Categories
Moje fanfiction

Rozdział 17

Nadszedł dzień Bożego Narodzenia. W stacji ratownictwa medycznego panowała
sielska atmosfera. Wszyscy uwielbiali ten czas, gdyż nikt się z nikim nie
kłócił, a tego roku, nawet doktor Góra przestał być kodeksem karnym, na
poczet bycia człowiekiem. Z niemałym trudem wszystkim pracownikom stacji
udało się go namówić, by zrobić Wigilię w stacji. Po wielokrotnych

Nadszedł dzień Bożego Narodzenia. W stacji ratownictwa medycznego panowała
sielska atmosfera. Wszyscy uwielbiali ten czas, gdyż nikt się z nikim nie
kłócił, a tego roku, nawet doktor Góra przestał być kodeksem karnym, na
poczet bycia człowiekiem. Z niemałym trudem wszystkim pracownikom stacji
udało się go namówić, by zrobić Wigilię w stacji. Po wielokrotnych
targowaniach, marudzeniach, setkach argumentów na nie, najpierw wszyscy
musieli obiecać, że ten dzień, jakkolwiek ważny w kalendarzu, tak samo
ważny wobec ratowania ludzkiego życia, spędzą na wyjazdach do wezwań, a po
skończonym dyżurze, byćmoże znajdą czas na wspólne świętowanie. Lidka,
Piotrek, Adam i Martyna, siedzieli w kuchni, przygotowując jedzenie na
wigilijny wieczór w stacji.

– No, powiem wam, nieźle to wszystko wygląda. Jak na skromne możliwości
naszej kuchni w stacji, mamy się czym chwalić.

– Rzekł Piotrek z podziwem patrząc na stół z pełnymi półmiskami.
– Uważaj, żebyś tego nie powiedział w złą godzinę. Nasz doktorek jest
zmienny bardziej niż kobieta, coś o tym wiem.
– To znaczy? Co masz na myśli Lidka?

– Wtrąciła się Martyna.
– Nic konkretnego. Przecież wszyscy wiemy jaki jest Góra, jak chorągiewka
na wietrze.
– Nie przesadzaj. Przecież obiecaliśmy mu, że jeśli dzisiaj nikt nie
wykręci się od dyżuru, pozwoli nam zrobić Wigilię w stacji, więc czemu
miałby nie dotrzymać słowa? Nie rób z niego aż takiego potwora.

– Rzekł Piotrek bawiąc się włosami Martyny.
– Co ty robisz wariacie. Dobrze wiesz ile czasu rano spędzam, żeby te
włosy do ładu doprowadzić.
– Wiem Martynka, ale wiesz jak lubię, kiedy rozpuszczasz włosy. Wprost nie
mogę się powstrzymać.
– Jeżeli zaczniecie się całować, to oświadczam, że wyjdę z siebie i stanę
obok. Tacy jesteście słodcy, że już patrzeć na to się nie da.

– powiedziała Lidka spoglądając z nieukrywanym obrzydzeniem na
zakochanych.
– Widzisz Piotruś? Kota można zagłaskać na śmierć, a Lidkę rozdrażnić
zwykłym przytulaniem, czy całowaniem. Ciekawe czemu, nie?
– Jak to czemu. To ty nie wiesz? Lidka też by chciała się do mnie
przytulić i ze mną całować.
– Ja? Całować się z tobą? To już chyba wolę zjeść worek soli wiesz?

– Milczący jak dotąd Adam roześmiał się i powiedział:
– Nie, żeby coś Piotrek, ale wszyscy wiedzą, że Lidka to wolałaby pod
jemiołą obcałowywać doktora Górę.
– Adaś, ty uważaj, bo się postaram, żeby twoja głowa zdobiła czubek tej
jemioły. Co ty za głupoty wygadujesz!
– Aaaaa! Czyli jednak. Patrzcie jak ruszyło.

– Żartował dalej Wszołek. Po tych słowach, Lidka z wściekłością cisnęła
deską do krojenia do zlewu, która mało brakowało, a trafiłaby w głowę
Martyny.
– Ej! Lidka, co jest z tobą. Pożartować nie można?
– Jak potrzebujesz rozrywki, to może warto pomyśleć o wstąpieniu do
kabaretu, zamiast wozić się karetką, co?

– Żachnęła się Lidka i obrażona wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami.
– A ją co ugryzło?

– Spytała Martyna patrząc nic nierozumiejącym wzrokiem na Adama i Piotra.
– Jak to co, naprawdę nic nie zauważyłaś? Przecież ona smali do niego
cholewki jak … Jak cholera.

– Odpowiedział Adam w sposób, jak by objaśniał dziewczynie coś najbardziej
oczywistego w świecie.
– Lidka? Do Góry? Powariowaliście? To są dwa przeciwstawne bieguny, to
niemożliwe! Coś wam się przywidziało!
– No to jeżeli faktycznie nam się przywidziało, to czemu ją ruszają takie
niewinne żarty? Oj Martynka Martynka, jeszcze brzucha nie widać, a ty już
świata poza mną nie widzisz.
– To było troche niesmaczne Piotruś.

– Obruszyła się Martyna.
– Nie wiecie dlaczego? To ja wam powiem dlaczego. Bo do Góry startuje
siostra mojej żony! Albo Góra do niej. Właśnie tego z Basią nie jesteśmy
jeszcze w stanie stwierdzić.
– Coooo?

– Zapytali niemal jednocześnie Piotrek z Martyną.
– Co co co, no co się tak patrzycie. Nie wiem co. Maja mówiła Basi, kilka
dni temu na obiedzie, że poznała kierownika naszej stacji. Ponoć
rozmawiali z sobą kilka razy … Spotkali się, czy coś …
– Aaa, to dlatego Lidka chodzi zła jak osa. Pewnie wie, może była
świadkiem tego, co może być na rzeczy.
– Stwierdziła jednoznacznie Martyna.
– Ale to, że Góra się z nią spotkał, że oboje rozmawiali pare razy ze sobą
przecież o niczym nie świadczy. Nie sądzicie chłopaki?
– To pytanie powinnaś chyba skierować do Lidki kochanie.
– Spokojnie Piotruś. Pogadam z nią i postaram się to jakoś załagodzić i
delikatnie wywiedzieć, co w trawie piszczy.
– A może mi się to uda? Jeżdżę z nią dzisiaj podstawą.

-Rzekł luźno Piotrek. Ruda jak by słysząc ostatnie słowa odezwała się w
jego krótkofalówce:
– 19 P?
– 19 p, zgłaszam się.
– Ogródki działkowe przy Kasprowicza. Dzwoniła jakaś kobieta. Twierdzi, że
jest tam mocno wyziębiony mężczyzna, podobno jest z nim coraz gorzej.
– Przyjąłem. Jedziemy.

– Odpowiedział niezwłocznie Piotrek, chowając krótkofalówkę do kieszeni
marynarki i zbierając się do odejścia.
– Poczekaj jeszcze minutkę … Chciałam ci powiedzieć, że … Bardzo
zazdroszczę Lidce, że jeździ dziś z tobą. To dla nas taki wyjątkowy dzień
… Pierwsze święta, które mogłyby być takie rodzinne. Cholerny Góra, dla
którego nie liczy się nikt i nic! Odkąt odeszła Renata! I jeszcze tak
pokręcił grafik, że albo mamy dyżury osobno, a jak pracujemy razem, to nie
jeździmy jedną podstawą!
– Martynka. Uspokój się. Ja też bardzo za tobą tęsknię. Ale przecież nikt
nie powiedział, że te święta nie będą nasze. Piękne i wyjątkowe, takie
jakie sobie wymarzyliśmy. Niedługo kończymy dyżur, potem tylko mała
uroczystość w stacji, a potem …

– Zrobił przerwę na to, by wziąć ukochaną mocno w ramiona i namiętnie
pocałować, co odrazu odwzajemniła.
– A potem, nareszcie tylko ty i ja … I nasz dzidziuś, przy choince.
Będziemy zajadać się przysmakami, leniwie gapić się w telewizor, patrzeć
na śnieg, który pruszy za oknem. Całe 3 dni. A teraz uciekam, ktoś
potrzebuje mojej pomocy, zanim wciągnie mnie ta rajska sielanka.

– Jeszcze raz mocno ucałował Martynę, odkrzyknął na pożegnanie – Kocham
cię! Zanim zdążyła coś odpowiedzieć i już go nie było. Lidka siedziała w
karetce, z miną dziecka, które dostało lizaka, zamiast upragnionych lodów
waniliowych.
– Zakochany klaun długo każe na siebie czekać.

– Przywitała go.
– A księżniczka, zamiast na ziarnku, to spała dzisiaj na worku grochu, co?
Daruj sobie te docinki Lidka. Musimy dzisiaj razem pracować, też nie
skaczę z tego powodu do gwiazd, ale nie utrudniajmy sobie nawzajem pracy.
– To może zamiast wiecznie się migdalić w pracy, zacząłbyś pracować?
Rozumiem, że nie macie dla siebie ostatnio czasu, ale jeżeli jesteśmy w
pracy, a wezwanie brzmiało na niecierpiące zwłoki …
– Okeeeeej, okeeeeej! Rozumiem, że koniecznie potrzebujesz sobie zrobić ze
mnie worek treningowy. Wrzucam gaz do dechy, ile fabryka dała, a ty w tym
czasie uspokój nerwy … Leki uspokajające są tam, w torbie po prawej
stronie.
– Idiota!

– jechali dłuższy czas, w kompletnym milczeniu, by nie wywołać większej
awantury. Gdy znaleźli się na miejscu wezwania, czekała tam na nich około
sześćdziesięcio letnia kobieta. Odziana w gruby, brązowy korzuch i ciepłe
kozaki. Na głowie miała czarną, wełnianą opaskę, która chroniła kobietę od
mrozu. W chwili, gdy Piotrek z Lidką biegli w jej stronę ze sprzętem,
zdążyła zdjąć z siebie brązowy korzuch i okrywała nim mężczyznę, który
spokojnie leżał pod wysokim drzewem.
– Dzień dobry! Piotr Strzelecki pogotowie ratunkowe. Co pani wyprawia?
– A co pan, ślepy? Człowieka ogrzać próbuję … Przecież mróz taki, że
mózg staje. Pomyślałam, że zanim dojedziecie w te haszcze, przy tej
pogodzie, to zamarznie mi tu biedak.
– Rozumiem, w porządku, jednak dobrze by było, żeby przy tej okazji, sama
się pani nie nabawiła ostrego zapalenia płuc, dobrze? Proszę zabrać
kurteczkę, my z koleżanką już zajmiemy się panem.
– Panie! Coś pan! Z choinki się urwał? Jaką kurteczkę! Przecież to jest
korzuch z Kazia
– yyyyyy … Niebardzo rozumiem, z jakiego Kazia? To jakieś zwierze, o
którym nie słyszałem?

– Pytał zdezoriętowany Piotr, mierząc z Lidką parametry.
– Jezu kochanieńki! Kazio to był baran! Ale jaki baran, panie. Tak go
nazwałam, po mężu, zanim zdechł.
– Kto, mąż, czy baran?

– Zapytała tym razem mocno rozbawiona Lidka.
– Nie, no oczywiście, że Baran. Jak zdechł, to zdjęłam z biedaka skórę i
dawaaaaaj, do kaletnika! No i patrzy panienka, korzuszek jak się patrzy.
– Wybaczy pani, że przerwę tę uroczą dysputę, ale … Czy pani zna tego
mężczyznę?

– Zapytał Piotrek, wchodząc w słowo kobiecie.
– A jakże nie znam, jak znam. Pan Jeremi mieszka tu, na mojej działce,
cztery pory roku. Pomagam mu jak umiem. Tyle razy mówiłam, żeby poszedł
gdzie, do jakiego przytułku, tam są dobrzy ludzie, co mu pomogą. Ale on
nie, i nie. Mówi, że tu mu ze mną dobrze. Nawet mu pare razy wspólne
zamieszkanie proponowałam … Dałabym mu ciuchy, po Kaziu rzecz jasna …
Yyyyy, znaczy się … Po mężu, nie po baranie, proszę ja was. Ale on nie,
i nie. Że kłopotu nie chce robić, a to mi na działce co zrobi, a to co
naprawi i pieniędzy nie chce. Nie pije, nie szkodliwy człowiek. No to co
się będę sprzeczać, czy narzucać. Chciałam go dzisiaj zabrać do siebie …
Bo w Wigilie to nie odmawia … I tak sobie razem siedzimy, przy choince,
przy barszczyku. Jak dawniej z Kaziem … Znaczy się, z mężem, nie
baranem.
– Dobrze, dziękuję bardzo za informacje, naprawdę bardzo nam pani pomogła.

– Przerwał już lekko poddenerwowany trajkoczącą starszą panią Piotrek.
– Tęperatura 33,5, spada. Podaję płyny do kroplówki, przepływ na maksa,
leć rozgrzać karetkę.

– Zwróciła się do Piotra Lidka.
– Jasne, przyniosę koc termiczny i jedziemy z panem.
– Kooooooofiiiiiii! Kooofuuulaaa! Kooooofciaaaaa!

– Usłyszęli nagle wszyscy, z ust pana Jeremiego, który zdawał się
odzyskiwać przytomność.
– Panie Jeremi? Słyszy mnie pan? Panie Jeremi!
– Czy … Znalazła pani … Kofeinkę?
– Kim jest Kofeinka?

– Spytała spokojnie Lidka, chwytając uspokajająco mężczyznę za dłoń.
– Moja suka. Mój pies! Owczarek niemiecki. Proszę mi pomóc ją znaleźć …
Kooooofiiiiii!
– Panie Jeremi! Nieee! Nie! Proszę leżeć spokojnie, proszę nie wstawać.
Jest pan bardzo mocno wyziębiony, każdy niepotrzebny ruch sprawi, że może
się to niebezpiecznie pogłębić! Bardzo pana proszę, niech pan leży.

– Mówiła spokojnie, mocniej chwytając dłoń starszego pana.
– Ja to nic … Nic moje dziecko … Muszę znaleźć Kofi. Ona jest
wszystkim,co mi w życiu zostało!

– W tym momencie przybiegł Piotr z potrzebnym sprzętem.
– Piotrek, podajmy jeszcze coś na uspokojenie. Pan szuka psa i nie da
sobie nic przetłumaczyć. Panie Jeremi, znajdę pana sunię i przyprowadzę ją
osobiście do pana szpitalnej sali, ale teraz, proszę pozwolić sobie pomóc.

– Zwróciła się Lidka do mężczyzny, któremu Piotr robił kolejne zastrzyki i
owijał kocem termicznym.
– Och! Jakaż straszna zima tego roku. Boże, jak mi zimno, ona też pewnie
gdzieś zamarza, moja bidula! Moja malutka! Czy pani wie, ile ona dobrego w
życiu zrobiła? Ponad 10 lat pracowała w policji. Tropiła groźnych
przestępców, wynajdywała narkotyki … No wszystko! Była największą pomocą
dla mojego syna, policjanta. Ale kiedy podczas jednej z takich akcji,
została postrzelona, syn oddał mi ją. Miała u mnie spędzić zasłużoną
emeryturę. Potem, jakoś tak się stało, że podczas pewnej ulewy latem,
kilka lat temu, żywioł porwał mi cały dobytek. A jakiś czas to syn mi
pomagał, a potem zginął w jednej akcji rozwiązania gangu. Życie tylko mnie
i ją oszczędziło, och, boże ja … Nie mogę już … Ja … Kofi … Proszę
ją …
– Lidka zatrzymał sieeeee!

– Wrzasnął Piotr, aż starsza pani, która o dziwo do tej pory stała
milcząca pod drzewem podskoczyła i uderzyła w szloch, błagając wzrokiem
Lidkę i Piotra, którzy robili co mogli, by tak łatwo nie pozwolić poddać
się panu Jeremiemu.
– Panie Jereemii! Booże dlaczeego mi wczeeśniej pan teego nie
powieedziaał! Jakież miał pan trudne żyyciee! Prooszee mii teeraaaz teegoo
nieee rooobiiić! Paaniee Jeereemiii! Ja już nie pozwolę paanuu zoostaać
naa teej dziaałcee! Zabioorę paanaa! Do sieebiee! Ja jestem saamaa, paan
saam! Razem będziee, nam raźźźniejjj! Paaniee Jeereeemiiii!
– Na miłość boską niechże się pani uspokoi! Nie pomaga pani! Proszę się
uciszyć!

– Ryknęła Lidka.
– 27, 28, 29, 30, zmień mnie!
– Daj spokój, defibrylujmy!
– To w ostateczności, zmieniaj mnie na trzy, jeszcze jedna próba! raz,
dwa, trzy!

– Dziewczyna przejęła masaż serca z taką werwą, że z pewnością postawiłoby
to na nogi umarłego.
– 29, 30! Jest! Jest! Wrócił. Jedziemy do szpitala, prędko biegnij z nim
do karetki!
– A ty?
– Nie mogę jechać z wami. Muszę znaleźć psa. Obiecałam mu to.
– Lidka, pogieło cię? Jesteś w pracy.
– Co z tego! Czasem są ważniejsze rzeczy niż praca. Przekaż to Górze,
gdyby chciał mnie zwolnić. A jeśli to zrobi, trudno! Jego strata!
– Lidka, ale …
– Jedź!

– Krzyknęła i pobiegła w las, wołając raz po raz imię suki, zostawiając
kobietę, która oddaliła się wraz z Piotrem w stronę karetki i ubłagawszy
go, pojechała z panem Jeremim. Lidka biegała po lesie, wciąż nawołując i
rozglądając się na wszystkie strony. Nagle, własnym oczom niedowierzając
spostrzegła coś w jamie, po między dwoma rosłymi drzewami kasztanowca.
Pochyliła się i spostrzegła psa. Dość mocno wychudzonego, ale nie zdziwiło
to jej, gdyż wiedziała, w jakich warunkach żyje wraz ze swoim panem. Mimo
tego, jej sierść była czarna i nadal lśniła w słabych promieniach
słonecznych. Wielkie brązowe oczy, patrzyły na nią z nutką przerażenia,
ale przede wszystkim, w jej spojrzeniu była gotowość do ataku na wroga,
który zbliżył się do jej bezpiecznej kryjówki.
– Hej! Kofi! Nie bój się mnie! Jestem tu, żeby ci pomóc! Malutka! No, no
chodź!

– Pocmokała na zalęknione zwierze, które powarkiwało ostrzegawczo.
– Nic złego ci nie zrobię, słyszysz? Zabiorę cię do pana. No chodź, nie
daj się prosić.

– Lidka nie ustępowała, co bardzo nie spodobało się Kofi i z miejsca
skoczyła na dziewczynę. Jednak ta, zdążyła uskoczyć w bok, potem w tył, a
pazury suki wczepiły się mocno w drzewo, przy którym wcześniej stała
Lidka. Ratowniczka spojrzała w głąb nory, z której wyłoniła się Kofi i
zdumiała się jeszcze bardziej, gdyż po chwili, dobyło się z niej
cichusieńkie, zalęknione popiskiwanie.
– To dlatego opuściłaś swojego pana! Masz młode! Głuptasko, on cię
wszędzie szukał. Prawie życie dla ciebie stracił.

– Lidka pogrzebała w swojej torbie i wyjęła krótkofalówkę.
– Piotrek? Mam psa, znalazłam ją! Ale jest problem … Nie jest sama …
Musiała niedawno się oszczenić. Nie wiem w jakim stanie są psiaki, ale nie
dam sobie z tym rady sama. Jeżeli się do nich zbliże, stracę w najlepszym
razie palec, a w najgorszym rękę.
– Nie sądzisz chyba, że zawrócę karetkę? Jestem już prawie pod sorem.
– Odwieź prędko pana Jeremiego i przyjedź tu na tym swoim motorze. Weź
jakąś kiełbasę, czy coś. Nie możemy tu tak zostawić tych psów. Trzeba je
przewieźć w jakieś bezpieczne miejsce i musi je zobaczyć weterynaż.
– Dobra, możemy się tak umówić. Będę najdalej za 20 minut.
– A jak pan Jeremi?
– Nie zatrzymał się więcej, ale nie jest dobrze. Ma głęboką hipotermię,
mam nadzieję, że z tego wyjdzie bez większego szwanku.

– Porozmawiali jeszcze chwile, a potem Lidka czekała na Piotra. Kofi
niespokojnie dreptała w kółko, nie spuszczając z Lidki oczu. Kilkanaście
minut potem, zza drzew Lidka usłyszała dźwięk motoru i już wiedziała, że
pomoc nadeszła.
– Jeszcze chwilka i was uratujemy!

– Powiedziała patrząc z miłością na psy.
– Jestem. To co robimy?
– Masz kiełbasę?
– Mam.
– Świetnie. Zajmij się mamą, a ja sprawdzę co z maluchami.
– Ok. Masz, pudełko po butach, może się przydać na potomstwo Kofi.

– Stwierdził luźno Piotr i zabrał się do przekupiania kiełbasą suki. Udało
mu się to po dłuższej chwili. Suka była głodna. Wiedziała, że musi
wykarmić swoje dzieci, wyczuła najwyraźniej w Piotrze dobrego człowieka i
nie odmówiła przysmaku.
– Piotrek! Są cztery pieski, ale 3 zamarzły na kość! Żyje tylko jeden.
Chyba suczka!
– O cholera.

– Syknął
– Bierz ją do pudełka, ja okryję kurtką Kofi i jedziemy do stacji.
– Zwariowałeś? Góra nas zabije!
– Trudno. W imie dwóch uratowanych istnień, mogą stracić się dwa, które
już wiele przeżyły.

– Zażartował i po niemałych trudach, udało im się dojechać z psami,
motorem Piotrka do stacji.
– ładnie razem wyglądacie!

– Wycedziła Martyna, widząc to zajście odpowiednio wcześniej przez okno, a
teraz wychodziła im naprzeciw. Zacięta mina jednak powoli znikała, gdy
zobaczyła, co oboje trzymają na rękach.
– Jaakiee śliiiicznee! Skąd je macie? Co wy kombinujecie?
– Martynka, potem ci to wszystko wytłumaczę. Te psy musi obejrzeć jakiś
weterynaż.
– Wiktor znał jakąś babkę, pamiętasz Piotruś?
– Aaa, no tak. Zadzwonię do niego.
– Nie musisz. Jest w stacji. Zaraz zaczynamy Wigilię, zapomniałeś?
– Tak … To znaczy, co … Już? Teraz? A psy? A Góra?
– Jakoś mu to wytłumaczymy. Na pierwszy rzut oka, wyglądają na zdrowe.
Zabierzemy je do stacji, ugrzeją się w szatni.
– Moment, zaraz. Kofi musi najpierw pujść ze mną, zobaczyć się ze swoim
panem.

– Wtrąciła się Lidka.
– Z jakim panem? Przecież psa do szpitala wziąć niewolno …
– Tak, wiem, tylko szybko. Zaraz wracamy. Piotrek ci wszystko wytłumaczy.

– Lidka odeszła szybko, z niemałym trudem uprosiwszy Kofi, by robiła to
samo. Suka była już ufniejsza w stosunku do kobiety, gdy tylko przekonała
się, że nie chce ona zrobić krzywdy jej, ani jej psiej córce. Weszły
jakimś cudem niezauważone przez nikogo do sali pana Jeremiego. Przy jego
łóżku wiernie czuwała starsza pani, która wezwała karetkę.
– Panie Jeremi. Tak się cieszę, że oni tam … Na tej działce pana
wyratowali. Boże! Ja jakoś się tak do pana przyzwyczaiłam. Moja działka
bez pana … Byłaby taka pusta, a z resztą, co ja gadam. Jak tylko pan
wydobrzeje, musi pan ze mną zamieszkać. Jako mój przyjaciel … Mam duży
dom … I ten pana pies, czy suka … Też. Nie będziecie więcej cierpieć
zimna i głodu.
– Och! Pani Leokadio. Pani jest dla mnie taka dobra. Nie wiem … Może to
i dobry pomysł, ale … Ja, nie mogę się na to zgodzić, ja …
– Żadnej odmowy nie przyjmuje! Panie Jeremi!

– Rozmowę przerwał skowyt uszczęśliwionej Kofi, która tylko usłyszawszy
głos swego pana, wyrwała się Lidce i natychmiast legła całym psim ciałem
na właścicielu, pozbawiając go niemal tchu i liżąc z zachłannością
pocałunków najdroższej żony po twarzy.
– Koooofcia! Mooooja kochaaana! Jeesteś! Żyyyjesz! Och Boże! Jakże ja się
pani wywdzięcze! Ja … nic nie mam … Ja … Dziękuję!
– Nie ma za co. Naprawdę. Proszę się tym nie martwić i nie kłopotać. Suka
najprawdopodobniej jest cała i zdrowa. Wieczorem obejrzy ją weterynaż, aaa
… Ale zapomniałabym. Niedawno się oszczeniła. Dlatego gdzieś panu
uciekła. Niestety trzy ze szczeniąt zamarzły, ale jedno żyje i też ma się
całkiem nieźle.
– Ochhh ty łobuzico ty! Zrobiłaś to! Pewnie z tym burym wilczurem, co to
przyłaził na działkę co? Jak mogłaś mi tego nie powiedzieć! Tak się
martwiłem kiedy zniknęłaś!

– Suka spuściła łeb i pisnęła przepraszająco, a jej pan, natychmiast
potarmosił kudłacza.
– To ja już nie będę państwu przeszkadzać. Zabiorę psa i zaopiekuję się
nim, dopóki pan nie wydobrzeje, panie Jeremi.
– Naprawdę? Naprawdę zrobi to pani? Jakże ja się odwdzięcze…
– Naprawdę, to nic takiego, a teraz znikam. Kofi, idziemy!

– Suka niechętnie rozstała się z właścicielem i poczłapała w ślad za
Lidką. Gdy weszły do stacji, wszyscy zbierali się do rozpoczęcia
uroczystości. Piotrek zdążył już poinformować wszystkich o tym, czego
dokonali z Lidką i zbierał już pierwszegratulacje. Nadszedł czas uroczystego dzielenia się opłatkiem i wspólnego ucztowania. Psia córeczka Kofi, znalazła ciepły dom u doktora Banacha, który zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Wraz z Anną stwierdzili, że będzie ona najwspanialszym prezentem gwiazdkowym dla Zosi, w której życiu działo się ostatnio tyle niedobrego.

6 replies on “Rozdział 17”

Boooożeee Leeeeaaa, ryczeeee! To chyba najpiękniejszy rozdział jaki napisałaś! Tylko czemu tak żadko się tu pojawiają ;(

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

EltenLink