoju. A ty, Wiktor, idź pod prysznic, odpręż się. Potem porozmawiamy.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 15

Pomimo prawie dwudziestostopniowego mrozu, który panował na zewnątrz, w sądzie panowała niemal gorąca atmoswera. Wszyscy pracownicy stacji zgromadzili się przed salą sądową, by kibicować Annie. Za zamkniętymi drzwiami, od ponad czterdziestu minut toczyła się rozprawa, nikt nic nie wiedział, co objawiało się ogólnym zdenerwowaniem. Korytaż był dość wązki i ledwo mieścił w sobie tak liczną ilość osób, złożoną tylko z samych przyjaciół Anny. Co jakiś czas, ktoś opuszczał zajmowane przy ścianie krzesełko, przechadzając się w tę, i spowrotem. Piotr w końcu nie wytrzymał i stanął pod drzwiami sali sądowej.
-Strzelecki! Odejdź stamtąd i usiądź grzecznie na krzesełku. Tyle razy mówię, że niewolno podsłuchiwać, to nie słuchają.
-O ile mi wiadomo, to nigdy nam pan doktor nic takiego nie mówił. Jedynie to, że ratownikowi niewolno biedz, bo przepisy takie są, ale o podsłuchiwaniu nic mi niewiadomo.
-Ech, Strzelecki Strzelecki. Jaki ty durny jesteś. No i co! Usłyszałeś tam chociaż coś ciekawego?
-Nie. Niewiele. Jakieś szmery, trzaski. O, teraz mówi napewno jakaś kobieta, ale nie rozumiem co.
-Bo uszy się myje, a nie wietrzy. Odejdź Strzelecki, daj, ja posłucham.
-Ale przecież sam doktor powiedział, że…

-Nie zdążył dokończyć Piotrek, kiedy drzwi sali otworzyły się, na szczęście zdążył się nieco odsunąć, by nie dostać w głowę. Po chwili na horyzoncie ukazała się sędzia, adwokat, protokolantka, prokurator, a zanimi Anna, Wiktor, Izabela w towarzystwie jakiejś kobiety, oraz jej mąż, w kajdankach. Lidka, Piotrek, Martyna, Artur jak na komendę otoczyli Annę i Wiktora.
-No i co! Wiadomo coś?
-Zabiorą ci prawo do wykonywania zawodu?
-Dostałaś karę grzywny?
-Mówcie coś do cholery! Co jest grane!
-Dlaczego ten gość wyszedł w kajdankach?

-Przekrzykiwali się jeden przez drugiego.
-Dość! Spokój! Cisza! Cicho bądźcieee!

-Wrzasnęła Anna i usta wszystkich zamilkły, a oczy skierowały się na nią.
-Moment, powoli, dobrze? Ja rozumiem, że wszyscy jesteście zdenerwowani, a przede wszystkim, dziękuję wam, że byliście tu dzisiaj dla mnie. Że mnie wspieraliście i kibicowaliście jak najlepszemu rozwiązaniu sprawy.
-Po pierwsze. Nie, nie zostało mi odebrane prawo do wykonywania zawodu. Po drugie, nie dostałam kary grzywny, ale poniosę karę za to, co zrobiłam. Muszę odpracować kilkadziesiąt godzin społecznie. Jeszcze nie wiem gdzie, ale coś wymyślę. Po trzecie. Pan Rafał Marzec, został wyprowadzony w kajdankach i bezzwłocznie zatrzymany dzięki zeznaniom jego żony. Tak właściwie, jeśli mam być szczera, to zastanawiam się, jak to się stało. Ofiary przemocy domowej, zastraszone tak bardzo jak ona, nie zmieniają swojego zdania ot tak, poprostu. A ona, gdy tylko poprosili ją o złożenie zeznań, powiedziała wszystko. O tym, jak się znęcał nad nią i jej rodziną, fizycznie i psychicznie. Prosiła o pomoc. Powiedziała też, że chce ratować siebie i swoje dzieci. No i taką też pomoc uzyskała. Właśnie oddaliła się wraz z biegłą panią psycholog, która z pewnością poinformuje ją, gdzie i do kogo ma się zwrócić o tę pomoc.
-No! Ja wiedziałem, że tak będzie. No co! Co tak na mnie patrzycie? Oczywiście, że wiedziałem. No przecież nie mogło być inaczej! Ciasteczko?

-Powiedział Artur z dumą w głosie i z szerokim uśmiechem.
-Nie, dziękuję. Najważniejsze, że wszystko się dobrze skończyło, prawda? A to, czy to był cud, czy może pani Izabela w końcu poszła jednak po rozum do głowy, to nie nam oceniać.

-Stwierdził Wiktor uśmiechając się ciepło do zgromadzonych.
-Ekhemm! Długo będziemy tak stać i rozprawiać nad wodą, której nie ma już w szklance?

-Odezwała się skolei Lidka.
-No właśnie. Słusznie zauważone. Jedźmy do stacji! Trzeba to uczcić.

-Zagadnęła tym razem Martyna.
-Ty ty ty, Kubicka. Jakie uczcić, w ciąży jesteś, zapomniałaś? Co ci chodzi po głowie. Pilnowałbyś jej bardziej, Strzelecki.
-Doktorze, przecież ja nie miałam na myśli picia alkoholu, no co pan.
-No, mam nadzieję. Poza tym, ja, Wszołek i Strzelecki dyżur mamy. Niedługo zaczynamy.
-Słuchajcie, rozwiążę wasz spór. To bardzo miłe z waszej strony, że mamy w was oparcie i oczywiście, oboje z Anią sądzimy, że jak najbardziej, ten mały, ale niewątpliwy sukces należałoby uczcić, ale może nie dziś, co? Jak wiecie, w ostatnim czasie, dość mocno … Pogorszyły nam się relacje. Przez tą rozprawę, ale nietylko. Zgromadziło się też trochę problemów i chcielibyśmy pobyć trochę sami, zastanowić się co robić dalej. Wiecie, rozumiecie?

-Rzekł spokojnie Wiktor.
-A właśnie, Aniu, jak mama? Słyszeliśmy wszyscy o tej sprawie. To bardzo przykre.

-Zapytała Martyna, patrząc z troską na Annę.
-Nie jest dobrze. Ale będzie lepiej. Bardzo mocno w to wierzę. Generalnie, temat jest bardzo świerzy, więc jeśli nie macie nic przeciwko, to wrócimy do niego kiedy indziej. Tymczasem, rzeczywiście, chcielibyśmy pojechać do domu … Z Wiktorem … Porozmawiać … Spędzić trochę czasu razem.
-Jasne!

-Odpowiedzieli wszyscy zgodnym chórem.
-Super! W takim razie, do zobaczenia wszystkim. Jedźcie grzecznie do stacji, wracajcie do obowiązków. Obiecuję, że kiedy tylko będę w lepszej formie fizycznej, psychicznej z resztą też, zrobimy małą imprezkę.

-Powiedziała Anna i chwytając Wiktora pod rękę poprowadziła go w stronę wyjścia. Gdy wsiedli do samochodu, patrzyła jeszcze przez chwilę, jak ich przyjaciele odjeżdżają, a gdy straciła ich z oczu, przestając machać, zwróciła się do Wiktora.
-Dziękuję ci! Jesteś nieoceniony.
-Ja? Nieoceniony? Miło mi to słyszeć, ale przecież ja nic takiego nie zrobiłem.
-Owszem, zrobiłeś. Byłeś cały czas przy mnie. A to znaczy dla mnie najwięcej. Twoja obecność i twoja miłość Wiktor. Chociaż może niezbyt często ci o tym mówię. Czasem to jest proste, tak jak splunąć. A czasem tak trudne, jak przeżyć bez tlenu pod wodą. Ale pamiętaj, że ja cały czas jestem świadoma tego, co dla mnie robisz, że wciąż przy mnie jesteś i z pewnością będziesz. Dlatego postaram się zamknąć wszelkie bolesne dla mnie rozdziały z przeszłości, by już nigdy nie wpływały na naszą teraźniejszość i wspólną przyszłość.
-To świetnie. Bardzo się cieszę. Będę cię wspierał i robił, co tylko w mojej mocy, żeby ci to ułatwić.

-Powiedział obdarzając ją promiennym uśmiechem, a potem zatonęli w fali nie kończących się namiętnych pocałunków, od których brutalnie oderwał ich dzwonek komórki Anny.
-Zostaw. Nie teraz. Pewnie Górze coś się przypomniało. Coś bardzo mało istotnego.
-Nie, Wiktor … Pro … Pro …. Szę! Po … Poczekaj … Chwilę … Tylko zobaczę!

-Wyjęła telefon z kieszeni, a gdy spojrzała na wyświetlacz, na moment ją zamórowało.
-To Zosia.

-Oświadczyła cicho, a Wiktorowi niemal odrazu odeszła ochota na amory.
-Cholera jasna! Jak to Zosia! Dlaczego dzwoni do ciebie, a nie do mnie. Od ponad dwóch tygodni nie…
-Cii! Wiktor! Uspokój się. Widocznie coś jest na rzeczy, skoro dzwoni właśnie do mnie! Bądź cicho. Nie spłosz jej.
-Ale…

-Próbował kontynuować, lecz położyła mu dłoń na usta i wcisnęła zieloną słuchawkę.
-Halo?
-Ania?
-Tak Zosiu, Ania. Święty Mikołaj dopiero za kilka dni.

-Dziewczyna pozostawiła to bez komentarza nawet się nie uśmiechając.
-Aniu, gdzie jesteś?
-Ja … Yyy … A gdzie ty jesteś?
-Aniu, chciałabym się z tobą zobaczyć. Wiem, że się martwiliście, ty i tata. Przepraszam was. Byłam głupia.
-Zosiu, spokojnie, gdzie jesteś.
-Nie mów tacie, że do ciebie dzwonię. Chciałabym porozmawiać tylko z tobą. To delikatna sprawa.
-To niemożliwe. Tata jest teraz ze mną. Wie, że dzwonisz.
-O Boże!

-Głos Zosi załamał się i Ania usłyszała, jak zaczyna płakać.
-On miał rację. On mnie ostrzegał! Zawiodłam go! Poraz kolejny go zawiodłam! Nie posłuchałam!
-Zosiu, kochanie, nie płacz. Nikogo nie zawiodłaś. Gdzie jesteś? Zaraz do ciebie przyjedziemy.

-Wiktor ledwo mógł usiedzieć na swoim miejscu. Ledwo powstrzymywał się, żeby nie wyrwać telefonu z dłoni Anny.
-W domu? W naszym domu? W porządku. Nigdzie się stamtąd nie ruszaj!

-Rzekła rozłączając się.
-I co! Co jest! Co jest do cholery! Co ci powiedziała!
-Nic! Nic szczególnego! Jest w domu, chce ze mną porozmawiać. Z nami. Jedź! Jedź, natychmiast!

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 14

Następnego dnia, po ledwo przespanej nocy, Wiktor wymknął się wcześniej z domu, korzystając z tego, że Anna jeszcze spała. Nie chciał jej martwić, ani tymbardziej denerwować tym, co tego dnia przed rozprawą miał zamiar zrobić. Miał tylko nadzieję, że Anna nie będzie miała do niego żalu o to, że zostawił ją śpiącą i wyszedł pozostawiając tylko karteczkę z kilkoma słowami wyjaśnienia.
-Muszę coś załatwić. Niedługo wracam.

-Dość długo męczył się z odśnieżeniem samochodu i oskrobaniem szyb, a kiedy w końcu mu się to udało, ruszył w stronę stacji. Gdy po dziesięciu minutach był już na miejscu, tak jak się spodziewał, prawie nikogo tam nie było. Nikogo, prócz Artura Góry, który nawet nie zwrócił na niego uwagi. Skierował się do dyspozytorni, gdzie zastał Rudą, siedzącą w niedbałej pozycji nad kubkiem kawy.
-Cześć, dobrze, że cię widzę.
-Jezus Maria, Wiktor! Ale mnie wystraszyłeś. Co tu robisz? Masz dzisiaj dyżur?
-Nie, nie mam dyżuru. Za to mam do ciebie sprawę.
-Sprawę? Do mnie? No to słucham, jak ci mogę pomóc?

-Wiktor westchnął ciężko i usiadł obok niej, wpatrując się w wyłączony ekran komputera stojącego rpzed nimi.
-Bo widzisz Julka. Sprawa jest dość delikatna i tylko ty mi możesz pomóc. Chodzi o to wezwanie, do którego pojechała załoga 26 S, 28 listopada.

-Ruda otworzyła szeroko usta ze zdziwienia.
-yyyyy, no … Przepraszam cię Wiktor, ale … Chyba nie pamiętam.
-Ciężarna kobieta spadła ze schodów, kojarzysz?
-Nie … Niebardzo. Pewnie coś takiego było, skoro mnie o to pytasz, ale przecież sam wiesz ile ja przyjmuję wezwań wciągu dnia.
-Tak! Wiem Ruda. Ale nie bez przyczyny cię oto pytam. Muszę znać adres tej kobiety.
-Słucham? Zwariowałeś Wiktor? Zapomnij. Nie mogę ujawnić ci tych danych na prywatny użytek.
-Ruda! Wiem, wiem, i obiecuję ci, że nikt się o tym nie dowie. To jest dla mnie bardzo ważne. Tu chodzi o Ankę. Ta kobietam jest ofiarą przemocy domowej, której sprawcą jest jej własny mąż. Szanowany policjant do spraw przemocy domowej. Paradoks, prawda? Ance troche … Bardzo trochę puściły w pewnym momencie nerwy i … Delikatnie mówiąc, troche uszkodziła pana policjanta. A dzisiaj jest sprawa w sądzie. Sukinsyn zrobił obdukcję i zaskarżył ją.
-Przykro mi Wiktor. Ale obawiam się, że chociaż bardzo bym chciała, to nie mogę ci pomóc.
-Julka. Ja muszę porozmawiać z tą kobietą, rozumiesz? Ona musi w końcu zmięknąć i powiedzieć całą prawdę przed sądem. Może to w jakiś sposób pomoże Ani. Ja wiem, że nic nie usprawiedliwia tego, że Anka nie panowała w tamtej chwili nad sobą, ale…
-Wiktor, nie mogę. Nie mogę, rozumiesz? Z resztą, jak chcesz to zrobić? Pojedziesz tam i wydaje ci się, że ona tak poprostu cię wysłucha i się zgodzi? Skoro do tej pory nikomu się nie przyznała?
-Nie wiem co myślę! Do cholery Ruda, nic nie myślę! Jeżeli nie chcesz mi pomóc, to chociaż mi nie utrudniaj. Idź na kawę, na papierosa, sam to sobie sprawdzę!
-Nie! Dobrze wiesz, że nie mogę opuścić stanowiska w trakcie pracy, pozatym, Góra jest w stacji. Jeśli tu przyjdzie?
-Liczę do trzech, albo mi pomożesz, albo zamkniesz oczy, zatkasz uszy i o niczym nie wiesz. Żeby ci trochę ułatwić sprawę, to przypomnę ci, że Anka jest bardzo dobrym lekarzem, bardzo dobrą koleżanką wszystkich pracowników naszej stacji. Chyba nie chciałabyś, żeby nagle przestała nią być, prawda?
-Nawet tak nie żartuj. Nie odbiorą jej praw do wykonywania zawodu spowodu jednej, małej bujki. Wiem, że próbujesz mnie podejść.

-Milczeli oboje dłuższą chwilę, a Wiktor wpatrywał się w nią intęsywnie. W końcu westchnęła i poprawiając się na krześle odrzekła.
-Dobra. Pomogę ci, ale tylko ten jeden, jedyny raz. Rozumiesz? Nigdy więcej. A gdyby ktoś, kiedykolwiek dowiedział się o tym, co dla ciebie zrobiłam, to…
-Wszystko biorę na siebie. Masz u mnie kawę, wino, czekoladki. Czego pragniesz.
-Nie wygłupiaj się, tylko pilnuj drzwi.

-Ruda włączyła komputer. Wiktor zerkał raz na drzwi, a raz na jej smukłe dłonie, które z zawrotną prędkością biegały po klawiaturze.
-28 listopada, tak? Zaraz zaraz. Muszę odszukać … O, jest. Rumiankowa 14
-Dzięki, królowo. Jesteś wielka!
-Daj spokój. Nigdy więcej. Mam nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy.
-Ja też. Lecę. Narazie, cześć. Aaaa! Ruda, jeszcze jedno … Jak by ktoś pytał, mnie tu dzisiaj nie było.
-Jasna sprawa. Powodzenia.

-Wiktor niemal wybiegł ze stacji, zadowolony, że sprawy przybierają pomyślny dla niego obrót. Czym prędzej wsiadł do auta i ruszył spod stacji. Odruchowo spojrzał na zegarek.
-òsma piętnaście. Może troche zawcześnie na umoralniające wizyty?

-Przemknęło mu przez myśl, gdy wpisywał w nawigację ulicę rumiankową.
-Za dziewięć minut dotrzesz do celu.

-Poinformował niski męzki głos w nawigacji. Ruszył prędko, wspomagając się wskazówkami i rzeczywiście, mniejwięcej po dziewięciu, może dziesięciu minutach dotarł na ulicę rumiankową. Znalezienie numeru 14 zajęło mu kilkanaście sekund. Zaparkował w pewnej odległości od domu. Wyszedł z auta i rozejrzał się po okolicy. W kilku domach paliły się światła, co oznaczało, że ludzie powoli zaczynają się budzić. Skierował się w stronę domu, o numerze 14, gdy nagle przyszła mu do głowy myśl, której wcześniej nawet nie brał pod uwagę.
-A co jeśli damski bokser znajduje się na metrażu? I otworzy mi drzwi? Wtedy cały misterny plan poszedłby na marne. Z pewnością nie pozwoli mi wtedy porozmawiać ze swoją żoną.

-Powiedział sam do siebie, nie zwalniając jednak kroku. Stanął przed drzwiami i nacisnął dzwonek. Czekał cierpliwie, z lekko bijącym sercem, aż usłyszał, jak ktoś przekręca klucz po drugiej stronie drzwi, a chwilę potem zobaczył na progu kobietę.
-Słucham! O co chodzi?
-Dzień dobry. Nazywam się Wiktor Banach, jestem lekarzem.
-Nie rozumiem. Nie potrzebujemy lekarza.
-Nie przychodzę tu jako lekarz proszę pani. Jestem tu zupełnie prywatnie.
-Wybaczy pan, ale coraz bardziej nie rozumiem.
-Ależ oczywiście, że pani wybaczę, a mało tego, bardzo chętnie wytłumaczę cel mojej wizyty. Dziś jest dziewiętnasty grudnia, pamięta pani o tym?
-Proszę pana. Zaczyna mnie pan nieco irytować i denerwować. Czy pan jest jakiś obłąkany? Tak! Dziś jest dziewiętnasty, a wczoraj był 18, a powiem panu więcej. Jutro jest dwudziesty, i co z tego wynika?
-Bardzo dużo. Dzisiaj jest sprawa w sądzie, którą założył pani mąż. Doktor Annie Raiter, lekarce ratownictwa medycznego, która pracuje w stacji przy szpitalu w leśnej górze. Pamięta ją pani, prawda?

-Kobieta zbladła i w pierwszym odruchu niemal zatrzasnęła Wiktorowi drzwi przed nosem, ale ten, doskonale przewidział jej ruch i pochylił się do przodu, chwytając ją mocno za obie ręce.
-Proszę pani. Ja jeszcze nie skończyłem. Chciałbym z panią na spokojnie porozmawiać.
-Nie wiem o czym pan mówi i nie będę z panem rozmawiać.
-Proszę pani. Nie rządam, żeby mnie pani wpuściła do domu, poczęstowała kawą, czy herbatą. Chcę tylko, żeby mnie pani wysłuchała.
-To nie moja wina. Ja nie kazałam się wtrącać tej lekarce w nasze życie, ani dawać mojemu mężowi w twarz.
-Naprawdę, to szlachetne z pani strony, że tak pani broni tyrana i człowieka, który robi sobie z pani worek treningowy. Ale prawda jest taka, że doktor Anna zrobiła coś, co pani powinna była zrobić już dawno temu. Dać temu człowiekowi w gębę, spakować siebie, dzieci i wyjść.

-Kobieta poczerwieniała gwałtownie na twarzy, nagle przestając panować nad głosem i emocjami i podbiegając do Wiktora.
-A kim ty człowieku jesteś, żeby mnie oceniać? Co? Nie wiesz jak to jest żyć z psychopatą pod jednym dachem. Uważać przy nim na każdy gest, każde słowo, a to i tak nie przynosi ratunku. On nie potrzebuje powodu, żeby nas bić. Ja nie potrafię się bronić, rozumiesz? Nie potrafię!
-Potrafisz, kobieto, potrafisz! Tylko nie chcesz. Kochasz go, mimo tego co robi tobie i twoim dzieciom, prawda? Liczysz na to, że się zmieni?
-Nie. Wiem, że się nie zmieni. Doskonale to wiem.
-To co cię do jasnej cholery przy nim trzyma co? Wytłumacz mi, bo nie rozumiem!

-Perorował dalej Wiktor, nie zauważając, kiedy oboje przeszli na ty.
-Zwyczajny strach. Przeraźliwy strach, który nie daje mi spać po nocach. Boję się, że jak zasnę, to już się nie obudzę. Albo obudzę, z nożem w klatce piersiowej i będę patrzyła na swoją śmierć, na to, jak się wykrwawiam. A razem ze mną będą patrzeć na to moje dzieci.

-Wiktor zbliżył się jeszcze bardziej do Izabeli i nieświadomie chwycił ją za rękę.
-Nie wierzę! Nie jestem w stanie słuchać tych bzdur. Boisz się o swoje życie? O to, że jeśli umrzesz, twoje dzieci zostaną pod opieką twojego męża? Naprawdę się boisz? A nie przeszło ci ani razu przez myśl, że on może skrzywdzić wasze dzieci? Co z ciebie za matka!

-Izabela spojrzała na niego, jak by właśnie dowiedziała się, że dzieci nie znajduje się w kapuście. A potem rozpłakała się gorzko, padając na klęczki.
-Iza! Wstań. Słyszysz mnie? Wstań. Nie płacz! Wiem, co czujesz. Dobra! Trochę oszukuję, bo nie wiem. Ale mogę się domyślać. Posłuchaj! Gdyby Anna mogła cofnąć czas, zrobiłaby to jeszcze raz, bez wahania. A wiesz dlaczego? Bo przeszła przez podobne piekło. Tyle, że ona nie ma dzieci. Nie miała tak wielkiego ryzyka do podjęcia, a mimo tego, uratowała się i uwolniła, od swojego byłego męża. Jej były mąż jest lekarzem, nadal pracuje w szpitalu w leśnej górze. Myślisz, że było jej łatwo uzyskać rozwód? Udowodnić wysokiemu sądowi, prokuratorowi, że szanowany lekarz znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie? Że ją więził, faszerował lekami, robił wiele innych, potwornych rzeczy. Masz pojęcie, że do dzisiaj walczy z przeszłością? Ona ciągle do niej powraca. We śnie, i na jawie, kiedy staje oko w oko ze swoim byłym mężem, zdając mu pacjentów. Przeszłość wraca do niej, kiedy przyjeżdża do pacjentek takich jak ty, i ona dawniej. Bitych i torturowanych przez swoich mężów, które są tak zastraszone, że boją się oddychać, a co dopiero spróbować prosić o pomoc. To właśnie dlatego zaatakowała twojego męża. Bo zobaczyła w tobie siebie. Rozumiesz?
-Po co mi to mówisz?

-Zapytała wyraźnie wstrząśnięta i widać było, że w środku, zachodzi w niej jakiś przełom, a słowa Wiktora głęboko nią wstrząsnęły.
-No właśnie nie wiem. Byćmoże jestem głupi, przyjeżdżając tu i błagając cię, żebyś w końcu poszła po rozum do głowy. Jeśli nie dla siebie, to dla dzieci. Jeśli powiesz prawdę przed sądem, nieznacznie, ale zawsze w jakimś stopniu, może to pomóc Annie. I tobie samej, pomóc się uwolnić od tego wszystkiego.
-A co ja potem zrobię. Powiem całą prawdę, nikt mi nie uwierzy, wrócę do domu, a on zabije mnie i dzieci. Groził mi wiele razy przez ostatnie tygodnie, że tak zrobi. Jako nastolatka miałam duże problemy emocjonalne i leczyłam się w psychiatryku. On o tym wie, doskonale wie, że każdego siniaka, wszystko co mi robi może zgonić na mnie. Powie, że choroba wróciła, że znowu zaczęłam się samookaleczać.
-Owszem. Może próbować użyć takiej siły obrony dla siebie. Ale bardzo łatwo będzie udowodnić, że się myli. Przebadają cię psychiatrycznie i okaże się, czyje będzie na wierzchu. Naprawdę na to nie wpadłaś?
-Ja nic nie umiem. Jeżeli od niego odejdę… Gdzie ja pójdę, gdzie odejdę. Gdzie będziemy mieszkać … Nie jestem w stanie podjąć żadnej pracy, rozumiesz?
-Tylko to ci stoi na przeszkodzie? Iza, dziewczyno! Jesteś młoda! Całe życie przed tobą. Na początek jest wiele ośrodków, fundacji, które wam pomogą. Możesz zacząć od pracy, w jakimś barze na zmywaku, od szorowania toalet. Żadna praca nie hańbi, a jeśli kochasz swoje dzieci, dzisiaj masz szansę zmienić twoje i ich życie.

-Kobieta ciągle płakała, nie wiedząc co powiedzieć.
-Wróć do domu. Przemyśl to. A przede wszystkim, pomyśl o swoich dzieciach. Do zobaczenia na rozprawie.

-Powiedział, kierując się powoli, spowrotem do samochodu, zostawiając ją w kompletnym szoku.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 13

Anna i Wiktor jechali samochodem do szpitala. Śnieg sypał gęsto zasypując
ulice, rodziła się prawdziwa zima, co w tych czasach, w ostatnich latach
było niezmierną żadkością. W normalnych okolicznościach, byłby to jeden z
tych błachych powodów do radości. Do tego, by uśmiechać się do
nieznajomych przechodniów, do siebie na wzajem. By się przytulić,
pocałować. Powiedzieć, że jest pięknie. Ale teraz, oboje jechali, każde
zatopione w swoich myślach. Anna czuła, jak leki uspokajające, podane
jakiś czas wcześniej przez Wiktora, zaczynają działać. Jednak jej organizm
dość skótecznie umiał się bronić przed działaniem leków. W prawdzie, nie
zawsze dobrze jej to wychodziło, ale będąc żoną Stanisława, doszła w tym
niemal do perfekcji. Przymknęła oczy, dając się opleść złym mackom
wspomnień.
-Aniu. Znowu próbowałaś to zrobić? Znowu, próbowałaś, uciec?
-Stanisław. Dlaczego ty mi to robisz. Dlaczego mnie więzisz? Przecież nie
zrobiłam ci nic złego.
-Dobrze wiesz dlaczego Aniu. Ile razy mam ci to powtarzać. Kocham cię, to
wszystko dla twojego dobra.
-Dla mojego dobra? Czy ty słyszysz co ty mówisz? Jak możesz mnie więzić
dla mojego dobra.
-Zwyczajnie. Bo nie chcę cię stracić. Nie chcę, żebyś sobie coś zrobiła.
-Stanisław. I myślisz, że zamykając mnie na cztery spusty zatrzymasz mnie
przy sobie? Jesteś nieczuły, zmieniłeś się. Nie pozwalasz mi się z nikim
kontaktować. Nie mogę używać komputera. Czego się boisz?
-Boję się, że zostawisz mnie kiedyś, dla kogoś innego. Mam coraz większe
powody ku takim zmartwieniom. Zwłaszcza, po ostatnim razie, kiedy
próbowałaś podciąć sobie żyły.
-Bo to wszystko mnie przerasta. Zmieniłeś się Stanisław. Tak strasznie,
potwornie się zmieniłeś.
-To nie ja się zmieniłem Aniu. To ludzie się zmieniają. Chcą nas
rozdzielić. Nie widzisz tego? Dlatego powinnaś się trzymać od nich z
daleka. Być już zawsze tylko moja.
-Co ty pleciesz! Co ty za bzdury wygadujesz.
-No już, już. Nie denerwuj się tak kochanie. Zaraz wszystko będzie dobrze.
Zrobię ci zastrzyk, a potem wezmę cię w ramiona, mocno przytulę, ukołyszę.
Będziemy się kochać, starać o dziecko, jak dawniej. Jeszcze mamy szansę.
Wciąż ją mamy.
-Nie! Nie dotykaj mnie! Żadnych zastrzyków, rozumiesz? Po tym, co się stało rok temu, nie chcę mieć już więcej dzieci. Tłumaczyłam ci to. Dopóki nie spróbujesz się leczyć … Potrzebujesz psychiatry, psychologa, terapełty, nie wiem … Inaczej nie będziemy ich
mieli. I nigdy nie będzie jak dawniej.
– Bzdura. Wierutna bzdura. Ranisz mnie Aniu. A może ty mnie już nie kochasz?
– Ja? Ja? Kocham cię, ale…
– nagle poczuła silne uderzenie w twarz. Aż osunęła się na klęczki, nie
zdążając krzyknąć, uchylić się od ciosu.
-Milcz suko. Nie pozwolę, żeby z twoich ust padały takie raniące mnie
słowa. Ale nie martw się. Zapłacisz mi za to wszystko. Jeszcze mi
zapłacisz. I to nie jeden raz.

– Poczuła jak Stanisław zdejmuje z niej spodnie i robi zastrzyk w
pośladek. Zaczęła krzyczeć z całych sił, kopać, drapać, gryźć i wierzgać,
co tylko go rozjuszyło. Kopnął ją w podbrzusze. Raz, drugi, trzeci.
Uderzył pięścią w rzołądek tak mocno, że na chwile nie była w stanie
złapać oddechu, a potem zwymiotowała, kuląc się jak mała dziewczynka.
Dawka zastrzyku musiała być porażająco duża, bo nagle przestała czuć ból.
Przestawała czuć cokolwiek. Ogarnęła ją przemożna chęć drzemki. Zobaczyła
jak ubranie Stanisława ląduje gdzieś, na podłodze. A on sam, wali się na
nią jak drzewo po wichórze, wpychając siebie, do jej kobiecości. Chciała
krzyknąć, zaprotestować. Lecz była w stanie tylko wydać coś na kształt
westchnienia. W jej sercu rodziła się potworna nienawiść dla człowieka,
który robił jej coś takiego niemal codziennie, którego tak kochała, a on
okazał się psychopatą. W dodatku wtedy, nie miała pomysłu, jak się od tego
uwolnić. Znosiła to wszystko, bo nie miała wyjścia. Jedyną pociechą, którą
musiała wypracować w tej sytuacji, była walka z jej własnym organizmem pod
wpływem leków. Choć działa się jej krzywda, niewyobrażalna, jej własny mąż
zmuszał ją do seksu, traktował jak worek treningowy. Chciała to wszystko
widzieć, pamiętać. Czuła, że kiedyś zrobi z tego użytek. I z czasem jej
się to udało.
-Anka. No już, już. Rozumiem, że bardzo się tym wszystkim denerwujesz.
Wszystko będzie dobrze, już jesteśmy, zaraz się dowiemy co z twoją mamą.

-Powiedział Wiktor wyrywając ją z zamyślenia, pod wpływem którego zaczęła
płakać, nawet o tym nie wiedząc.
-Wiktor, ja … Poprostu coś mi się … Przypomniało … Stanisław i …
To jak mnie bił … ja, przepraszam cię.
-Spokojnie. No już, kochanie. Cichutko. Stanisław nigdy więcej cię nie
skrzywdzi. Zaopiekuję się tobą i twoją mamą, słyszysz? Proszę, przestań
wciąż przywoływać te katorżnicze wspomnienia.
-Tak, tak … Masz rację, ale one … Ciągle wracają, ciągle ze mną są …
Dopóki ten sukinsyn żyje, ja … Niespoczne. Muszę wsadzić go do więzienia
… Tylko tak odejdzie moja przeszłość.
-Obiecuję ci, że ci w tym pomogę, ale teraz już, już. Choć, idziemy do
szpitala, do twojej mamy.

-Wziął płaczącą i drżącą Annę pod rękę i poprowadził do szpitala. Weszli
na oddział intęsywnej terapi i odszukali Małgorzatę Raiter, przy której
akurat była Dr Agata Woźnicka. Gdy Anna spojrzała w kierunku leżącej na
łóżku matki, nieomal zemdlała poraz kolejny tego dnia.
-Anka! Cholera jasnaa Anka! Dobrze się czujesz? Jesteś pewna, że jesteś na
to gotowa? Chcesz tu być?

-Anna sprawiała wrażenie, jak by tylko ciałem znajdowała się w szpitalnej
sali. Nie zwracała uwagi na słowa Wiktora. Podeszła szybko do Agaty.
-Jakie są rokowania?

-Spytała głosem wypranym z emocji.
-Cześć Aniu. To jest ktoś z twojej rodziny tak?
-Gdyby było inaczej, przecież bym nie pytała prawda? Co jej jest? Jakie są
rokowania.
-Spokojnie. Wiesz, że musiałam o to zapytać, takie są procedury.
-Tak, wiem. Więc jak jest?
-Jest źle. Udar objął całą lewą stronę. Ognisko udaru jest duże.
Pacjentka wybudziła się ze śpiączki, ale musimy podawać jej leki
uspokajajaące. Bardzo denerwuje się, bo chce nam coś powiedzieć, a my nie
jesteśmy w stanie jej zrozumieć. Będzie wymagała intęsywnej
rechabilitacji.
-Dobrze. Bardzo ci dziękuję Agata. Możesz nas zostawić?
-Jasne. Tylko proszę cię, niedługo, nie męcz jej.
-Wiem co robię.

-Agata wyszła, a za nią Wiktor. Stał jednak nieopodal drzwi, przyglądając
się temu, co miało się tam za chwilę rozegrać. Anna usiadła przy łóżku
matki i chwyciła jej bezwładną rękę. Łzy płynęły niekontrolowanie z jej
oczu.
-Mamo. Mamo … Słyszysz mnie? Mamusiu … To ty … To naprawdę ty. Ty
żyjesz. Boże … Mamo, myślałam, że … Że cię straciłam … Stanisław …
To wszystko przez niego … Mamo, ty nic nie wiesz … Tak chciałabym ci
to wszystko wytłumaczyć, wynagrodzić. Mam nadzieję, że rozumiesz … Że
słyszysz. Proszę, daj mi jakiś znak.

-Monitory na chwilę zaczęły szaleć, pokazując duży skok ciśnienia i
przyspieszoną akcję serca.
-Mamo … Tylko spokojnie. Uspokój się … Jestem tu, słyszysz? Jestem!
Już nigdy, nigdy cię nie zostawię. Przysięgam. Stanisław już nigdy nas nie
rozdzieli.

-Pani Małgorzata próbowała coś powiedzieć, układając usta w poszczególne
słowa, jednak na twarzy pojawiały się tylko dziwne nieczytelne grymasy.
-Mamusiu. Co chcesz mi powiedzieć? Nie jestem w stanie cię zrozumieć …
Przeszłaś poważny udar niedokrwienny, potrzebujesz intęsywnej
rechabilitacji, musisz przyjmować specjalistyczne leki i … Wszystko mi
powiesz … Wyjaśnisz … Ja też jestem ci winna wytłumaczenia. Dlaczego
tak nagle zniknęłam, przestałam się odzywać. Zapewne masz do mnie o to
żal. Masz z resztą całkowite prawo, ale … Widzisz … To wszystko, to
… Nie do końca była moja wina. Pamiętasz mamo … Ty nigdy nie lubiłaś
Stanisława. Twierdziłaś, że pod maską anioła kryją się w nim diabelskie
pokłady zła. I miałaś rację. A ja … Głupia … Byłam taka zakochana. Tak
szaleńczo pragnęłam miłości mężczyzny. Zawsze wychowywałaś mnie sama. Bez
taty. Mogłam go sobie tylko wyobrażać, snuć o nim różne historie. Ale tak
naprawdę, bardzo brakowało mi taty. Wszystkie moje koleżanki i
przyjaciółki go miały. A ja nie. Gdy w moim życiu pojawił się Stanisław
… Taki męzki, czuły, kochający i opiekuńczy. Patrzył na mnie w taki
sposób, w jaki nie patrzył nikt. Zakochałam się bez pamięci. Nigdy nie
potrafiłam ci się przyznać, dlaczego aż tak bardzo do niego lgnęłam.
Dlaczego nasz kontakt wtedy skurczył się do granic możliwości. Dlaczego
zaczęłyśmy żyć z sobą jak pies z kotem. Ty, zazdrosna o moje uczucia do
innego mężczyzny, chcąca mnie chronić. A ja, szczęśliwa, że moje marzenia
wreszcie, w jakiś sposób się spełniają, odsuwałam się od ciebie. Boże …
Mamo … Tak strasznie cię za to przepraszam. Miałaś rację. Ten człowiek … Nie jest człowiekiem, a w każdym razie, nie zasługuje na miano człowieczeństwa. On … On jest potworem … Ja … Kiedyś ci to wszystko opowiem, ale jeszcze nie teraz. Teraz musisz wiedzieć tylko to, co powinnaś. Co pomoże ci odzyskać siły i motywację do walki z chorobą. Widzisz … Pamiętasz ten dzień, w którym tak strasznie się pokłóciłyśmy? Oczywiście o Stanisława. Ty prosiłaś, bym od niego odeszła, zostawiła go. A ja, nie mogłam zrozumieć i ciągle miałam ci za złe, że go nie akceptujesz. Zaraz … O co my się wtedy pokłóciłyśmy? Ach tak … Już pamiętam. Przyjechałam wtedy do ciebie, robiąc ci piekielną awanturę po tym, czego kilka godzin wcześniej dowiedziałam się od Stanisława. Powiedział mi, że usiłowałaś go przekupić pieniędzmi, żeby zostawił mnie raz na zawsze i odszedł bez słowa. Och, mamo! Kipiałam wściekłością, pamiętam to. A jeszcze bardziej rozjuszyło mnie to, kiedy powiedziałaś, że to nieprawda. Wiedziałam jak bardzo go nie znosisz, twoje zaprzeczenie nie było dla mnie wiarygodne. Wtedy powiedziałam ci coś strasznego … Coś, czego nie wybaczę sobie nigdy w życiu. Że nie jesteś godna nazywać się moją matką … Bo ranisz mnie i mojego męża. Próbujesz nas rozdzielić, i że nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A jakiś czas potem, Stanisław przekonał mnie do tego, byśmy wylecieli do stanów. Byłam tak rozżalona, nie mogąc ci wybaczyć … Mamo, ja … Zgodziłam się. Tak, chciałam się odizolować, świadomie, przyznaję. Ale … Nie na zawsze. W stanach, na samym początku było … Było cudownie. Ale to miało być tylko złudzenie. On … Potem … Zaczął mnie zamykać, izolować od ludzi. Bredzić różne rzeczy wszystkim ludziom, których ja obdarzyłam jakimś zaufaniem. Na przykład, że jestem niepoczytalna i rozchwiana emocjonalnie. A w końcu dochodziło do tego, że faszerował mnie lekami uspokajającymi i nasennymi, a w efekcie długotrwałości tego procesu, naprawdę zaczęłam się dziwnie zachowywać. Chociaż bardzo, bardzo starałam się z tym walczyć. Pod koniec byłam już bezsilna i zamknął mnie … W zakładzie psychiatrycznym. A tam, każdy dzień był gorszy, niż razy, które od niego dostawałam. Gorszy, niż niemoc wywołana lekami, które mi podawał. Byłam zdrowa. Na duchu i ciele, a przebywałam z ludźmi, których stany były zupełnie odwrotne od mojego, a mało tego, w żaden sposób nie byłam w stanie tego udowodnić. W końcu, dzięki mojej wytrwałości i pracy nad sobą, udało mi się udowodnić tym ludziom, psychiatrom, psychologom, psychoterapełtą, że to, gdzie się znajduję, to pomyłka. To pomysł mojego chorego męża, którego trzeba w takim szpitalu zamknąć. A kiedy mnie wypuścili, nie zdołałam już złożyć zawiadomienia, o przestępstwie, które wobec mnie popełnił. Byłam tam pół roku, a po wyjściu odszukałam go. Chciałam zabić, gołymi rękami. A wtedy on … On powiedział mi coś … Po czym moje życie zmieniło się i przestało mieć sens. Walka o siebie tam, w zakładzie psychiatrycznym okazała się bezcelowa. Dowiedziałam się wtedy że … Że ty … Umarłaś podczas, gdy ja byłam w psychiatryku. Rozumiesz? Powiedział, że zginęłaś w jakimś wypadku samochodowym, on … Był bardzo wiarygodny … Pokazywał mi nekrolog, zdjęcia z pogrzebu, tablicę zamieszczoną na twoim grobie i ja

-Parametry, które wcześniej się uspokoiły, na powrót wzrosły, a z oczu kobiety zaczęły płynąć łzy. Zamiast normalnego łkania, towarzyszącego zwykle płaczu, pani Małgorzata wydawała potworne, nieludzkie jęki, i okrzyki, po części powodowane paraliżem.
-Przepraszam cię mamo. Tak bardzo cię przepraszam. Myślałam, że … Że nie żyjesz. Obwiniałam się potem za to wszystko, co było przed wyjazdem do stanów … Obwiniam się do dziś, bo miałaś rację. A ja nigdy … Nigdy nie powiedziałam ci, jak bardzo cię kocham. I jak bardzo nie myliłaś się w stosunku do niego. Ale teraz … Zaopiekuję się tobą … Ja, i mój przyszły mąż. Który jest tak ciepłym i cudownym człowiekiem, jakiego w życiu nie poznałam.

-Do sali weszła Agata.
-Przepraszam cię, dość tego. Pacjentka musi się uspokoić i odpoczywać.
-Agata, zostaw nas. Mam wszystko pod kontrolą.

-W tym momencie wszedł też Wiktor, który do tej pory stał, patrząc i wsłuchując się w rozmowę. A z minuty na minutę, zszokowany coraz bardziej, dowiadywał się o tym, o czym ona nigdy nie potrafiła mu powiedzieć. Wszedł do sali i delikatnie ją obejmując, poprowadził do wyjścia, pozostawiając w sali Agatę i pielęgniarkę z pacjętką. Szeptał jej coś do ucha, pod wpływem czego nieco się uspokajała, a on prowadził ją do auta.

EltenLink