Categories
Moje fanfiction

Rozdział 12

Dobrze się czujesz? Kochanie?

-Zapytał Stanisław siedząc obok Anny i trzymając w jej dłoni swoją dłoń. Uśmiechał się do niej ciepło, a z jego oczu biło pogodne i ciepłe spojrzenie. Spojrzenie, które kochała. Pełne bezgranicznej miłości i czułości. Uczuć, zarezerwowanych tylko i wyłącznie dla niej.
-Tak, dziękuję ci bardzo. Jestem trochę zmęczona. Sam wiesz, ile ostatnio pracujemy. Prawie nie mamy czasu dla siebie.

-Odpowiedziała z równie pogodnym uśmiechem i lekkością w głosie. Rozejrzała się wokół siebie. Znajdowali się w ich domu. W salonie, na wielkiej, skórzanej, czerwonej kanapie, o której od zawsze marzyła. Stanisław spełnił to marzenie zaraz po ich ślubie, a ona cieszyła się wtedy jak dziecko z podarków w dzień bożego narodzenia.
-Napijesz się wina? Jesteś taka blada. A może coś zjesz? A może … Wiem! Przygotuję ci aromatyczną kąpiel? Co ty na to?
-Jesteś kochany, Stasiu. Czym sobie na to zasłużyłam, że tak o mnie dbasz?
-Aniu, kochanie. Tyle razy ci powtarzałem. Niczym sobie nie zasłużyłaś na moją miłość. To ja jestem ci wdzięczny, że pokochałaś mnie takiego, jakim jestem. Z nikim nie byłem w życiu bardziej szczęśliwy.

-Powiedział i objął ją czule ramieniem. Poczuła, jak w jej sercu poraz kolejny rozlewa się błogie ciepło. Przytuliła się mocniej do jego klatki piersiowej. Wciągnęła do płuc powietrze, przesycone zapachem jego perfum, wody po goleniu, którą tak bardzo lubiła. Pod policzkiem wyczuła miękkość materiału jego koszuli. Sięgnęła dłonią do jego włosów, mierzwiąc je delikatnie. Stanisław roześmiał się ciepłym, perlistym głosem i pocałował Annę w usta. Najpierw delikatnie, a potem pocałunki zaczęły nabierać coraz większej namiętności. Sunął ustami coraz niżej, po brodzie, szyi, dekolcie, zatrzymując się dłużej, na krągłych i kształtnych piersiach. Nie opierała się. Kochała, kiedy to robił. A w szczególności, kochała swoistego rodzaju delikatność, którą w to wkładał. Jęknęła cicho i zmysłowo, pozwalając sobie na całkowite rozluźnienie w jego ramionach. Gdy oboje byli już zupełnie nadzy, a ich oddechy przyspieszyły, Anna, kierowana jakimś przeczuciem, spojrzała w stronę drzwi do salonu. Były otwarte. Zobaczyła w progu jakąś znajomą postać. Był to mężczyzna. Jego oczy patrzyły na nią z bezgranicznym smutkiem. Ze złością i rozczarowaniem. A po chwili, zaczęły mu lecieć łzy.
-Wiktor!

-Wrzasnęła ile tchu w piersi, jednocześnie próbując się wyrwać z uścisku roznamiętnionego Stanisława. Lecz on stawał się coraz silniejszy. Tak silny, że już po chwili zaczynała się dusić. Nie mogąc się poruszyć. Wiktor nadal stał w progu, płacząc.
-Aniu, kocham cię. Tak bardzo cię kocham. Bardzo chciałbym mieć z tobą dziecko. Nie patrz na niego! Nie przejmuj się nim! Kocham cię! Kocham cię! Kocham cię!

-Szeptał Stanisław wprost do jej ucha. A ona, nie mogła nic powiedzieć. Coraz bardziej brakowało jej powietrza. Przestronny salon z nagła stał się dużo mniejszy i zaczął jej wirować w oczach. Ściany się pochylały. Miała wrażenie, że lada moment przestanie oddychać. Patrzyła błagalnym wzrokiem na Wiktora, prosząc, by jej pomógł. Ale on, nie ruszył się z miejsca nawet o milimetr.

-W tym momencie, z ust Anny wydobył się chrapliwy, przerażający krzyk, i obudziła się, gwałtownie siadając na łóżku i otwierając oczy. Rozpaczliwie walczyła o każdy oddech, zanim zoriętowała się, że to był potwornie zły sen. Po chwili zerwała się z łóżka i pobiegła do toalety. Wymiotowała długo i gwałtownie. W głowie wciąż rozbrzmiewały echem słowa Stanisława.
-Kocham cię! Kocham cię! Kocham cię! Nie patrz na niego, nie przejmuj się nim!

Gdy skończyła, usiadła na podłodze, obejmując się ramionami i rozpłakała się gorzko.
-Ty pieprzony sukinsynu! Nawet we śnie nie możesz dać mi spokoju? Naprawdę nie mam szans od ciebie się uwolnić?

-Powiedziała cicho patrząc w swoje zmęczone odbicie w lustrze. Była bardzo blada, miała podkrążone oczy. Wszystko to składało się na serię niemal nieprzespanych nocy i zbyt wielu przepracowanych godzin. Na zajutrz miała się odbyć rozprawa, która miała rozwiązać to, co tak bardzo nie pozwalało jej normalnie funkcjonować. Siląc się na jakotaki spokój, umyła zęby i poszła do kuchni. W pierwszym odruchu chwyciła papierosa i zaciągając się łapczywie dymem, Spojrzała na zegar. Dochodziła czternasta.
-Cholera. Wiktor zaraz kończy dyżur.

-Pomyślała i ciężko opadła na krzesło, nie mając sił, by doprowadzić się do jakotakiego stanu wyglądalności, czy co więcej, przygotować mu coś do jedzenia. Nie wiedziała jak długi czas spędziła w zamyśleniu, z którego wyrwało ją przekręcanie klucza w zamku.
-Anka? Anka! Już jestem! Halo! Wróciłem!

-Krzyczał Wiktor od progu. Nie zdążyła nic odpowiedzieć, gdyż w chwilę potem wszedł do kuchni. Spojrzała na niego szybko. Odrazu się zoriętowała, że miał równie ciężki dzień, jak ona koszmarny sen.
-Co się dzieje? Dobrze się czujesz? Jeszcze w piżamie? Jesteś chora? Masz gorączkę?
-Nie, Wiktor, ja…
-No to o co chodzi. Pewnie znowu handra?
-Nie. Od pewnego czasu mam spore problemy ze snem. Dziś na ten przykład zasnęłam dopiero o czwartej nad ranem, a kiedy wyszedłeś, zaaplikowałam sobie coś na sen i dopiero się obudziłam.
-Zwariowałaś? Jak długo zamierzasz żyć na prochach? Chcesz się od nich uzależnić?
-Wiktor. Nie mam dzisiaj siły na kolejną kłótnię z tobą. Rozumiesz?
-No, wyobraź sobie, że chyba rozumiem. Bo ja też nie chcę się z tobą kłócić. Ani dzisiaj, ani wczoraj, ani przedwczoraj, ani miesiąc temu. Tylko ja poprostu za tobą nie nadążam. Jednego dnia, do rany można cię przyłożyć, skolei innego lepiej do ciebie nie podchodzić. Nie odzywać się.
-Wiesz z czego to wynika Wiktor.
-Wiem. Ale sądzisz, że to cię usprawiedliwia? Żeby ganić mnie za najmniejsze przewinienie? To jest powód, żebym musiał ważyć przy tobie każde słowo, żeby broń Boże cię nie urazić??
-Nie, wiktor, przepraszam. Masz rację. Mam w życiu takie okresy, w których przeszłość zabardzo chce mi o sobie przypomnieć i nie pozwala się od siebie uwolnić. Nie wiem jak sobie z tym poradzić. Dzisiaj też miałam koszmarny sen, po którym nie mogę dojść do siebie. Przepraszam cię.

-Wiktor westchnął ciężko i usiadł obok Anny patrząc na nią z troską.
-Może powinnaś jednak pozwolić sobie pomóc? Udać się z tym wszystkim do jakiegoś specjalisty? Ja też … Po śmierci Eli sądziłem, że tak po prostu uda mi się przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Tymczasem, zwyczajnie nie byłem w stanie przyznać się przed samym sobą, że z każdym dniem, coraz bardziej sobie z tym wszystkim nie radzę. W szczegulności ze swoimi emocjami.
-I co? Poszedłeś z tym do psychologa? Psychoterapełty?
-Tak. Poszedłem. Zaraz po tym, jak niemal zmarła mi pacjentka na stole operacyjnym. Uszkodziłem jej tętnicę udową i mało brakowało, a wykrwawiłaby się na śmierć. Wtedy postanowiłem, że nie pozwolę na to, by ktokolwiek oprócz mnie, ucierpiał przez moje problemy. No i udałem się z tym do psychologa. Chodziłem tam przez dobrych kilka miesięcy, prawie rok. To wtedy podjąłem decyzję o przejściu do karetki. Miało to być tymczasowe i … Jakoś tak zostało.

-Urwał milknąc na dłuższą chwilę. Spróbował ją przytulić. Na moment zesztywniała, lecz po chwili uległa chwytowi jego ciepłych i silnych ramion. A on, z nosem zagłębionym w jej szyi, kontynuował.
-Nie chcę, żeby coś takiego przydarzyło się tobie. Kochanie, słyszysz? Kocham cię i naprawdę tego nie chcę.
-Zapóźno Wiktor. Już zapóźno. Moja przeszłość już wielu ludziom dała o sobie znać. Ostatnio partnerowi mojej pacjentki, przez co jutro spotkam się z nimi w sądzie.
-Przestań! Nie mów tak, słyszysz? Niewolno ci tak mówić. Zareagowałaś tak, jak zrobiłby to każdy normalny człowiek. Ja też mam ochotę nieraz uciec się do przemocy fizycznej, kiedy jeżdżę do wezwań, gdzie ofiarami są kobiety.
-Ale jednak tego nie robisz.
-Aniu, proszę. Stało się, zrobiłaś to. I już. I tyle. Czasu nie cofniesz. Poniesiesz jakąś małą karę, a potem normalnie wrócisz do pracy, jak gdyby nigdy nic. Chociaż, jak tak na ciebie patrzę, to sądzę, że praca jest ostatnią rzeczą, której teraz ci trzeba. Jesteś swoim własnym cieniem.
-Może masz rację. Z pewnością ją masz. Obiecuję, że postaram się, żebyś nigdy więcej nie cierpiał przez moje problemy.
-Co ty mówisz. Co ty za głupoty wygadujesz. Ostatnio dość często się kłócimy, nie możemy się dotrzeć, ale to chwilowe. Bardzo chciałbym ci pomóc, ale póki ty sama nie będziesz chciała, nikt nie będzie w stanie tego zrobić.
-Wiem. Dlatego od dzisiaj chcę pozwolić sobie pomóc. Czuję, że jak tak dalej pujdzie, to ja sama skończę w szpitalu, w najlepszym razie na intęsywnej terapi, a w najgorszym, w pokoju bez klamek.

-Wiktor pozostawił to bez komentarza, uśmiechając się do niej szeroko i delikatnie całując w usta.
-A, widzisz, Aniu. Bo jest coś, o czym powinienem ci powiedzieć, lecz całkiem zapomniałem.
-Poczekaj. To może poczekać. Jesteś głodny? Jak minął ci dzień.
-Anka, to potem. Słuchaj. Dzisiaj do naszego szpitala przywieźli kobietę. Napewno była po pięćdziesiątce. Miała udar niedokrwienny. Nazywa się Małgorzata Raiter.

-W chwili, gdy Wiktor wypowiedział nazwisko pacjentki, która trafiła do szpitala, Anna momentalnie napięła się jak struna od gitary. Jej twarz z sekundy na sekundę zmieniała kolory, a ona sama sprawiała wrażenie, jak by miała za chwilę zemdleć.
-Co ci jest? Wszystko w porządku? Halo! To ktoś z twojej rodziny, tak?

-Wiktor wstał i nalał do szklanki zimną wodę, poczym ponownie usiadł obok ukochanej i podtrzymując ją, podał jej szklankę. Ręce Ani drżały tak mocno, że szklanka po kilku sekundach, z głośnym trzaskiem rozbiła się w drobny mak.
-Anka, cholera jasna, co się dzieje. Spokojnie, oddychaj głęboko. Kim jest dla ciebie ta kobieta?

-Anna w szoku pochyliła się chcąc pozbierać stłuczone szkło.
-Zostaw to! Zostaw, siedź. Siedź spokojnie.
-Powiedziałeś, Małgorzata Raiter?
-Tak, ale…
-O Boże! O mój boże! Ona żyje! Ona żyje! Rozumiesz? Ona żyje!
-Tak, żyje. Żyje, Aniu, żyje, ale kim ona dla ciebie jest?
-Wiktor, to jest moja… To jest… To… Moja matka. Przez tyle lat myślałam, że … Że ona. Umarła. Stanisław… Powiedział… Że wypadek, że…

-Cedziła słowa nie mogąc opanować łez i drżenia na całym ciele, a Wiktor starał się zrozumieć, o co chodzi i wyłapać sens tej nieskładnej opowieści.
-Anka. Spokojnie. Jaki wypadek, co ci powiedział Stanisław?
-Nie… Proszę, nie teraz. Nie dam rady… Później. Ja… Muszę do niej … Musze się z nią zobaczyć … A jeśli umrze? Tymrazem naprawdę? Jeśli już … Nigdy jej nie powiem, jak bardzo ją…
-Uspokój się. Wszystko będzie dobrze, słyszysz? Chcesz do niej jechać w tym stanie? Mowy nie ma. Zaraz podam ci coś na uspokojenie.
-Wiktor, proszę. Pojedź tam ze mną. Inaczej ja … Ja zabiję tego sukinsyna gołymi rękami. Do tej pory myślałam, że … Że on zniszczył tylko moje życie. A dzisiaj okazało się, że … Nietylko. Wiedziałam … Wiedziałam, ten sen … Ten sen nie mógł oznaczać nic dobrego.

-Mówiła, gdy wiktor podawał jej coś na uspokojenie w zastrzyku. A po krótkiej chwili rozmowy, nieco otumanionej lekami, pomógł się ubrać i zgodził się zawieźć ją do szpitala.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 11

Artur siedzial w swoim gabinecie, uzupelniajac i porzadkujac papiery. Tego
dnia czul sie zle, juz od samego rana. Przeziebienie próbowalo go dopasc
ze zdwojona sila. Przed pujsciem do pracy, nafaszerowal sie
nieprawdopodobna iloscia witamin, oraz leków zbijajacych teperature. W tym
dniu nie mial dyzuru, jednak jako kierownik stacji, mial duzo wiecej
obowiazków, którym musial podolac w przerwach pomiedzy wyjazdami do
pacjentów. W ostatnim czasie jego psychicznych rozterek, mial tak malo
checi do papierkowej roboty, ze uzbieralo mu sie sporo pracy. Konczyl
pisac jedno z zaleglych sprawozdan, corusz pokaslujac, siakajac w
husteczke, glosno kichajac, gdy rozleglo sie pukanie do drzwi.
-Prosze!
-Czesc doktorku.

-Powiedziala Lidka podchodzac szybko i calujac go w usta.
-To twoje kaslanie i kichanie slychac w calej stacji, dobrze sie czujesz?
-Nie! Lidka, ja.
-Tak wlasnie myslalam. Ledwo stoisz na nogach. To znaczy, ja wiem, ze
teraz siedzisz, ale… Moze herbatki sie napijesz?
-Lidka, posluchaj. To co zrobilas przed chwila nie moze sie wiecej
zdarzyc.
-Ale o co ci chodzi?
-O ten pocalunek. To co sie stalo … U mnie w domu … Wtedy, kilka dni
wczesniej … Ja. To znaczy my … Bylismy pijani. Rozumiesz, ja…
-Jezu, doktorku! Ty naprawde, masz, goraczke!
-Nie mam zadnej goraczki, slyszysz? Nie powinnismy byli tego robic.
Przechodzic na ty, pic tego cholernego wina.
-Ojeej! Mooje biedaactwo. Wyrzuty sumienia cie dopadly? Prawiczkiem nie
byles. Ja dziewica tez nie. Przestan mi tu biadolic. Oboje tego
chcielismy.
-Nie! To ty tego chcialas!
-Taak? Ja? Jakos specjalnie sie nie opierales.
-Bo bylem pijany.
-Oho? I moze mi jeszcze powiesz, ze nie bylo ci przyjemnie. Padne ze
smiechu chyba. Zachowywales sie dosyc glosno jak na kogos, kto tego nie
chcial.
-Przestan, nie przypominaj mi tego, bo … Przekroczylismy pewne granice,
których niewolno nam bylo przekroczyc. Ja jestem twoim pracodawca, a ty
moja pracownica i.
-Aaaaa! To oooto ci chodzi. Juz rozuumiem. Boisz sie, ze sypne komus co
zrobilismy tak? Ze wyciagna z tego wobec ciebie jakies konsekwecje? Bez
obaw! Nie wyobrazam sobie tej stacji bez ciebie. Pozatym, mnie sie
podobalo i chetnie to powtórze. Jesli tylko bedziesz mial jeszcze kiedys
ochote na seks.
-Chowaniec do jasnej cholery! Czy ja mówie nie po Polsku? Nigdy wiecej to
sie nie zdarzy. Im szybciej oboje o tym zapomnimy, tym dla nas lepiej.
-Doobra doobra. Uspookuj sie Artur. O co ci chodzi? Powiedzialam ci, ze
nie musisz sie bac o swoja skóre.
-Nie chodzi o moja skóre. Nie chce, zebys sie we mnie zadluzyla. Wybacz,
ze to powiem. Fajna z ciebie dziewczyna, ale.
-Nie w twoim typie! Wiem, wiem. Ale ja niczego od ciebie nie chce. Nie
rzadam od ciebie milosci, az po grób. Powiedzialam ci, ze dla mnie seks,
nie równa sie milosc. Potraktuj te nasza blizsza znajomosc tak jak ja, bez
zobowiazan.
-Nie bede sie powtarzal. To nie moze sie wiecej powtórzyc. Nic nie mów
Lidka! Przepraszam cie za to, co sie wtedy stalo. Koniec tematu.
Zapomnijmy o tym. A teraz, czy moglabys wracac do swoich obowiazków? Ja na
brak roboty, jak widzisz, tez narzekac nie moge. W dodatku równie kiepsko
sie czuje, wiec, jesli laska, wyjdz i zostaw mnie samego.
-W porzadku. Jak chcesz. Ale jak by co, to pamietaj, ze jestem.

-Odrzekla usmiechajac sie szeroko i wyszla. Artur rozzloscil sie nie na
zarty. Gdy drzwi zamknely sie za Lidka, lupna piescia w biórko tak
energicznie, ze wszystkie papiery, uporzadkowane i nietylko, znalazly sie
na podlodze. Wscieklosc wezbrala w nim jeszcze bardziej. Ponownie kichajac
i kaslajac, schwycil plik nieokrzesanych kartek, i wepchnal je do
pierwszej lepszej szuflady, powstrzymujac sie resztkami dobrej woli, by
nie wyladowaly za oknem i odkladajac ponowne ich uporzadkowanie, na
moment, w którym grypa przestanie mu to utrudniac. Postanowil pojechac do
domu, solidnie sie wygrzac i wylezec te paskudne zarazki. Ledwo jednak
zdazyl pozbierac swoje rzeczy, uslyszal kobiecy spiew, polaczony z gra na
pianinie. W pospiechu dotknal dlonia czola sprawdzajac, czy goraczka
przypadkiem nienabrala niebotycznych rozmiarów, gdyz nie byl w stanie
stwierdzic, skad dochodzi owy spiew. Glos kobiety byl wysoki, brzmial
pieknie i przejmujaco. Melodia, która nucila byla mu zupelnie nieznana,
ale domyslal sie, ze musiala to byc jakas aria operowa.
-Co to, do jasnej cholery! Strzelecki upodobania muzyczne zmienil, czy
jak?

-Otworzyl okno i wychylajac sie do polowy wrzasnal.
-Strzeleeckii! Kubiickaa! Nudzi sie wam? Karetki wymyte?

-W odpowiedzi uslyszal cisze. Na podjezdzie dla karetek i w poblizu stacji
nie bylo nikogo. Przechodzacy po drugiej stronie ulicy ludzie spojrzeli
na niego jak na wariata.
-Co tu sie … do chhholeery dziejee? Ja chyba naprawde zwariowalem?

-Rzekl jeszcze raz upewniajac sie, czy aby napewno nie trawi go zbyt
wysoka goraczka. Lekko poddenerwowany, zamknal okno i wyszedl z gabinetu,
postanawiajac dokladnie sprawdzic skad dochodzi muzyka. Stanal posrodku
korytaza i poczal nasluchiwac. Chwile mu zajelo zanim zorietowal sie, ze
spiew i gra na pianinie dochodzi z pomieszczenia, które w stacji nazywane
bylo szatnia. Stal opierajac sie o sciane i rozmyslajac, do której z jego
wspólpracownic nalezal ten piekny, anielski glos? W szatni stalo stare,
liczace z pewnoscia kilkadziesiat lat, pianino. Znalazlo sie tam, za
posrednictwem ojca Wiktora Banacha. Starszy pan dawniej bardzo lubil
przesiadywac w stacji, czekajac na syna, lub wnóczke. Zazwyczaj, by zabic
nude, stawial pasjanse z kart, gral w szachy i warcaby, jesli tylko któres
z mlodszych ratowników nie bylo akurat na wyjezdzie. Niestety zdarzalo sie
to bardzo zadko, wiec dziadzius, jak zwykli go nazywac mlodzi pracownicy
stacji, postanowil, ze w czasie oczekiwania na Wiktora i Zosie, bedzie
gral na pianinie. Rzecz jasna, owo pianino, stalo w domu Banachów, a wiec
trzeba bylo je niezwlocznie odtransportowac do stacji. Wszyscy, prócz
Wiktora Banacha uznali, ze to swietny pomysl twierdzac, ze umuzykalnianie
ratowników medycznych, wyjdzie wszystkim na zdrowie. Wiktor staral sie
zmodyfikowac pomysl ojca twierdzac, ze owszem, nie ma nic przeciwko muzyce
klasycznej, a co za tym idzie, ksztalceniu sie w tym kierunku jego
wspólpracowników, jednak pianino to przedmiot, który zabiera stanowczo za
duzo miejsca, szczególnie w stacji ratownictwa medycznego. Zaproponowal
kupno mini wierzy stereo, na której dziadzius móglby odtwarzac plyty z
muzyka najwybitniejszych kompozytorów muzyki klasycznej. Jednak pan
Wladyslaw pozostal nieugiety i w koncu pianino stanelo, w ówczesnym
gabinecie Wiktora Banacha. Niestety stan zdrowia ojca Wiktora, w szybkim
stanie zaczal sie pogarszac. Potrzebowal on niemal stalej opieki, gdyz
choroba Alzhimmera znacznie bardziej dawala sie we znaki, zaczely sie dosc
powazne problemy z chodzeniem, po operacji prawego biodra. Nasilila sie
choroba nadcisnieniowa oraz cukrzyca, co bylo dosc powaznym wyzwaniem dla
doktora Banacha, który prócz nieustannego zajmowania sie ojcem, naprzemian
z córka, musial jeszcze pracowac. Nawet rezygnacja ze stanowiska
kierownika stacji niewiele ulatwily mu to zadanie. W karetce spedzal wcale
nie mniej czasu. Przyjaciele pomagali jak mogli, jednak Wiktor wraz Zosia,
oraz za zgoda pana Wladyslawa, postanowili umiescic go w specjalistycznym
osrodku. Dziekiczemu wszyscy mieli pewnosc, ze dziadzius otrzyma
odpowiednia opieke, bedzie tam bezpieczny i nie dojdzie do sytuacji, ze
zapomni o przyjmowaniu leków, badz wyjdzie sam z domu i zgubi sie, jak
zdarzylo sie to kilka razy. To wszystko przypomnialo sie Arturowi, gdy z
zamknietymi oczami, stal wciaz przy scianie, wsluchany w kolejne piekne
dzwieki plynace z szatni. W koncu ocknal sie na dobre i szybkim krokiem
podszedl do drzwi, otwierajac je najciszej jak sie dalo. Niestety, pomimo
tego, drzwi zaskrzypialy tak glosno i zalosnie, poraz niewiadomo który, od
niewiadomo kiedy, bolesnie proszac o nasmarowanie. Artur juz mial
przeklnac na wszystkie swietosci Piotra, którego jakis czas wczesniej
poprosil o nasmarowanie zawiasów w drzwiach, gdy poczul, jak kolejne, w
dodatku potezne kichniecie, próbuje zwalic go z nóg. Z calej sily staral
sie je powstrzymac, lecz mu sie to nie udalo. Apsik, bardzo glosne,
zawturowalo skrzypieniu drzwi. Spojrzawszy w glab w szatni, zasznurowal
sobie usta. To, co zobaczyl przed soba, niemal zbilo go z nóg na ziemie i
poraz kolejny musial oprzec sie o sciane, by nie upasc. Zobaczyl Maje,
siedzaca na swoim wózku, wpatrzona w nuty, które jak sie domyslal plynely
dziekitemu, z tego wielgachnego instrumentu. Chwile po tym, muzyka i glos
Maji nagle ucichly, a ona sama odwrócila sie raptownie, czerwieniejac az
po czubki wlosów.
-Dzien dobry doktorze. Bardzo przepraszam, ja … to znaczy … Myslalam,
ze tu nikogo nie ma.
-Alez nic nie szkodzi, naprawde. Nic zlego sie nie stalo.
-Wie pan … Mam dzisiaj koncert, a poniewaz w swoim domu nie mam jeszcze
pianina, ani nie znam kogos, kto by mial, to pomyslalam, ze moge pocwiczyc
tutaj. Basia powiedziala, ze o tej porze wszyscy lekarze raczej sa w
terenie, wiec.
-Rozumiem, naprawde nie musi sie mnie pani bac. To raczej ja powinienem
przeprosic, ze smialem przerwac pani te urocza próbe. Jednak ciekawosc …
Wie pani, wziela góre. Bylem pewien, ze to Strzelecki … znaczy Piotr,
robi sobie jaja … Cholerny Strzelecki! Tyle juz razy prosilem go, zeby
nasmarowal te cholerne drzwi. A tak? Nie nasmarowal, otworzylem, no i
pania przestraszylem!
-Szczerze mówiac, nie zwrócilam uwagi na otwierajace sie drzwi. Strasznie
glosno pan kichnal, to dlatego przestalam grac i odwrócilam sie, zeby
zobaczyc o co chodzi.
Nie mialem pojecia, ze pani potrafi spiewac. Dlaczego nigdy pani o tym
niewspomniala?
-Bo nigdy pan o to nie zapytal, doktorze.
-A mam jeszcze szanse to nadrobic?
-Znaczy, co?
-No … Znaczy … Czy moge nadrobic zaleglosci i o to zapytac. Bo jesli
mam byc szczery, to wiele pytan co do pani mnie nurtuje.
-W porzadku. Ja mam jeszcze godzinke do momentu, w którym bede musiala sie
juz stad zbierac. Prawde mówiac, chcialabym jeszcze pocwiczyc, ale, wie
pan? Z drugiej strony, ilez mozna cwiczyc. Chetnie poswiece ten czas panu.
Czy dobrze sie pan czuje? Rozmawiamy tu od jakichs dziesieciu minut, a pan
bardzo zle wyglada.
-Nic mi nie bedzie. To tylko paskudna grypa próbuje mnie zbic z nóg.
Mialem juz jechac do domu, wygrzac sie i wylezec. Ale to moze zaczekac.
-O nie! Nie, jesli pan sie zle czuje, nie mam prawa go zatrzymywac,
doktorze. Moze porozmawiamy innym razem?
-Pani Maju. Naprawde. Czuje sie swietnie, a napewno nie tak zle, zebym nie
mógl wypic z pania herbatki … czy tam … No … Kawki.

-Na dowód swoich slów kichnal tak glosno i zamaszyscie, ze Maja poraz
kolejny podskoczyla na wózku. A Artur w panice szukal w kieszeniach
husteczek, gdyz owo, tak niespodziewane kichniecie sprawilo, ze zawartosc
nosa doktora Góry, znalazla sie na jego marynarce.
-Z calego serca … Goraco pania przepraszam, ja … Ja zaraz to …
-Prosze, doktorze.

-Powiedziala smiejac sie serdecznie i wyciagajac do niego dlon z paczka
husteczek.
-Dziekuje, nie trzeba, ja.
-Prosze sie nie krepowac. Mnie tez zdarzaja sie takie rzeczy. Nic nie
szkodzi, naprawde. To co? Pijemy te herbate, kawe? Bo jeszcze sie
rozmysle.
-Aaa, niee … To znaczy taak, taak! Zapraszam, do mnie … Do gabinetu.

-Odruchowo chwycil za wózek i pomógl Maji dostac sie do srodka jego
gabinetu. Co bylo nieslychanie trudne, bo otwierajac drzwi jednoczesnie
próbowal trzymac w mocnym uscisku torbe ze swoimi rzeczami, oraz zaslonic
nos, az dwiema husteczkami przed kolejnym silnym kichnieciem. A gdy bylo
juz po wszystkim, rozkaslal sie na dobre.
-Jest pan pewien doktorze, ze da pan rade wytrzymac tu jeszcze
przynajmniej pól godzinki?
-Oczywiscie pani Maju. Co to w ogóle za pytanie.
-Bardzo przepraszam, nie chcialam doktora urazic.
-No, ja mysle. Prosze sobie wygodnie usiasc … O cholera, co tez ja
plote. Przeciez pani caly czas … Siedzi … Ja Przepraszam.

-Maja znowu rozesmiala sie perliscie.
-Doktorze, jest pan naprawde, przezabawny i uroczy. Nie musi mnie pan
przepraszac. To bylo wspaniale. Jest pan jedna z nielicznych osób, która
rozmawiajac ze mna tak poprostu, po ludzku sie zapomina, i nie wazy
kazdego slowa, zanim je wypowie.
-To mile. Dziekuje, jednak mimo wszystko, troche mi … No.
-Niewazne. Prosze sobie nie miec tego za zle. Moze pan sie zapominac
czesciej?
-Nic nie obiecuje. A tymczasem, czego sie pani napije?
-Poprosze jednak te herbate. Ale sobie prosze zrobic z podwujna iloscia
cytryny.
-A wie pani, ze to nie taki zly pomysl?
-A wiem, wiem. Nie trzeba byc lekarzem, zeby wiedziec, cytryna to same
witaminy.
-Pani Maju

-Zaczal Artur, siadajac naprzeciwko kobiety, gdy woda na herbate wrzala w
czajniku.
-Nurtuje mnie to od pierwszego dnia, w którym sie poznalismy. Dlaczego tak
wlasciwie jezdzi pani na wózku inwalidzkim?
-To prawda, co o panu mówia. Uderza pan celnie, ale spodziewalam sie tego
pytania, predzej czy pózniej.
-Alez nie! Zle mnie pani zrozumiala. Nie musi pani odpowiadac na to
pytanie, jesli nie chce.
-A kto powiedzial, ze nie chce. Wie pan, ile razy ludzie mi je zadawali?
Cóz mi robi za róznice odpowiedziec na nie jeszcze jeden raz?

-Westchnela sadowiac sie wygodniej na swoim wózku, a potem zaczela mówic.
-Jako nastolatka, bylam bardzo, bardzo zbuntowana.
-No, wie pani. Nic dziwnego. Wszyscy nastolatkowie tacy sa.

-Maja nie uslyszala krótkiego komentarza, wtraconego przez Artura, w
przerwie w jej wypowiedzi. Przymknela lekko oczy, uniosla wyzej glowe i
kontynuowala.
-Od malenkiego mialam wrazenie, ze rodzice bardziej kochali Basie. Bo
ladniejsza. Bo zdolniejsza. Bo to za nia chlopaki uganiali sie i wystawali
pod oknami. Basia miala zawsze swiadectwa z czerwonym paskiem. A mnie, no
cóz … Najogólniej mówiac, duzo do takich swiadectw brakowalo. Rodzice na
kazdym kroku kontrolowali moje postepy w nauce. Czy aby praca domowa
odrobiona. Zero wyjsc z kolezankami, o kolegach juz nie wspominajac. To
Basi przypadl w udziale ten bonus. Ja mialam prawo tylko do ksiazek, a w
przerwie od nich, moglam pomagac w gospodarstwie domowym. W liceum bylam
posmiewiskiem calej szkoly. Zahukana myszka. Na dodatek niezbyt
rozgarnieta i inteligentna. Na widok jakiegos ladnego chlopaka rumienilam
sie i nie potrafilam ukryc tego, ze mi sie podobal. Pewnego dnia, to
wszystko zwyczajnie mnie przeroslo. W domu nie dalam niczego po sobie
poznac, jak codzien zjadlam w milczeniu sniadanie, sluchajac przy tym
utyskiwan i narzekan rodziców – Jak mozna tak sie ociagac. Znowu kolejna
pala z Matmy. Nic nie wchodzi do tej twojej pustej glowy, dziecko! Zyly
sobie wyprówamy! Masz najlepszych korepetytorów w miescie! Daj cos z
siebie. Grzecznie potaknelam, chwycilam plecak i wyszlam. Rodzice mysleli,
ze do szkoly. Tymczasem ja, bieglam niemal bez tchu, w zupelnie innym
kierunku. Bieglam nad rzeke. Byl pazdziernik. Nie bylo juz za cieplo.
Rzucilam plecak w najblizsze krzaki i skoczylam, na glówke. Tak jak
stalam. W szkolnym mundurku.

-Artur wlasnie zalewal wrzatkiem herbate. W ostatnim czasie zauwazyl, ze
stal sie bardzo wrazliwy na ludzka krzywde i nie potrafil przejsc obok
takiej obojetnie. Teraz, gdy sluchal historii Maji, lzy same cisnely mu
sie do oczu. Chwycil kolejna husteczke, szybko je ocierajac i przy okazji
wysiakujac nos.
-I co bylo dalej?

-Spytal wyciskajac sobie sok z cytryny do kubka z herbata.
-Dalej? Znalazl mnie jakis rybak, który tego dnia zawedrowal nad rzeke.
Wtedy myslalam, ze mialam straszny niefart. Tak bardzo chcialam skonczyc
ze soba, nie nawidzilam siebie i swiata. Nie ma pan pojecia, jak bardzo.
Ale najgorsze bylo to, ze przezylam. Nie czulam nic od pasa w dól, ale
zylam. Z tamtych chwil pamietam tylko tyle, ze wezwal policje i pogotowie.
A potem … Nic … W glowie mam dzióre.
-Pani Maju. W zasadzie nie wiem co mam pani powiedziec. Nie jestem w
stanie okazac tego, jak bardzo mnie to dotknelo. Moze po naszym pierwszym
spotkaniu, mysli pani o mnie, ze jestem gruboskórnym, zimnym draniem.
Ale… Ja … Sadze.
-Wcale tak o panu nie mysle. To prawda, nasze pierwsze spotkanie nie
nalezalo chyba do udanych. Ale jak na nie spojrzec z perspektywy chocby,
dzisiejszego, przynajmniej dla mnie mile spedzonego dnia, to … To bylo
nawet smieszne.
-Chwileczke, pani Maju. Chcialbym pani podziekowac, ze zdecydowala sie
pani opowiedziec mi te historie. Ja musze powiedziec, ze gdybym to ja byl
na pani miejscu. Tu, na tym wózku, to … Za cholere bym sie na to nie
odwazyl. Moze i lekarzem jestem dobrym … Ale odwaga, to ostatnia rzecz,
która niekiedy potrafie sie wykazac. Mówie to pani, szczerze. Jak na
spowiedzi. Do tego tez malo komu potrafie sie przyznac. Wie pani.
-Milo to slyszec doktorze. Postaram sie zatrzymac to dla siebie. Choc nie
wiem, czy to tak bardzo konieczne. W stacji chodza sluchy, ze do króla
lwa,to panu bardzo daleko.
-Ze co? Do jakiego króla lwa? I w ogóle, kto tak twierdzi?
-Doktorze, król lew to ulubiona bajka prawie wszystkich dzieci. On jest
bardzo odwazny i dzielny, naprawde nigdy pan tego nie ogladal?
-Nigdy! Bo wie pani … Jakos nie przepadam za durnymi bajkami, które w
dodatku nic madrego nie wnosza do zycia.
-O nie! Doktorze! Tu smiem sie z panem nie zgodzic. Ta bajka ma bardzo
mocny przekaz. Przede wszystkim opowiada o milosci i o tym, ze w zyciu
najwazniejsze jest wlasnie, wsparcie bliskich i wspólne dzialanie, w
przypadku problemów.
-Aaaaa tam … Takie gadanie. Pani Maju, tak czy siak. Jeszcze raz
dziekuje za to, ze sie pani przede mna otworzyla.
-No, to teraz chyba kolej na pana?
-Jak to teraz? A co by pani chciala o mnie wiedziec?

-Maja znów rozesmiala sie szeroko.
-Nie, niekoniecznie w tej chwili, bo musze sie juz zbierac na ten mój
koncert. Ale prosze przeanalizowac cale panskie zycie i wybrac co
ciekawsze jego szczeguly. Opowie mi pan, przy kolejnej okazji naszego
spotkania.

-Artur az zakrztusil sie przelykana wlasnie herbata.
-W porzadku doktorze? Powiedzialam cos nie tak?
-Nie! Wrecz przeciwnie, to znaczy … Chodzi o, to spotkanie … Co miala
pani na mysli?

-Spytal, gdy doszedl do siebie.
-Aaa. No… Szczerze mówiac, to tak tylko mi sie … Powiedzialo Chociaz,
wie pan? W przyszly piatek tez mam koncert. Moze zechcialby mi pan
towarzyszyc. Spotkalibysmy sie wczesniej, porozmawiali, napili sie kawy, a
potem … no … Wiec co pan na to?

-Artur w pospiechu szukal grafiku na przyszly tydzien, który rano skonczyl
rozpisywac.
-Choleera! W przyszly piatek, niestety … Mam dyzur. Ale … Ale to …
Nic. Król lew Wiktor Banach z pewnoscia chetnie mnie zastapi.
-Slucham?

-Zapytala usmiechajac sie.
-No co. Skoro mnie do króla lwa daleko, to Wiktorowi najblizej. Niewazne!
O której moge sie tu pani spodziewac w przyszly piatek?
-Czyli co, zgadza sie pan pujsc na mój koncert?
-Owszem, czemu nie? O ile Wiktor wezmie za mnie tego dnia dyzur.
-To moze jak bedzie pan to wiedzial na sto procent, to prosze do mnie
zadzwonic.

-Maja siegnela po torebke, zawieszona na raczce jej wózka i juz po chwili,
wyciagnela kolorowa wizytówke, ze swoim numerem telefonu, podajac ja
Arturowi.
-Dziekuje! Oczywiscie, zadzwonie. Jak najszybciej sie da.
-Ciesze sie, bede czekala z niecierpliwoscia. A teraz prosze juz dluzej
nie zawracac mna sobie glowy, doktorze. Niech pan jedzie w koncu do domu i
porzadnie sie wykuruje.
-No co tez pani opowiada! Wcale mi pani nie zawraca glowy. Ale
rzeczywiscie, musze sie troche polozyc, bo temperatura znowu mi rosnie, a
tez nie chcialbym pani dluzej narazac na kontakt ze mna, bo póki co,
jestem w fazie pradkowania.
-Nie szkodzi. Mnie tak latwo choroby nie biora. Moze gdzies pana podwiezc?
Jestem samochodem.
-Ooo nie nie nie! Moje przygody z podworzeniem koncza sie dosc …
Niefrasobliwie. Przejde sie, na autobus.
-Nie rozumiem. Jak to niefrasobliwie? Boi sie pan kaleki? Na wózku? Moze
byc pan spokojny. Nic panu z mojej strony nie grozi.
-Wcale sie pani nie boje. Nie chodzi o to, bron Boze, ze jest pani
kaleka… Znaczy … Ach, czasem powinienem ugryzc sie w jezyk! Ze jest
pani na wózku … Niepelnosprawna. Rozumie mnie pani, pani Maju?
-No to prosze sie nie wyglupiac. Dzisiaj mróz straszliwy, jeszcze sie pan
bardziej zaprawi. Naprawde, podwioze pana, doktorze!
-Ech! No niech juz pani bedzie! Zgadzam sie. Ale nie chcialbym sprawiac
klopotu.
-Zaden klopot. Musze sie jakos odwdzieczyc za te pyszna herbate w tak
mrozny dzien.

-Rozmawiali tak jeszcze chwile, zbierajac sie do wyjscia, gdy do gabinetu,
bez pukania, jak wicher wpadla Lidka, wnoszac za soba zapach mroznego
powietrza.
-Jestem doktorku, pomyslalam ze …

-Urwala konstatujac, ze Artur nie jest sam w gabinecie. Zmierzyla blond
wlosa Maje przenikliwym spojrzeniem i dodala:
-Ze odwioze cie do domu, tak dzisiaj kichasz i prychasz. Ale widze, ze
wcale ci sie tam nie spieszy. Mogles rano byc ze mna przynajmniej szczery
i powiedziec mi, ze o nia ci chodzi.

-Wrzasnela mu prosto w twarz i wycofala sie, trzaskajac drzwiami tak, ze
nieomal wylecialy z futryny.
-Lidkaa! Chowaanieec! Too niee taak! Aaaa, w cholere jasna z babami!

-Rzekl przypominajac sobie o Maji, która skonsternowana wpatrywala sie w
drzwi.
-Pana partnerka jest bardzo zazdrosna. Moze powinien pan z nia porozmawiac
i powiedziec, ze ja tylko tak, przelotnie wpadlam na herbate? Ze nie musi
czuc sie zagrozona?
-To nie jest moja partnerka … Z reszta. Przepraszam, nie chce o tym
rozmawiac. Potem jej wszystko wyjasnie, jedzmy juz.

-W milczeniu wyszli z gabinetu przed stacje, kierowani przez Maje w strone
jej samochodu. Artur katem oka spostrzegl Lidke, która zlowrogim
spojrzeniem mierzyla jego i Maje. Czul sie dziwnie. Nigdy nie mozna bylo
odznaczyc go mianem flirciaza, ani tez powiedziec, zeby kobiety o niego
zabiegaly. Teraz natomiast mial powazny klopot. Maja na tyle dobrze czula
sie w jego towarzystwie, ze zaproponowala kolejne spotkanie. Ucieszylo go
to, bo dziewczyna, choc sporo mlodsza, odrazu mu sie spodobala. Nie mial
pojecia, czy na tyle, by byl w stanie stworzyc z nia cos na ksztalt
szczesliwego zwiazku. Sytuacja z Lidka byla bardziej skomplikowana, bo
relacja miedzy nimi, potoczyla sie zbyt szybko, i nie w ta strone. Byl
tego zupelnie swiadom, ale nie mial pomyslu jak temu zaradzic. Z jednej
strony wiedzial, ze jego sumienie jest czyste. W koncu nic nie obiecywal
Lidce, przeprosil ja i zastrzegl, iz taka sytuacja nie ma prawa sie wiecej
powtórzyc. Lecz po tym, co wlasnie obserwowal wiedzial, ze moga byc z tego
problemy, i to powazne. Zabiegaly o niego dwie kobiety, a on, najchetniej
ucieklby na koniec swiata i pozostawil rozwuj wydarzen w rekach slepego
losu. Wsiedli do samochodu, odprowadzani nienawistnym spojrzeniem Lidii i
odjechali. Z zamyslenia wyrwal Artura miekki glos Maji:
-Dokat mam pana zawiezc?
-yyy… Co? Aaa! Na polna, jesli to nie problem.
-Nie, skadze! Opera, w której koncertuje, oraz pracuje na cwierc etatu
jest dokladnie w tamta strone.
-Pani pracuje w tej operze na Kamiennej? Imienia Stanislawa Moniuszki?
-Tak, dokladnie w tej. Prowadze tam od czasu do czasu warsztaty muzyczne,
dla studentów. Ale od pewnego czasu ubiegam sie tez o prace w przedszkolu.
Wie pan, bardzo lubie dzieci i uwazam, ze muzyka to jest to, na co powinno
sie klasc wielki nacisk, w przypadku rozwoju intelektualnego u maluchów.
-Ale przeciez nie wszystkie dzieci lubia spiewac. No i nie wszystkie
umieja to robic.

-Usmiechnela sie do niego cieplo, spogladajac we wsteczne lusterko.
-Panie doktorze. Sa tez dzieci, które nie lubia jesc owoców, wazyw, czy
przyjmowac witamin w kroplach, tabletkach. A jednak musza to robic, zeby
byly zdrowe, prawda? Tak samo jest z muzyka. Muzyka to szeroko rozumiane
pojecie. Sklada sie na nia gra na instrumentach, spiew, taniec. Wszystko
to jest z nia zwiazane. Nie spotkalam sie jeszcze z maluszkami, które
stawialyby opór, przed spiewaniem, czy tanczeniem w kóleczku, badz graniem
na zrobionych wspólnie instrumentach, takich jak butelka wypelniona
grochem, czy kolorowymi koralikami. Po prostu uwazam, ze to ma wieksza
wartosc, niz sadzanie maluszków przed komputerem, tabletem czy telefonem.
-A wie pani, chyba ma pani racje. Nigdy w ten sposób nie myslalem. Ja
osobiscie tez lubie dzieci. No, wiec co z tym przedszkolem?
-Aaa. Niestety, jeszcze nic nie wiem. Czekam na odpowiedz, choc watpie, ze
bedzie pozytywna, badz jakakolwiek.
-Dlaczego? Sadze, ze ma pani odpowiednie kwalifikacje, wiec niby co stoi
na przeszkodzie?
-Wózek?
-Zartuje pani? Niby dlaczego wózek?
-Doktorze. Zycia pan nie zna? Pracodawcy nie przepadaja za osobami
niepelnosprawnymi. Szczególnie, jesli po zatrudnieniu takiej osoby, w
placówce musza przeprowadzic jakies remonty, zeby takiej osobie latwiej
sie pracowalo. Pozatym, rodzice takich maluszków, tez bywaja dziwni.
Spotkalam sie nawet ze stwierdzeniem – Nie chcemy, zeby naszego syna
uczyla pokraka na wózku.
-Co tez pani opowiada! Gdybym cos takiego uslyszal, to odrazu bym takiej,
jednej z druga i trzecia …

-Zacisnal piesci, groznie nimi wymachujac i dodal:
-Pokazal gdzie ich miejsce. No, i przedstawil pare paragrafów, które
skutecznie zamknelyby im usta.
-To mile, doktorze. Dziekuje. Ale niewielu jest takich, którzy mysla jak
pan. Dodatkowo, Xena. To tez jest problem. Czasem potrzebuje jej takze w
miejscu pracy i …

-Artur na chwile wylaczyl sie ze slowotoku Maji. Jego uwage przyciagnelo
jakiesnazbyt duze zbiegowisko, na przystanku autobusowym.
-Przepraszam, pani Maju, moze sie pani tu zatrzymac? Cos tam sie chyba
stalo, wolalbym to sprawdzic. Takie, zboczenie zawodowe.
-Jasne!

-Odrzekla i zaparkowala samochód mozliwie jak najblizej. Artur wysiadl z
auta i ruszyl szybkim krokiem w strone malego tlumku, zebranego na
przystanku autobusowym.
-Halo! Dzien dobry panstwu, co tu sie stalo?
-Panie, a kto by to wiedzial. Kobita sie napila, zachlala. Zeby to jeszcze
facet, ale to baba, no i padla, jak kloda.

-Odpowiedzial wysoki i barczysty mezczyzna, wychylajac sie sposród ludzi.
-A mozecie sie panstwo przesunac? Zobacze co sie dzieje. Jestem lekarzem.
-No jak co sie dzieje! Napewno pijana. Bo i jakas taka … Nie specjalnie
zadbana.
-Dobrze, dziekuje za panska ocene sytuacji, ale pozwoli pan, ze jednak
sprawdze dobrze?

-Ludzie rozsuneli sie robiac Arturowi nieco miejsca.
-Halo? Prosze pani! Halo! Slyszy mnie pani? Artur Góra, jestem lekarzem.
Co sie pani stalo? Cos pania boli?

-Pytal klepiac kobiete po policzku. Badal kobiete najdokladniej jak tylko
potrafil w obecnych warunkach i bez sprzetu i glosno powiedzial:
-Choleera jaaasnaaa! Ta kobieta nie jest pijana! Najprawdopodobniej to
udar niedokrwienny mózgu! Dlaczego nikt z panstwa nie zadzwonil po
karetke?
-Panie! Po jaka karetke! Przecie ten pan mówil, ze pijana. To po karetke
dla pijaczki bedziem dzwonic? Lepi odrazu po milicje, albo straz pozarno,
czy miejsko. Bo nie wim.
-Odezwala sie starsza kobieta, w kraciastej huscie na glowie.
-Czy pani slyszala co powiedzialem? Ta kobieta jest powaznie chora!
Natychmiast musi trafic do szpitala, bo w przypadku takiego udaru liczy
sie kazda minuta. Prosze natychmiast wezwac karetke, popilnowac tej pani,
a ja zaraz wracam.
-Artur pobiegl do samochodu Maji tlumaczac jej po krótce wszystko i karzac
jej odjechac, by nie spóznila sie na swój koncert, po czym wrócil do
pacjentki.
-Znalazlam jej torebke. Moze sie panu przyda, niechze pan powiadomi jej
bliskich, czy cos.

-Rzekla tym razem jakas mloda dziewczyna.
-Dziekuje. Czy wezwaliscie panstwo pogotowie?
-tak!

-Wrzasneli wszyscy na raz!
-Skad pan wie, ze nie jest pijana? I ze ma ten … No, udar?
-Po pierwsze dlatego, ze jak mi wiadomo jestem lekarzem. Po drugie
dlatego, ze opada jej lewy kacik ust, nikogo z was to nie zaniepokoilo?
Warto czasem bardziej sie przyjrzec czyjemus nieszczesciu, a nieoceniac na
podstawie wlasnych doswiadczen! Do tego, kobieta jest nieprzytomna. Byc
moze w jej mózgu wlasnie zachodza bardzo powazne i nieodwracalne zmiany
przez to, ze panstwo nie zareagowaliscie wczesniej, a mogliscie!

-Wszyscy patrzeli z przestrachem na Góre, nie wazac sie odezwac ani
slowem. Artur siegnal po torebke i znalazl w niej dokumenty poszkodowanej.
Kiedy przeczytal jej nazwisko, az zmrozilo mu krew w zylach i wbilo w
ziemie.
-Malgorzata Raiter? Co? Jak to Raiter!

-Powiedzial glosno patrzac na kobiete. W jego glowie natychmiast pojawila
sie szalencza galopada mysli.
-Anna ma matke? Moze to siostra? Nie, zwazajac na wiek, matka. Jak jej o
tym powiedziec?

-Nadjechalo pogotowie. W krótce oczom Artura ukazali sie Wiktor, Lidka i
Adam.
-O, Wiktor, jak to dobrze, ze to ty!
-Czesc Artur. Tez sie ciesze, ze cie widze, co jest?
-Najprawdopodobniej udar niedokrwienny mózgu. Sztywny kark, lewa strona
sparalizowana, pacjentka nieprzytomna. Aha. Wiktor, sluchaj, bo … Nie
wiem jak ci to … Wiktor, tu sa jej dokumenty. Spójrz sam.
-O Jezu!

-Rzucil Wiktor z przestrachem.
-No wlasnie, i to slodki Jezu. Jak powiemy o tym Annie?
-Spokojnie! Spokoojnie Artur, moze to zbierznosc nazwisk?
-Ty chyba sam nie wierzysz w to co mówisz. Ale dlaczego ta kobieta mieszka
w Krakowie? I dlaczego Anna nigdy o niej nie mówila?
-Nie wiem Artur. Jesli jeszcze tego nie zauwazyles, ona bardzo nie lubi
rozprawiac o przeszlosci, a tymbardziej wywalac swojego zycia prywatnego
na wierzch!
-Wiktor, ale matka? Matka, to rzecz swieta. Dlaczego nie chciala miec z
nia kontaktu?
-Artur, nie wiem! Nie wiemy tez czy to jest w ogóle jej rodzina.
Powiadomie ja jak tylko dojedziemy. A teraz, jak wiesz, musze juz leciec.

-Powiedzial i pobiegl do karetki, gdzie Adam i Lidka dwoili sie i troili
przy Malgorzacie Raiter.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 10.

Noc okazała się być potwornie męcząca dla Wiktora Banacha, który w prawdzie nie miał dyżuru i znajdował się we własnym łóżku, lecz już od jakiegoś czasu miał spore problemy z zasypianiem. Pomimo ostatniej poważnej rozmowy z Zosią, nie był pewien, czy wniosła wiele więcej do ich nadszarpniętych relacji. Rozmawiali właściwie normalnie, jednak w żaden sposób nie odzwierciedlało to tego, co było dawniej. Wspólne posiłki jadane w pośpiechu, pomiędzy dyżurami ojca, a kolejnymi zajęciami przygotowującymi do matury córki, to wszystko, co narazie mogli sobie dać. Dodatkowo Zosia coraz częściej znikała z domu w weekendowe wieczory, co stało się kolejnym zmartwieniem jej taty. Wracała dość późno i nie przyjmowała jakiejkolwiek krytyki, czy nagany twierdząc, że Wiktor przesadza i wszystko wyolbrzymia, nie biorąc pod uwagę tego, że ona ma już 18 lat. Relacje z Anną też znacznie oziębły. Kobieta z nagła bardzo zamknęła się w sobie. Coraz żadziej się uśmiechała, raczej nie wdawała się z nikim w pogawędki. Wiktor doskonale wiedział, że wynikało to z ostatnich przykrych wydarzeń, których głuwną bohaterką była ona. Sam już nie wiedział co było w tym wszystkim najgorsze. Czy to, że od kilku tygodni zachowywała się tak dziwnie? A może to, że z nikim nie chciała o tym rozmawiać i pozwolić sobie pomóc? Z domu wymykała się jak mogła najwcześniej, unikając próby nawiązania rozmowy przez Wiktora, wracała dość puźno, co skótkowało tym, że zaraz po zjedzeniu kolacji i wzięciu szybkiego prysznica, zasypiała niemal natychmiast. Tak więc ogrom kłopotów przytłaczał głowę Wiktora Banacha, spędzając mu sen z powiek. Leżał dość długo, niemal bez ruchu, rozmyślając i wsłuchując się w spokojny i miarowy oddech Ani, leżącej u jego boku.
-Śpi? Czy tylko udaje?

-Zapytał siebie w myślach. Wyciągnął rękę i gładząc ją czule po plecach, okrył ją szczelniej kołdrą. Nie poruszyła się, ani powieki jej nie drgnęły. Wiktor westchnął smutno i wygrzebując się z pościeli postanowił wstać. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta nad ranem. W związku z czym, miał do wypełnienia ponad 3 puste godziny, zanim przyjdzie mu pojechać do stacji. Krzątał się chwilę po domu, sprawdzając właściwie niewiadomo po co, czy aby napewno wszystkie okna są dobrze zamknięte, światła pogaszone. W końcu zdecydował się wziąć prysznic i zejść na dół, do kuchni, w celu wypicia kawy i zjedzenia czegoś, co zazwyczaj nazywał śniadaniem, i co z braku czasu było przeważnie jedynym posiłkiem w ciągu dnia, nie wliczając kilku kaw i czegoś słodkiego. Kilkanaście minut potem, siedział przy stole, zajadając kanapki i popijając je ciepłą kawą. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu i w tej samej chwili zobaczył Anię, która zmaterializowała się u jego boku. Jej dotyk był tak delikatny, niespodziewany i od dawna wyczekiwany, że odruchowo się wzdrygnął.
-Hej! Wystraszyłam cię?

-Zanim odpowiedział, chrząknął wciągając powietrze.
-Trochę. Jeszcze przed chwilą spałaś jak kamień.

-Uśmiechnęła się wahając się przez moment, czy zając miejsce obok, w końcu zrobiła to.
-Anka. Czy możemy wreszcie porozmawiać? Sytuacja między nami od jakiegoś czasu jest dla mnie nie do przyjęcia.
-Wiktor, proszę, naprawdę musimy teraz?
-Tak! Musimy. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zamierzasz w nieskończoność odkładać tę rozmowę?
-Nie, obiecuje ci, że porozmawiamy, ale narazie nie jestem na to gotowa. Nie wiem co mam ci powiedzieć.
-W porządku. Nie musisz nic mówić, ale pozwól, że ja ci coś powiem, dobrze?
-Wiktor

-Próbowała go powstrzymać.
-Powiedz mi, co się z tobą do cholery dzieje, co? Co jest grane, Anka! Nie rozmawiamy już nawet o pogodzie. Nie mówisz mi co się dzieje, dlaczego wciąż chodzisz w podłym nastroju. Dowiedziałem się od Artura, że zdecydowałaś się jeździć tylko do najlżejszych wezwań. Mało tego, to cud, że w ogóle widujemy się w domu, sypiamy w jednym łóżku, a zachowujesz się tak, jak bym był dla ciebie obcym człowiekiem. Aniu, o co tutaj chodzi!

-Mówił coraz bardziej wzburzony Wiktor.
-Nie krzycz, obudzisz Zosię.
-No właśnie. Zośka to jest kolejna sprawa, z którą muszę powalczyć. Odpowiesz na moje pytania?
-Dobrze, przepraszam. Masz całkowitą rację, źle się dzieje, a ja nad tym nie panuję. Poprostu nie jestem w stanie.
-Więc może czas o wszystkim mi powiedzieć i poprosić mnie o pomoc?
-Może.

-Zaczerpnęła powietrza bawiąc się włosami i nawlekając je sobie na palce..
-Ten cholerny dupek podał mnie do sądu.
-Zaraz zaraz, mówisz o tym mężczyźnie, któremu dałaś w nos?
-Tak. Wczoraj dostałam wezwanie, na rozprawę. Odbędzie się 19 grudnia.
-No dobrze, ale to cię tak bardzo stresuje Aniu? Zrobiłaś źle. Jeśli przyznasz się do winy i tak nie grozi ci żaden poważny wyrok. Ten facet nie był na służbie.
-Boże Wiktor. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Ten facet jest szanowanym policjantem specjalizującym się w sprawach przemocy. Czy myślisz, że wobec takiego faktu mam jakiekolwiek szanse? Przecież to jasne, że z góry on ma wszystkich po swojej stronie. Prokuratorów, mecenasów, sędziów, kolegów z pracy. Nawet jego żona nie jest w stanie mi pomóc, bo za bardzo się go boi.
-Aniu, przede wszystkim się uspokój. Posłuchaj mnie. Sama wiele razy powtarzasz, że jest gdzieś na tym świecie sprawiedliwość, tylko trzeba o nią umiejętnie walczyć. Źle się stało, że wówczas nie zapanowałaś nad swoimi emocjami, to prawda. Ale sądzę, że dziękitemu jest szansa, żeby wszyscy poznali się na tym draniu. Jego żona w końcu zmięknie. Twój czyn nie pozostanie bezkarny. Może dostaniesz jakąś karę grzywny, to wszystko. W tym wypadku, nikt nie będzie patrzył na tego człowieka jak na funkcjonariusza policji, ponieważ wtedy, w szpitalu był u swojej żony. A ty również byłaś po dyrzurze. I bez względu na wszystko, do końca musisz zachować zimną krew i spokój. Tylko tak z nim wygrasz. Nie dając się zastraszyć.
-Nie Wiktor. To wszystko nie jest takie proste jak ci się wydaje. Owszem, masz trochę racji, ale nie masz pojęcia do czego zdolni są tacy dranie. Co za problem przekupić świadków, mecenasów, tych wszystkich ludzi? Wyciągną coś z mojej przeszłości, kto wie, może Stanisław jakimś cudem im pomoże. Zniszczą moją reputację! A to wszystko przez to, że ja chyba nigdy nie nauczę się panować nad emocjami. Ten drań! Dupek i psychol wyniszczył mnie psychicznie! Nigdy nie przestanę się go bać! Rozumiesz? Nigdy!

-Wiktor już chciał coś powiedzieć, lecz zanim zdążył otworzyć usta, zwarta i gotowa wypadła z domu jak wicher, trzaskając drzwiami. Miał małe szanse, żeby ją dogonić zważając na to, że na dworze był ostry mróz i nie zwariował na tyle, by gonić ukochaną w samych papciach i szlafroku. Chwilę potem usłyszał jak spod domu odjeżdża jej samochód. Westchnął ciężko, nazbyt energicznie wrzucając brudne naczynia do zmywarki.
-Co się tutaj dzieje? Znowu się kłócicie? Oboje powariowaliście, czy jak? Jest piąta dwadzieścia. Normalni ludzie o tej porze śpią!

-Usłyszał z nagła za sobą głos córki.
-Oczywiście, że normalni ludzie śpią o tej porze. Zwłaszcza tacy, którzy do domu wracają po trzeciej nad ranem co?
-O co ci znowu chodzi. Uczyłyśmy się z Gośką do pracy klasowej z Fizyki, z całego półrocza.
-Tak? Przez całą noc?
-Wiesz tato, może to dziwne, ale wyobraź sobie, że materiał z całego półrocza, w dodatku z Fizyki nie jest przyswajalny w godzinę.
-W porządku. A czy ta Gośka nie jest czasami szczupłym i przystojnym blondynem i nie ma jednak na imię Marcel?
-Dosyć tego! Mam cię już serdecznie dosyć, rozumiesz tato? Co się z tobą ostatnio dzieje? Przez to, że nie możesz się dogadać z Anką, mnie się obrywa. Marcela, to ty zostaw w spokoju, on nie ma z tym nic wspólnego i nie, naprawdę uczyłam się u Gośki. Nie mam już obowiązku ci się z niczego tłumaczyć.
-Nie pozwalaj sobie Zośka, dobrze? Osiemnaście lat masz chyba tylko na papierze, bo w głowie ostatnio mocno ci się poprzewracało. Nie Zachowujesz się jak Zosia, którą znam. Co ty sobie do jasnej cholery wyobrażasz, co? Skończyłaś osiemnaście lat i wydaje ci się, że świat należy do ciebie? Imprezujesz już nietylko w weekendy, ale i w tygodniu ci się zdarza. A matura? Obchodzi cię jeszcze w ogóle? Co z twoimi wymarzonymi studiami? Chciałaś dostać się na astronomię, i co? Już nie chcesz? Co, Marcel przysłonił ci cały świat?
-Jesteś potworem w ludzkiej skórze! Nie wytrzymam tu z tobą ani chwili dłużej. I powiem ci, że nie dziwię się Ani, że tak od ciebie ucieka. Kota też można zagłaskać na śmierć. Cześć!

-Ryknęła i poraz kolejny tego dnia, Wiktor poczuł się znokałtowany. Próbował jeszcze coś powiedzieć, coś wskórać, lecz jej kroki ciężko zadudniły na schodach. A po godzinie znów pojawiła się na dole z dwiema wypełnionymi walizkami. Wiktor zamarł na ten widok i przez chwile, nie wiedział co powiedzieć. Widząc jednak, że to nie żarty i pierworodna zmierza ku drzwiom, poderwał się z krzesła i zagrodził jej drogę.
-Zośka, co ty odstawiasz, przestań się wygłupiać!
-Ja się wygłupiam? Ja? To z tobą jest coś nie tak. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie. Dobrze nam zrobi odpoczynek od siebie, skoro tak bardzo wedłóg ciebie przeginam.
-Zośka, proszę cię! Uspokuj się. Dokąt ty się tak właściwie wybierasz, co?
-Do mojego chłopaka. Marcela. Mam prawo. Nie zatrzymuj mnie. Poprostu zadzwoń, jak napowrót staniesz się ojcem, którego znałam i kochałam!

-Po tych słowach, chwyciła mocniej swoje walizki, trzasnęła drzwiami, a Wiktor nie miał odwagi patrzeć w ślad za nią przez okno. Siedział przy stole nie mogąc uwierzyć, jak w niecałe pół godziny, udało mu się pokłócić z dwiema najbliższymi sobie osobami. Dzień na dobre się nie zaczął, ale on miał go już dość. Słowa Zosi huczały mu w głowie niczym olbrzymie maszyny, pracujące przy naprawach dróg. Z zamyślenia wyrwał go spory, ścienny zegar, który wybijał siódmą trzydzieści. Podniósł się i zdecydował, że tego dnia w stacji pojawi się wcześniej, bo tylko praca pozwalała mu na jakiś czas oderwać się od wszystkich problemów i ponurych myśli. Chwilę zajęło mu wyszukanie odpowiednio ciepłych ubrań, lecz w końcu udało mu się wyruszyć w drogę. Jadąc myślał o tym, że święta zbliżają się w ekspresowym tępie.
-Niedługo znowu trzeba będzie wybrać się na zakupy, to jest, pobawić się w świętego Mikołaja. O ile do świąt to wszystko jakoś się rozwiąże i będę miał komu zrobić te cholerne prezenty!

-Powiedział do siebie, akcentując ostatnie zdanie mocnym uderzeniem pięścią w kierownicę. Kiedy zaparkował przed stacją, zobaczył zaparkowany motor Piotrka i przyspieszył kroku. Chciał go poszukać w stacji, jednak rozejrzawszy się zauważył, jak Strzelecki przygotowywał ambulans na ich dzisiejszy dyżur.
-Ooo! Witam doktorze. Nie za wcześnie trochę doktor przyjechał? Jeszcze pół godziny mamy. Zegarek się panu przestawił, czy jak?
-Piotrek, już ty się o mój zegarek nie martw. Lepiej wcześniej niż wcale. A tak pozatym, to co ty za partyzantkę w grudniu uprawiasz co?
-Ja? O co doktorowi chodzi?

-Spytał przestając skrobać szyby karetki i spoglądając na Wiktora.
-No ty, ty. Kto normalny przyjeżdża motorem w prawie dwudziestostopniowy mróz? Życie ci niemiłe Piotrek? Ojcem za chwile będziesz.
-Aaaa! To ooto doktorowi chodzi. Spokoojnie! Jeżdżę ostrożnie. Narazie musi mi wystarczyć motor. Auto nam się trochę posypało. Wczoraj zawiozłem do mechanika i z pewnością postoi dwa tygodnie. Ale to miłe, że doktor się tak o mnie martwi.
-Jutro nie widzę przed stacją tego sprzętu, rozumiesz? Autobusy jeżdżą, są bezpieczniejsze.
-No co doktor!
-Czy wyraziłem się jasno? Nie mam zamiaru zerwać przez ciebie jakiejś nocki i zbierać cię z jakiegoś chodnika spod tego żelaztwa. Albo będziesz przyjeżdżał autobusem, albo ja będę cię osobiście tu przywoził.
-No to i tak będzie doktor musiał zrywać nocki. Jestem tu od szóstej i szoruje na skrobaku, 26 P ledwo dzisiaj zapaliła.
-Piotrek, bez dyskusji. Wolę zarywać noce w szczytnym celu.
-Doobra już doobra. Będę przyjeżdżał autobusem. Swoją drogą, doktor Anna chyba dzisiaj pana ugryzła co? Taki pan złośliwy, kąśliwy. Zupełnie jak baba w okres.
-Skończyłeś już?
-Jeszcze nie. Zostało 26 S.
-Pytam, czy pieprzyć bez ładu i składu skończyłeś.
-Aaaaa! Sie rozuuumie. Doktor idzie do stacji, herbatki tam panu zrobią, uspokoją, wyciszą.

-Wiktor nie mógł się powstrzymać i odwracając się do Piotrka uśmiechnął się lekko, pukając się znacząco w czoło.
-Jest … Anna?
-Czyli jednak ugryzła taak? Nie, nie ma. Pojechali już, z Lidką i Adamem. Aaa, właśnie właaśnie, doktorze, niech pan poczeka. Lidka przyjechała dzisiaj z Górą.
-Co?
-Naprawdę, nie żartuję. Wysiedli z jednego samochodu. Trajkotali jak para najlepszych przyjaciół. Ja nie wiem, ale sądzę, że … coś tego, wie doktor.
-Ty już nie myśl Piotrek nie myśl, bo myśliwym zostaniesz i stracę najlepszego kierowcę w mieście. Nawet jeżeli jest, jak mówisz, to ich sprawa chyba, nie?
-Taa! Z panem naprawdę coś nie tak dzisiaj. Najpierw mnie pan ochrzania, teraz mi pan słodzi.
-24 S?
-Usłyszeli w krótkofalówkach i przerwali rozmowę.
-Zgłaszam się, ruda co jest?
-Dzwoniła jakaś kobieta. Twierdzi, że jej osiemdziesięcio-siedmio letni sąsiad od trzech dni jest zamknięty, sam w domu. Kobieta mówiła też, że starszy pan porusza się na wózku i jest bardzo schorowany.
-Dobra, przyjąłem. Jedziemy tam. Podaj adres?
-Asnyka 47
-Ale wyślij na wszelki wypadek patrol policji. Człowiek może rzeczywiście potrzebować naszej pomocy
-Zrozumiałam.
-Słyszałeś Piotrek? Kończ tę zabawę, jedziemy. Gdzie Martyna?
-Jestem jestem doktorze. Jak zawsze

-Powiedziała biegnąc do karetki.
-Świetnie! Plecak, monitor, jest?
-Jeest jeest, wszystko maamy.
-No to ruchy ruchy Piotrek. Nie ma czasu.

-W 20 minut później byli na miejscu, nie wdając się po drodze w zbędne dyskusje. Na miejscu zastali kurpulętną, na oko sześćdziesięcioletnią kobietę, która odśnieżała obejście.
-Halo! Dzień dobry! Pogotowie ratunkowe, Wiktor Banach. Jestem lekarzem, to pani nas wzywała?
-Boziu kochana. Tosz oczywiście, że ja was wzywałam. A niby kto, duch święty? Tam, w tym domu człowiek potrzebuje pomocy, lekarza.
-Spokojnie, spokojnie. Powolutku, dobrzee? Czy ten człowiek mieszka sam?

-Kontynuował Wiktor.
-A gdzież tam sam. Ze swoją córką, lafirynda taka, co świat nie słyszał i nie widział.
-Chwileczke, skupmy się na pacjencie, może mi pani coś więcej powiedzieć?
-A jakże, toć przecie mówię. Lafirynda, znaczy, córka jego, za chłopami się ugania. Ojca samego dniami i nocami zostawia. Panie, a czy to wypada? Ona bliska pięćdziesiątki będzie. Ojca ma stareńkiego, schorowanego, życie jej poświęcił, bo sam ją chował. A ona tak mu się odwdzięcza? Wszyscy tu wiedzą, że za pieniądze się prostytuuje. Jak by to innej pracy na świecie nie było. Tylko dupe chłopom pokazywać, i do hałupy ich sprowadzać. A ojciec, to jak jej się przypomni, to zadba. A jak nie, to nie. Tosz mnie kiedy serce pęknie i to po mnie przyjedziecie.
-A gdzie jest teraz ta kobieta? Córka tego pana?
-A kto ją tam wie. Pewnie się gździ gdzie po kontach. Zostawia staruszka samego, bozieńku, w taki mróz. Ze 3 dni jej tu już nie było. A on na wózku, ani sam jeść nie zrobi, niewiadomo czy żyje
-Dobra, dosyć tego. Który to dom?

-Zapytał zdegustowany Piotrek.
-A tam, zaraz na przeciwko.
-Ma pani może klucze?
-Panie! Czyś pan na głowe upadł, czy co? Jak bym klucze miała, to bym was nie wzywała, tylko sama pomogła panu Władysławowi. Tyle razy jej mówię. Dajże mnie kobieto klucze, ja się zajmę i pomogę. Bo od ciebie w godzinę śmierci szklanki wody nie uświadczy. A to ona, wiecie państwo? Nawyzywała, w gębę mi napluła i o! Tyle.
-Dzieciaki, bierzemy zabawki i biegiem.
-Obiegli dom dookoła, stukając i nawołując starszego pana. Niestety, bez rezultatów. Wiktor miał złe przeczucia, chwycił krótkofalówkę i powiedział.
-Ruda, co z tym patrolem? Wygląda na to, że człowiek naprawdę może potrzebować pomocy, a dom jest zamknięty na cztery spusty.
-Będą za 15 minut.
-To niech się pospieszą, w tej sytuacji każda minuta jest cenna.
-Nie ma sensu czekać doktorze. Może okno?
-Piotrek, bardzo cię proszę, nie kombinuj. Zaraz tu będzie policja i pomogą nam wejść do tego domu.
-Ale przecież sam pan powiedział, że liczy się tu każda minuta. Jeżeli sytuacja wygląda tak źle jak mówiła ta kobieta, to.
-Piotreek!

-Wrzasnęli Wiktor z Martyną równocześnie, próbując powstrzymać Piotrka. On nie posłuchał. Dziarsko podszedł do jednego z okien i znalazłszy jakiś zmarznięty na kość kamień, wycelował w szybę, która pękła z trzaskiem. Pozostała dwujka znalazła się przy Strzeleckim w mgnieniu oka.
-Piotrek, zwariowałeś? Przecież nie możemy nic robić na własną rękę, jeśli ta kobieta tu wróci i oskarży nas o włam?
-Martynka, wiele już było takich sytuacji, w których nie mogliśmy nic robić na własną rękę.
-Piotrek piotrek, ty kiedyś słono pożałujesz tej swojej niezłomnej odwagi. Dajcie mi sprzęt, wchodzę tam.

-Wtrącił Wiktor.
-No nie. Następny. Oboje jesteście niepoważni doktorze.
-Martyna, spokojnie. Skoro nie zdołaliśmy powstrzymać Piotrka, wytłukł już tą szybę to trzeba iść za ciosem. No co, mam tu tak stać i czekać?
-Idę z panem doktorze.
-nie nie nie nie nie. Zostań tu z Martyną.
-Ale

-Wiktor westchnął przeciągle spoglądając na nich znacząco. Poczym wziął sprzęt i wdrapując się powiedział.
-Wejdę tam i otworzę drzwi od środka, a wtedy weźmiecie nosze i wiecie co robić. Tymczasem czekajcie tu na policje i wyjaśnijcie sprawę.
-Tak jest. Nieustraszony Wiktorze Banachu

-Ryknął tubalnym głosem Piotrek, przykładając sobie do ust dłoń zwiniętą w trąbkę.

-Z niemałym wysiłkiem, udało się Wiktorowi wejść do owego domu przez wybite okno. Gdy znalazł się na wewnętrznej stronie parapetu, zeskoczył prędko i rozglądając się badawczo nawoływał.
-Halo? Jest tu kto? Pogotowie ratunkowe, haloo!

-Biegał po domu, zaglądając do wszystkich pomieszczeń, a z każdą chwilą to co widział, przestawało mu się podobać. Dom z zewnątrz nie wyglądał tak źle jak wewnątrz. Pomieszczenia i meble w nich nie były w prawdzie stare, lecz z pewnością bardzo zaniedbane. Dom ewidentnie potrzebował kobiecej ręki. Wszędzie unosił się zapach kórzu,a ponadto w domu było potwornie zimno. Nagle do jego uszu dobiegł dziwny dźwięk. Chrapliwy, charkoczący, przejmujący ludzki jęk. Natychmiast skierował się w tamtą stronę. Wbiegł do małego i dusznego pomieszczenia. W pierwszym odruchu zasłonił twarz rękami, gdyż zapach niemytego ludzkiego ciała, niemal odrzucił go spowrotem na korytaż. Opamiętał się jednak szybko i raźno wkroczył do środka.
-Halo? Dzień dobry? Doktor Wiktor Banach, pogotowie ratunkowe. Słyszy mnie pan? Halo! Czy pan mnie słyszy?

-Pytał pochylając się nad starszym człowiekiem. Widok, który się przed nim rozciągał zmroził mu krew w żyłach. Mężczyzna leżał na podłodze, obok swojego wózka. Piżama, którą miał na sobie nie mogła go ochronić przed mrozem, który wdzierał się do tego wielkiego domu wszelkimi możliwymi drogami. Treść pampersa wylewała się, a nadomiar złego starszy pan oddychał z trudem, już na pierwszy rzut oka Wiktor wiedział, że musi być wyziębiony. Wyjął krótkofalówkę i rzekł.
-Piotrek, zaraz otworzę drzwi. Niech Martyna zostanie w karetce. Tak będzie lepiej.

-W odpowiedzi zabrzmiało.
-A co, trupa pan tam ma? Doktorze?
-Przestań sobie żartować. Bierz nosze i do mnie. Jest bardzo źle.
-Tak jest doktorze.
Proszę pana! Jak się pan nazywa. Co tu się stało?

-W odpowiedzi usłyszał kilka bardzo silnych kaszlnięć, po nich krótkie charczenie, oraz prawie niemożliwe do zrozumienia: – Władysław!
-Świetnie! Panie Władysławie. Za chwileczke panu pomożemy, dobrze? Musi mi pan powiedzieć, gdzie są klucze do drzwi mieszkania. Muszę otworzyć ratownikowi medycznemu i obaj spróbujemy panu pomóc.
-Niee … Niee … Córkaa.
-Córka ma klucze, taak? Ale jej tu nie ma, a pan natychmiast musi otrzymać pomoc.
-Teeeleeefooon.

-Wycharczał z ledwością starszy pan, nieporadnie wskazując szafkę nocną, na której już niemal piętrzyły się stosy naczyń z resztkami jedzenia. Wiktor odetchnął głęboko podchodząc do szafki. Chwilę mu zajęło, nim znalazł odpowiedni numer w komórce pana Władysława. Niestety, wzywany abonent miał wyłączony telefon.
-Szlak!

-Zaklął soczyście i ponownie odezwał się do krótkofalówki.
-Dzieciaki, co z tą policją? Nie mogę otworzyć drzwi. Z tego co zrozumiałem, klucze do mieszkania posiada tylko córka pana Władysława. Próbowałem się z nią skontaktować, bez rezultatu.
-Jakby pan wiedział kiedy zapytać, doktorze. Właśnie przyjechali.
-Dobra, Piotrek. To uporajcie się z tymi cholernymi drzwiami i dawaj tu do mnie. Ja tymczasem zbadam pana.

-Schował krótkofalówkę do kieszeni i pośpiesznie zaczął wyciągać z plecaka potrzebne sprzęty, oraz leki.
-Panie Władysławie. Kiedy pan coś jadł ostatnio co?
-Ja … nie wiemmm … Przeepraszszammm … pannna … zzza. Kłopoooottt …
-Proszę się nie denerwować. Proszę leżeć spokooojnie, zaaraz pana zbaadam, ocenimy pana staaan. Czyli nie wie pan, kiedy jadł, taak? Czy córka pierwszy raz zostawiła pana na tak długo?

-Pytał zbierając parametry.
-Choleeeraa jaaasnaa. Niedobrze z panem. No więc jak z tą córką?
-Ja … Chciałemmm … Zimmmmnnnooo … Kkkommminnnnekkkk.
-Chciał pan rozpalić w kominku, tak? Rozumiem. Wtedy spadł pan z wózka? Całe szczęście, że nic pan sobie nie połamał.
-Ona przyjdziee … Krzyczy …
-Spokojnie, spokojnie. Wszystko będzie dobrze.

-Na raz, obaj usłyszeli huk, dochodzący z drugiej części domu. Wiktor już wiedział, że policji udało się wywarzyć drzwi.
-Panie Władysławie. Przyjmuje pan jakieś leki?
-Lllekkki … Ona przyjdzie … Dać.
-W porządku, spokojnie. Gdzie są te leki, pokaże mi pan?
-Doktorze, gdzie pan jest? Wszedłem do środka.

-Odezwał się głos Piotrka w krótkofalówce.
-Ostatnie drzwi po prawo, szybciej Piotrek.

-Minutę potem, Piotrek, w asyście młodego funkcjonariusza policji, wpadł do pokoju jak wicher. Ich odruch zaraz po wejściu był dokładnie taki sam, jak w wypadku doktora Banacha. Policjant grzecznie przeprosił, i wybiegł mało nie potykając się o próg.
-Wrażliwy nosek coo? Ciekawe czy znajdzie toaletę.

-Skomentował Piotrek rzucając okiem na całokształt sytuacji.
-Jezu! Przecież to trzeba być potworem, żeby w taki mróz zostawić tak schorowanego człowieka zamkniętego w domu. Na tak długo!
-Piootrek Piootrek! Nie lamentuj mi tutaj. Pan Władysław ma bardzo kiepskie parametry, ciśnienie 140 na 100, saturacja 60, głęboka anemia, cukier 50, temperatura 35 i 5. Wkłucie, płyny i kroplówy, przepływ na maksa.
-Pan doktor to niedługo wcale nas nie będzie potrzebował. Wykonał za nas całą robotę i wystarczy tylko odtransportować starszego pana do karetki.

-Stwierdził Piotrek uśmiechając się do pana Władysława.
-Przeestań. Nie możemy odwieźć go w takim stanie. Musimy go umyć i przebrać.
-To może ja się na coś przydam?

-Usłyszeli za plecami głos Martyny.
-Martyna, miałaś czekać w karetce.
-Tak. Miałam czekać aż zamarznę na kość, ale widzę, że tu wcale nie jest lepiej. Rozumiem, że chciał mnie pan ochronić, bo jestem w ciąży doktorze, ale naprawdę, nie trzeba.
– Kobiety w ciąży bardzo źle reagują na zapachy, chciałem …
-Proszę na drugi raz nie decydować za mnie, okej?

-Przerwała mu w pół słowa. On nie odpowiedział, tylko starał się kontynuować badanie i rozmowę z pacjentem.
-Proszę teraz głęboko oddychać. Głębooko głęboko głęboko. Ooo tak! Świetnie! Uuuuuu! No niestety nie mam dla pana dobrych wiadomości. Ma pan zapalenie płóc, a z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo to jest niebezpieczne w pana wieku. Dodatkowo, jest pan odwodniony, niedożywiony i bardzo wyziębiony, ma pan bardzo niski cukier, wysokie ciśnienie. Panie Władysławie. Muszę powiadomić opiekę społeczną o tym, co dzisiaj tu zastaliśmy. Pan potrzebuje całodobowej opieki. Córka często pana zostawia, prawda?
-Takkkk.
-Wie pan, że gdyby nie czujność sąsiadki, byćmoże jutro już nie byłoby pana wśród nas? Pański organizm jest na granicy. Nie ma siły walczyć z chorobą. Regularnie przyjmuje pan leki?
-Sssstarrrrammm ssssię!
-Dlaczego pana córka nie wynajmie pielęgniarki? Przecież jest taka możliwość!
-Zossstawćssie ją … Ja i tak, nnniedłłługgggo! Już, odeeejdę.
-Jeżeli będzie pan pod stałą opieką lekarską, pielęgniarską, to jeszcze nas wszystkich przeżyje.
-Pannn raczy żżarrrtować doktoooorzeee.
-Niech mi pan wierzy, lub nie. Żart to ostatnia dziś rzecz, na którą dam radę się zdobyć. Opiekę społeczną i tak muszę powiadomić. Dobra. Ja poszukam tych leków, które pan przyjmuje.

-Zakończył Wiktor otwierając wszystkie szafki pokolei.
-A ja z koleżanką, znajdziemy panu jakieś czyste ubranka, troszkę umyjemy i będzie się pan czuł jak nowonarodzony. Wtedy zabierzemy pana do karetki i odwieziemy do szpitala. A tam, to dopiero postawią pana na nogi.

-Piotrek i Martyna w mig uporali się z podstawową pielęgnacją pana Władysława. Wiktor po znalezieniu potrzebnych leków, zajął się powiadomieniem opieki społecznej o stanie rzeczy. Kiedy cała trujka, z pacjentem na noszach oddalała się w stronę karetki, z nadjeżdżającego prędko auta, które zatrzymało się pospiesznie, wyskoczyła kobieta. Wszyscy popatrzyli na nią ze zgrozą, gdy pędziła w ich stronę przez oblodzony chodnik, w wysokich na conajmniej 10 centymetrów szpilkach, skórkowym płaszczyku i spudnicy, która nie sięgała jej nawet do kolan.
-Na miłość boską, co się tutaj wyrabia! Kim państwo jesteście? Proszę zostawić mojego ojca w spokoju!
-Nie za ciepło się pani ubrała?

-Wypalił ostro Piotrek, wbijając w kobietę lodowate spojrzenie.
-Słuchaam?
-Musi być pani wręcz gorąco, skoro mamy piętnasto stopniowy mróz, a pani ubrana jak na pokazie mody letniej.
-Przepraszam bardzo, czy pan mnie obraża?
-Nie, ale twój ojciec nie jest tak gruboskórny jak ty. Nie pomyślałaś, że zostawiając go w taki mróz samego w domu skazujesz go na pewną śmierć idiotkoo?
-Proszę nie mówić mi po imieniu, drogi panie.
-W takim razie to imie bardzo do ciebie pasuje. Kobieto. Prawie zabiłaś swojego ojca rozumiesz to? Gdyby nie my, to …
-Piotrek Piotrek Piotrek. Dosyć! Zabierzcie pana do karetki, podłącznie mu tlen, żeby się lepiej oddychało i włącz ogrzewanie na maksa. Ja porozmawiam z panią.
-No, wreszcie, jakaś kompetętna osoba. O co tutaj chodzi. Co się tutaj dzieje. Wypieprzyliście drzwi do mojego domu, oo! Okno teeż? Nieee no ja was do sądu podam poprostu. Cholerna służba zdrowia.
-Chwileczkę, może mnie pani wysłucha co? Oczywiście, ma pani prawo złożyć na nas skargę. Ale ja również nie pozostanę pani niczego dłużny i powiadomiłem opiekę społeczną o tym, co zastałem na miejscu wezwania.
-A kto pana wezwał, cholerny lekarzyno? Mój ojciec? Przecież on nawet jeść sam nie potrafi. Skądżeście się tu wzięli, szlak mnie jasny zaraz trafi.
-Wezwała nas sąsiadka. Na całe szczęście, jeszcze nie było za późno. Zdaje sobie pani sprawę, co pani grozi za pozostawienie tak schorowanego człowieka na tyle dni? Samego? Bez jedzenia, wody, bez pomocy?
-A kim pan jest, żeby mnie oceniać. Co ty o mnie wieesz człowieeku. Dniami i nocami charuję, żeby on miał co zjeść, żeby pampersy miał. Myślisz, że mnie stać na jakąś pożal się Boże pielęgniarkę? Dostają takie pieniądze, a i tak nic przy starszych ludziach nie robią. Tyle się tego słyszy w telewizji? Myślisz, że ten wielki dom, to tak, o, z ojcowskiej ręciny da się utrzymać? Opalić, ogrzać? A jeszcze on, zajmować się nim, nakarmić.
-Skoro sobie pani nie radzi, to należałoby pomyśleć o specjalistycznym ośrodku, gdzie się nim odpowiednio zajmą, a nie zostawiać go na pewną śmierć. Ale tym już zajmie się opieka społeczna, a w przyszłości pewnie i sąd.

-Kobieta prychnęła potrząsając rzęsami.
-Dokąt go zabieracie?
-Do szpitala w leśnej górze. O, tam czeka na panią policja. Może im powie pani wszystko, to co mnie.

-Policja zajęła się kobietą, a Wiktor wrócił do karetki i ruszyli pędem do karetki. Przez całą drogę czuwał nad panem Władysławem, któremu udało się zasnąć.
-Nie sądziłem Piotrek, że tak cię ruszy ta sytuacja. Sam byłeś w podobnej, i.
-Doktorze. Może mi pan tego nie przypominać? Pozatym, nie wydaje się doktorowi, że to jednak była troszeczkę inna sytuacja? Mój ojciec nie chciał się leczyć na własne życzenie.
-Dooobra, doobra. Już. Przepraszam. Masz rację.
-Mówię panu. Jeszcze chwila, a coś bym jej zrobił. Jak tak można. To serca trzeba nie mieć.
-Nie słyszałem jeszcze o człowieku, który byłby w stanie żyć bez takiego narządu, ale zaczynam wierzyć, że jest to jednak możliwe. Na przykładzie tej kobiety.
-Ja też mam nadzieję, że opieka społeczna zareaguje i że pan Władysław zostanie umieszczony w jakimś ośrodku.

-Przyłączyła się Martyna.
-Powie mi pan, doktorze, co to się dzisiaj stało u was w domu? Ania była rano dziwna. Jak od jakiegoś czasu z resztą. Pokłóciliście się?
-Od jakiegoś czasu, dobrze powiedziane. Nie dogadujemy się. Ten dzień już mogę spisać na straty. Tak, macie rację. Pokłóciliśmy się rano. Najpierw z Anną, a potem rozmowa z Zosią też okazała się jedną wielką awanturą i wyniosła się … Do Marcela.
-Przykro mi, doktorze. Ale wszystko się ułoży. Zobaczy pan.

-Kontynuowała Martyna, obejmując Wiktora jedną ręką. Rozmawiali jeszcze chwilę, dojeżdżając do szpitala. A gdy przekazali pacjenta na sor, odpoczywali w stacji, nabierając sił, na kolejne wezwania, które z pewnością czekały ich jeszcze tego dnia.

Categories
Moje fanfiction

rozdział 9

Grudzień zaatakował, zdawałoby się z nienacka. Ratownicy pracowali niemal bez wytchnienia, przy poważniejszych, bądź mniej skomplikowanych ludzkich wypadkach. Lidka, Artur i Martyna, przyjechali do stacji po skończonym dyrzurze wykończeni całodniową pracą.
-Uff! Nie wiem jak wy, ale ja mam dosyć dzisiejszego dnia. Ci ludzie są naprawdę nieodpowiedzialni. Mrozy takie, ślizgawica, a gamonie nadal na letnich oponach jeżdżą. No i nie dziwota, że potem tyle wypadków przed świętami.

-Powiedziała Lidka sadowiąc się przy ciepłym kaloryferze.
-Pani Chowaniec. Co pani się tak denerwuje. Ludzie zawsze są mądrzejsi, choćbyśmy nie wiem ile tłukli im do głów, że o każdej porze roku, a szczególnie zimą trzeba dbać o bezpieczeństwo swoje i innych.
-Właśnie, niestety doktor ma rację. Ja pracuję tu już trochę dłużej od ciebie Lidka i co roku jest to samo. Wypadki samochodowe, upadki na oblodzonych chodnikach, schodach i tak dalej. Najwidoczniej pewnych rzeczy nie da się zmienić, a my przynajmniej nie możemy narzekać na brak zajęć, prawda?

-Odezwała się Martyna przebierając się za parawanem.
-Może i tak. Ale za każdym razem, jak widzę taką bezmyślność na drogach to i tak szlak mnie trafia.
-Przyzwyczaisz się, zobaczysz. Chyba nie będę wam już do niczego potrzebna? Obiecałam Piotrkowi, że wrócę najwcześniej jak to tylko możliwe.
-Nie no, się rozumie, co nie? Doktorku? Piotrek to pewnie najchętniej zatrzymałby cię w domu do porodu.
-Skąd wiedziałaś? Rozważał w zaciszu własnego sumienia taką możliwość, ale skótecznie wybiłam mu ją z głowy. Obiecałam w prawdzie, że nie będę za wiele nosić, przemęczać się, ale od karetki odpocznę już w znacznie zaawansowanej ciąży.
-No i bardzo dobrze. Tak trzymaj. Ja też bym się nie dała zamknąć w domu, za żadną cenę, bo przecież facetom o to tylko chodzi, nie?
-Chowaniec, nie bądź taka hop do przodu, bo ci tył przejadą, dobrze? Herbatę idź … Mi zrób.

-Wtrącił się do rozmowy Góra.
-Herbatę? O nie nie nie nie nie. To już znacznie wykracza po za zakres moich obowiązków.
-Pani Lidio, to jest polecenie służbowe.

-Lidka uśmiechnęła się szelmowsko mówiąc:
Służbowe? No to troszeczkę się spóźniłeś, doktorku. Jak byś zapomniał, od kilku minut jesteśmy po dyżurze. A po drugie, nie przypominam sobie, żeby …
-Dobra dobra. Nie marudź mi tu, Chowaniec. Idź mi zrób te herbatę, bo zimno jak jasna cholera. Ogrzewanie chyba znowu nie działa, będę musiał to zgłosić.
-Koniecznie doktorku, bo jak tak dalej pujdzie, to zacznę sobie naliczać dodatkową pęsję za robienie herbatek dla ciebie.

-Martyna wkładając kurtkę i wyglądając przez okno śmiała się serdecznie, przysłuchując się rozmowie dwojga pozostałych.
-Kto się czubi, ten się lubi. Nie przeszkadzam wam, uciekam, bo Piotrek pewnie już czeka na zewnątrz. Do jutra.
-Paa!

-Odpowiedzieli zgodnym chórem Lidka z Arturem, żegnając oddalającą się szybko Martynę.
-Na nas też już czas doktorku. Ile można tkwić w robocie, nawet nic nie robiąc.
-Mnie tam do domu się nie spieszy pani Lidko.
-Oo! A można wiedzieć dlaczego? Co to, pewnie sterta brudnych garów w zlewie, chroniczny brak chęci gotowania dla samego siebie, dodatkowo trzeba wyprowadzić i nakarmić kluska, co, doktorze? Zgadłam?
-Pani Lidio. No pani to jak coś powie, to naprawdę … Ma pani trochę racji.
-Wiedziałam, czytam to poprostu w twoich oczach doktorku. Aaaa … Apropo doktorka. Może czas z tym coś wreszcie zrobić?
-Niestety będę musiał coś z tym zrobić. Bo przecież nikt za mnie nie posprząta, nie ugotuje, nie nakarmi i nie wyprowadzi Kluska.
-Mówiłam raczej o tym, że … Tak właściwie to. Dziwnie się do siebie zwracamy. Pan albo po imieniu i nazwisku, albo jedno, lub drugie. Nie ma pan dość tych formalności?
-W żadnym razie. Trzeba umieć zachować jakąś przestrzeń w relacjach między kierownikiem stacji, a podwładnymi.
-Oj doktorku, no proszę cię. Mnie to cholernie męczy. Lidka jestem.
-Eeech! No dobrze już … dobrze. Artur. Zrobię dla pani … znaczy, chciałem powiedzieć, dla ciebie ten malutki wyjąteczek. Nie wiem dlaczego to robię, bo nawet Strzelecki i Kubicka nie mają takiego przywileju.
-Jak to dlaczego. Dlatego, że ani Kubicka, ani Strzelecki, nie zostają po dyrzuże tylko po to, żeby zrobić ci herbatkę.
-Barrrdzo śmieszne, naprawdę, uśmiałem się jak koń w Boże narodzenie.
-Dlaczego jak koń?
-A musi być konkretny powód?
-A dlaczego w Boże Narodzenie?
-Choowaanieec! Przeginasz. Przyuważ z kim fruwasz, dobrze? Tak mi się powiedziało. Wystarczy?
-Dobra dobra, nie denerwuj się tak. Apropo Bożego Narodzenia. Co ty robisz w tym czasie?
-No masz. Sam pułapki na siebie zastawiam. Droga Lidko, nie za dużo pytań na raz? Do domu chciałaś iść … chyba.
-Aaaaa! Tuu cie maaam doktorku, a co powiesz na
-Dosyć tego Chowaniec. Już cię tu nie widzę. Do domu! To jest polecenie służbowe!

-Artur wyciągnął zaciśniętą pięść w stronę Lidki grożąc jej teatralnie. Był zły, że pozwolił sobie na takie spoufalenie, na które w prawdzie nie był do końca gotowy. Zdał sobie sprawę, że prócz Wiktora i Anny, po imieniu dawniej mówiła mu tylko Renata. Renata, którą lubił bardzo, od samego początku, czego nie mógł stwierdzić o Lidce. A jednak. Nie powstrzymał jej, za późno. Stało się. Denerwowało go to, że była bardzo narwana i miała milion pomysłów na minutę, które zaskakiwały go chwilami tak bardzo, że dłuższą chwilę musiał zastanowić się jak zareagować. Tak było i w przypadku mówienia sobie po imieniu. Całodniowy dyżur sprawił, że postawiła na swoim, nie zdążył się sprzeciwić.
-Człowiek zmęczony najpierw robi, potem myśli.

-Skarcił się w duchu. Denerwowała go też jej potworna domyślność apropo rzeczy, do których za nic w świecie nikomu by się nie przyznał. Przede wszystkim do tego, że na tym świecie, już prawie od roku czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej. Samotność zawsze była nieodłączną towarzyszką jego życia, nie przeszkadzała mu dotąd, kiedy zrozumiał, że życie bez niej, z ważną dla serca drugą osobą może być piękniejsze. Bardzo krótko dane mu było doświadczyć czegoś takiego, jednak na tyle długo, że nie mógł przestać tęsknić za tym uczuciem, i Renatą.
-Halo! Ziemia do doktorka! Produkuję się od minuty, a ty jesteś w jakimś hipnotycznym transie. Wszystko dobrze? Może jeszcze herbatki?
-Co? Nie, dziękuję. Jeszcze tu jesteś?
-Już wychodzę, tylko się zbiorę. Co ci się stało, dziwnie wyglądasz.
-Nic, daj spokój. Zmęczony jestem po dyżurze.
-Bujać to ja, a nie mnie. No wyduś to wreszcie z siebie.
-Niby co, nie rozumiem.
-Chcesz żebym pojechała z tobą, do twojego domu i pomogła ci posprzątać?
-Słucham!
-No co. Przecież widzę jak cię trapi to, że musisz tam wracać. Normalny człowiek nie odwleka powrotu z pracy w nieskończ!oność.
-Przestań! Do głowy mi to nie przyszło. Jeżeli któreś z nas bardzo nie chce wracać do domu to właśnie ty, bo stoisz mi ciągle nad głową.
-Oho? Ja mam w to niby uwierzyć? Zbieraj się doktorku, jestem samochodem to chociaż cię podwiozę. No co tak na mnie patrzysz, jest już tak późno, że nie złapiesz z pewnością żadnego autobusu.
-Lidka, ja, nie!
-Choć choć. Nie gadaj już tyle, bo cię zjedzą motyle.

-Rzekła i chwytając torbę z rzeczami, wyszła podśpiewując wesoło. Artur czuł się osaczony. Coraz bardziej zaczynał żałować, że pozwolił Lidce na taką drobnostkę, jak mówienie po imieniu. Ale kto mógłby przypuszczać, że dzięki temu Lidka poczuje się w obowiązku zgłębiać relacje ze swoim pracodawcą. Ale najgorsze jednak było to, że Lidka z pewnością się nie myliła. Było już grubo po dwudziestej trzeciej i nie miał co liczyć na jakikolwiek autobus zatrzymujący się w okolicy jego mieszkania.
-Cholera jasna! Nie ma rady. Na pieszo za daleko, więc czy chcę, czy nie, muszę skorzystać z uprzejmości cholernie narwanej pani Chowaniec.

-Wycedził niemal przez zęby i ociągając się niemożliwie, znalazł się wreszcie przy jej samochodzie. Temperatura dobiła już minus piętnastu, więc Lidka chwilę się gimnastykowała, zanim udało jej się odpalić i ruszyć spod stacji.
-Więc dokąt mam cię zawieźć, doktorku?
-Na polną, dalej już sobie poradzę, jeśli łaska.
-Łaska łaska, spokoojnie. Trochę nam to zajmie, bo ja w przeciwieństwie do tych wszystkich ludzi, którzy w te mrozy przysparzają nam pracy jeżdżę spokojnie.
-W porządku.

-Odpowiadał zdawkowo Artur czując, jak intęsywność dnia daje mu się we znaki. Usiadł wygodniej na siedzeniu obok lidki, opierając głowę na zagłówku i zamknął oczy. Starał się o niczym nie myśleć, dziękiczemu wkrótce zasnął. Po upływie pół godziny, Lidka zatrzymała samochód na polnej i starała się obudzić Artura.
-Halo! Doktorku, żyjesz? Jesteśmy na miejscu. Który to twój dom? Obudź się. Mówię, że na miejscu jesteśmy. Słyszysz mnie?

-Artur z ledwością otworzył oczy i spojrzał na Lidkę, jak by ją widział poraz pierwszy w życiu.
-O cholercia. Ale mi się zdrzemnęło.

-Odrzekł odchrząkując głośno.
-No, zupełnie jak byś zapadł w zimowy sen. Miałam wrażenie, że się nie obudzisz do rana. Pod który dom podjechać?
-Nie ma takiej potrzeby, to pierwszy dom, o, tu, zaraz po lewej. Sam pujdę.
-Ooo, co to to nie. Nie mam pewności, czy już całkowicie się wybudziłeś. Ja odjadę, a ty padniesz mi tu na drodze, zakopiesz się w śniegu i rano przyjadę tu z doktor Raiter identyfikować twoje zwłoki, nieee nie nie. Odprowadzę cię!
-Lidka, nie kombinuj jak Strzelecki pod górę dobrze? Poradzę sobie.
-Słuchaj doktoreczku. Porozmawiajmy poważnie. Widzę, że dzieje się z tobą coś niedobrego od jakiegoś czasu. Nawet wiem co, ty poprostu nikogo nie masz. Ale bardzo byś chciał mieć. Jesteś tak cholernie samotny, że do bólu uszczypliwy. Ale nie przeszkadza mi to, wiesz? Ale nie odjadę stąd, dopóki nie nabiorę pewności, że nic sobie nie zrobisz i bezpiecznie, na moich oczach dotrzesz do domu.
-Lidka. Czy ty trochę nie przesadzasz? Co niby miał bym sobie zrobić, co?
-No nie wiem. Nie jestem tobą. Ale wszyscy wspólnie wydedukowaliśmy ostatnio, że masz coś w rodzaju depresji, z którą sobie nie radzisz.
-No pięęęknie! Zamiast zajmować się pracą, to wy głupotami się zajmujecie. Ciekawe co jeszcze wymyślicie. Nie życzę sobie być tematem i przedmiotem waszego zainteresowania, jasne?

-Lidka uśmiechnęła się na widok oburzonego doktora Góry. Wysiadła z samochodu i otworzyła drzwi po jego stronie nie odpowiadając na wcześniejsze pytanie. Grzecznie odczekała, aż Góra wykaraska się z auta, poczym zaczęła podąrzać w kierunku przez niego wskazanym. Stała cicho zanim, kiedy otwierał drzwi domu. Gdy ustąpiły, oboje weszli do środka. Natychmiast z głębi domu wynużył się oszalały ze szczęścia na widok pana Klusek i witali się przez bardzo długi czas. W tym czasie Lidka ostrożnie i szybko rozglądała się po domu. Stan jego wnętrz, które zdążyła zobaczyć już z niewielkiego przedpokoju powiedziały jej wszystko.
-Z tobą jest naprawdę kiepsko, doktorku. Ale nie martw się. Postawię cię na nogi.

-Powiedziała cicho siadając w kuchni. Niedługo potem dołączył do niej Artur.
-Artur, kiedy ty ostatnio sprzątałeś w domu, co?
-Lidka, kiedy ty ostatnio milczałaś trochę dłużej, co? Pozatym, chyba jest już późno. Jestem cały, zdrów, we własnym domu i.
-Twój dom wygląda tak, jak by przeszedł po nim conajmniej churagan. Brudne gary są wszędzie, kurze nie scierane były chyba od roku, pralka wypluwa już niemal twoje ciuchy. Co zamierzasz z tym zrobić? I jaką bajeczkę znowu wykombinujesz na swoje usprawiedliwienie?

-Artur westchnął ciężko i usiadł obok niej.
-Dobra. Chowaniec. Daj już spokój. Rozumiem, że się o mnie martwisz. Ty i reszta naszej stacji. Rzeczywiście, mam ostatnio trochę gorszy czas. Zawsze mam tak zimą. Ta pora roku ogromnie mnie przytłacza. Mam swoje powody i dlatego nie lubię siedzieć w domu, bo.
-Bo jak na kawalera, posiadasz zadziwiająco duży dom, w którym samotność otacza cię coraz częściej, prawda? W nocy pewnie snujesz się po tym domu bez celu. A może coś tutaj straszy i dlatego tak bardzo nie chcesz tu wracać. Niee martw się, ja wieem, że człowiek z braku towarzystwa może naprawdę zbzikować. Nikomu nie powiem. Ale dość tego. Czy nie mogłeś mi tego powiedzieć odrazu. Uniknęlibyśmy tej całej tyrady z podchodami, jak cię zawieźć do domu i tak dalej.
-Czy tobie, droga Lidio, buzia nie zamyka się ani na chwilę? Żebyś ty jeszcze coś madrego powiedziała. Klepiesz same dyrdymały.
-Jasne, a Święty Mikołaj przychodzi w wakacje. Skoro tu już jestem, to pomogę ci ogarnąć bałagan, na tyle na ile można to zrobić o północy. Mnie też nie spieszy się do domu. Można powiedzieć, że jestem w podobnej sytuacji. No chyba mnie nie wyrzucisz?
-Szczerze? Mam na to wielką ochotę. I mam też ochotę potrącić ci za tą twoją przemądrzałość z pęsji, ale niestety nie mam takich uprawnień. No dobrze! Ewentualnie zgadzam się, żebyś odrobinkę pomogła mi w sprzątaniu. Trzeba było odrazu wprosić się na herbatę, a nie wymuszać to maleńkimi kroczkami.
-Gdybym wypaliła prosto z mostu o co mi chodzi, nie byłoby nas tutaj. A z tobą doktorku, to trzeba jak z dzieckiem. Powoli, powoli, do celu.
-Uważaj co mówisz, bo jeszcze się rozmyślę. Ja teraz wyjdę z Kluskiem, a po powrocie zrobię nam herbaty no i coś do jedzenia. Po dzisiejszym dniu należy się nam jak psu buda.
-Ja ci pomogę. W końcu ostatnio stałam się mistrzynią parzenia herbaty. Tylko mi pokaż, gdzie co jest.
-Czy ty nie pozwalasz sobie, na zbyt wiele, chowaniec?
-Ależ skąd! Zobaczę co masz w lodówce i przygotuję coś ciepłego.
-Widzę, że tak jak ja lubisz gotować?
-Powiedzmy poprostu, że nie najgorzej mi to wychodzi.

-Po chwili rozmowy Artur pokazał Lidce wszystko to, o co prosiła, a sam zajął się psem. Ratowniczka dość szybko poczuła się swojsko w domu Góry, toteż niedługo zajęło jej przyrządzenie lazanii z produktów, które znalazła w jego lodówce. W międzyczasie, gdy lazania wylądowała w piekarniku, wysprzątała kuchnię i wstawiła pranie. Artur wrócił najszybciej jak się dało i widząc jakie zmiany zaszły pod jego nieobecność, stanął w progu kuchni otwierając szeroko usta i oczy.
-Co jest? Masz zawał doktorku? Ciśnienie ci skoczyło?
-Chyba trochę tak. Dziękuję, ale naprawdę, do jasnej cholery, nie trzeba było.
-Znowu zaczynasz zabawę w kotka i myszkę? Myj ręce i siadaj do stołu. Podziękujesz jak się najesz.

-Przekomarzali się dłuższą chwilę, a potem Artur pomógł Lidce przy nakryciu do stołu i wkrótce oboje pałaszowali zrobioną na szybko lazanię, gawędząc jak para starych przyjaciół.
-Wiesz, chyba źle cię oceniłem. Do tej pory wydawało mi się, że jesteś cholernie narwana i zapatrzona w siebie. Niezdolna współczuć drugiemu człowiekowi.
-Miło słyszeć takie rzeczy doktorze, niemniej, cieszę się, że wystarczyło ci posprzątać kuchnię i zrobić kolację, żebyś przestał oceniać ludzi własną miarą.

-Roześmieli się, a Artur odruchowo spojrzał na zegar wiszący na ścianie.
-O cholllerrra! Już pierwsza? Jesteś pewna, że chcesz wracać sama do domu, po nocy?
-Nie, nie chcę. Ale chyba muszę.
-Właściwie to … Nie musisz. Możesz spać w salonie. Pościelę ci na kanapie. I tak naprawdę dużo dla mnie zrobiłaś. Mimo wszystko dziękuję.
-Nie ma za co. No dobra, z tego co wiem, jutro nie idziesz do pracy, prawda?
-Prawda, ale ty jeździsz jutro z doktor anną.
-eeee! Dam radę. Możemy się czegoś napić? W końcu mamy co świętować, nie? Przestaliśmy z sobą walczyć, jak pies z kotem i zawarliśmy coś w rodzaju przyjaźni? Masz w domu wino, szampana?
-Coś się znajdzie. Może masz rację? Trzeba to oblać. Zaraz wrócę.

-Artur zniknął w głębi domu, najpierw szykując kanapę dla Lidki, a potem zatracił się w poszukiwaniach czegoś procentowego. Znalazł butelkę whisky, którą jak mu się zdawało dostał od jakiegoś pacjenta, chcącego podziękować za fachową pomoc, a ponieważ doktor Góra zazwyczaj nieskłonny i niezdolny był odmawiać, butelka stała sobie bezpiecznie w barku, czekając na dobrą okazję, aby się otworzyć. Okazja właśnie nadeszła. Sytuacja przybrała tak diametralną zmianę, że przestał mieć nawet wyrzuty sumienia, które dopadły go w stacji. Już nie wątpił, że Lidka jest świetną ratowniczką medyczną, ale również dobrym człowiekiem. Postanowił sobie solennie, być dla niej milszy, od ich kolejnego wspólnego wezwania. Następną godzinę siedzieli nad drinkami, whisky połączonego z lodem i colą. Artur rozluźniony alkoholem, opowiedział Lidce historię miłości jego i Renaty. Ona również odwdzięczyła mu się tkliwą opowieścią o swoich kilku nieudanych związkach. A gdy butelka wreszcie ukazała dno, oboje byli już mocno wstawieni.
-Nie bęziesz miała nis przesiwcho, jeśli położę się spaś?
-Poczekhhaj. Możesz jeszsze chwilę ze mną porozmawiaćś?Chsiałam si powiedzzzieś, że naprawdę jestsss mi przykhhhro z powodu Rrrennnaty. Wiem jakhh musiałło ćsię zabolećśś jak władowałam się do stacsssji na jej miejssscsse, prrrawda?
-Nie, nie, skądhhh! To nie tak, to.

-Lidka raptownie zbliżyła twarz do twarzy Artura i pocałowała go. Nie spieszyła się z pocałunkiem, a on był tak oszołomiony i zaskoczony, że poczuł, jak szok wbija go w kanape i nie pozwala się poruszyć.
-Jesteśś csssudowny. Na swój spossób naprrrawdę ćssię lubię. Wrażżżliwy jessstseś, dokhhhtorkhhhu! Podobasz mi się. Jako facsset! Od tamtej chwili, kiedy spotkhhaliśśśmmmmy sssię na wezwaniu. Pammmiętaszsz to?
-Lidka, przessstań, proszę!
-No csso! Csośś nie takhh? Przecież oboje tego chcsssemmmy. Sehhhss to norrrmalllna ludzkhhha potrzeba. Nie wwwynikhhha z miłośćsi. Proszę, pozwól mi. Takhh chhholerrrnie mmmi sssię ppppoddddobbbaszsz!
-Ale ja, nie!

-Próbował protestować, choć wiedział, że nie ma szans na wygraną. Alkohol zbyt mocno szumiał mu w uszach. A Lidka w swej porządliwości była bardzo delikatna. W gruncie rzeczy miała racje. Potrzebował się do kogoś przytulić. Potrzebował kobiety. Ta myśl uderzyła go znienacka. Jego ciało nie było w stanie protestować, kiedy Lidka wprawnymi ruchami zdejmowała z niego ubranie. Jego ciało poddawało się z przyjemnym dreszczem wszystkim pieszczotom, prędkim pocałunkom, które mu oddawała.
-Proszę! Pozwól, pozwól mi.

-Szepnęła cichym, zdyszanym głosem, oplatając go szczupłymi nogami i napierając na jego męzkość!

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 8.

Listopad chylił się ku końcowi, co objawiało się dość silnymi przymrozkami o poranku i sporadycznymi opadami śniegu z deszczem w dzień. Anna, Piotrek i Martyna, wracali właśnie do bazy gawędząc w najlepsze.
-Jeżeli ta pogoda będzie się utrzymywać, albo pogarszać, to znowu będzie to samo co rok temu. Będę musiał wstawać conajmniej dwie godziny wcześniej, żeby rozgrzać i rozruszać te nasze stare poczciwe karetki.
-No, powiem ci Piotrek, że chyba są marne szansę na dwudziestostopniową pogodę przy początku grudnia.
-Pani to wie jak mnie pocieszyć, pani doktor
-Prawda? Ale niee martw się. Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Góra ostatnio coś wspominał, że stara się o dofinansowanie z miasta na dwa nowe ambulanse.
-Tylko dwa? Potrzebujemy ich znacznie więcej.
-No wiesz. Jak to mawiają, z pustego i salomon nienaleje. Jeśli uda się zdobyć chociaż dwie nowe karetki, to i tak będzie sukces.
-Eetam sukces. Trwonią tą kasę w tym naszym mieście na pierdoły. Bezmózgowce jedne. Mc donaldy to chyba mamy ze dwa, dyskotek od zatrzęsienia, a my niedługo pacjentów będziemy taczkami wozić, albo cholera wie czym.
-O! Widzisz Piotrek. Święte słowa, może powinieneś sobie to gdzieś napisać i publicznie z tym wystąpić.
-A żeby pani wiedziała, że się nad tym zastanowie. Martynka, a ty co tak milczysz?
-Słucham cię poprostu i nie mam śmiałości się odezwać.
-Ha ha ha. Nieładnie tak się ze mnie nabijać, lepiej nam tu powiedz, jak się czujesz.
-No właśnie, właśnie, Martynka? Nie zdążyłam ci jeszcze pogratulować kochana.
-Dzięki. Czuję się całkiem dobrze. Byłam już na swoim pierwszym usg, jestem w piętnastym tygodniu ciąży. Wiem, że to może nierozważne z mojej strony, że dopiero teraz pomyślałam, że brak okresu to ciąża, kiedy to już prawie połowa. Nie wymiotowałam tak często jak wymiotują kobiety, pracowałam dużo, ale na szczęście odrzywiałam się dobrze. Czuję się na prawdę dobrze.
– Nie masz sobie czego wyrzucać Martyna, czasem tak się po prostu zdarza.
– Może i tak. Staram się bardzo pielęgnować moje ciało w tym stanie i dużo czasu spędzam w łazience.
– Dokładnie. Żeby pani doktor wiedziała, u nas w domu co rano kolejka jest do łazienki, jak by mieszkało tam conajmniej troje ludzi, a to jedna Mar?tynka wyjść stamtąd nie może.
-Świnia, kompletny baran i kretyn.
-O, sama pani widzi. To wszystko te hormony
-Dobra dobra, spokuj mi tu. Ale tak poważnie, Martyna nie wyglądasz najlepiej. Może powinnaś wziąć kilka dni wolnego co?
-Dzięki Ania, nie trzeba. Mój ginekolog powiedział, że dzidziuś rozwija się prawidłowo i nie ma potrzeby, żebym leżała w domu. Biorę żelazo i wszystkie inne witaminy. Będzie dobrze.
-Tak? No mam nadzieję. Ale gdyby coś, to natychmiast bierzesz wolne i odpoczywasz, jasne?
-Jak słońce!
-26 S, jesteście wolni, prawda?

-Anna z rozleniwieniem wzięła do ręki krótkofalówkę i odpowiedziała.
-Tak, właśnie zjeżdżamy do bazy, coś się stało?
-Wypadek na Rumiankowej 14. Kobieta w zaawansowanej ciąży poślizgnęła się i upadła na brzuch.
-O cholera! Przyjęłam, jedziemy. Piotrek, weź trochę przygazuj.
-Tak jest pani doktor. Wygląda na to, że w złą godzinę rozmawialiśmy o ciąży, co?
-Ty mi tu nie mędrkuj, bo jakieś kolejne nieszczęście będzie. Rozkraczymy się po drodze i dopiero będziemyy mieli problem.

-Jechali na tyle szybko, na ile pozwalał im obecny stan pogodowy. Stare wycieraczki, które już dawno powinny być wymienione nienadążały zbierać wody, a wierzchnia ulic stawała się już nieco oblodzona, na skótek stopniowego spadku temperatury. Kiedy dojechali, rozbiegli się w poszukiwaniu odpowiedniego adresu, wśród domków jednorodzinnych. Nie zajęło im to zbyt długo, gdyż poszukiwany adres pierwsza znalazła Ania i zawołała do siebie pozostałą dwujkę. Zastukała do drzwi kilkukrotnie, lecz nikt nie odpowiadał. Piotrek postanowił obiedz wokół dom i zaglądając do wszystkich okien nagle krzyknął.
-Tu ktoś chyba leży! Musimy jakoś wejść do domu. Drzwi są otwarte?

-Martyna szarpnęła za klamkę i drzwi odziwo ustąpiły.
-Tak! Choć tu Piotrek!
-Lecę!

-Anna wbiegła zdecydowanie do domu, a za nią Piotrek z Martyną.
-Halo! Pogotowie ratunkowe, jest tu kto? Ktoś nas wzywał.

-Nie musieli czekać długo na odpowiedź, gdyż z odległej części domu dobiegły ich głośne jęki, które dawały jasno do zrozumienia, że kobieta, do której było wezwanie naprawdę potrzebuje pomocy. Przebiegli długi korytaż i dostrzegli ją siedzącą pod ścianą nieopodal schodów. Anna rzuciła okiem na całokształt sytuacji i już wiedziała, że to wezwanie nie będzie należało do prostych i takich, po których potrafi spokojnie zasnąć. Kilka stopni wyżej leżało przewrócone wiadro, z którego zdążyła już się wylać cała woda. Nie opodal leżała ścierka i Anna skinęła na Piotrka wskazując palcem pobojowisko.
-Co! Ja mam podłogę myć?
-Nie myć, zetrzyj to, bo za chwile może być tu więcej poległych.
-Się robi.
-Martyna, podłącz monitor, zbierz parametry. Halo, słyszy mnie pani? Jak się pani nazywa?
-Izabela Marzec.
-Anna Raiter, pogotowie ratunkowe, coś panią boli?

-Kobieta nie reagowała. Siedziała pod ścianą trzymając się za brzuch, histerycznie płacząc i pojękując. Anna obserwowała ją chwilę w napięciu i nagle zoriętowała się, że przeczucia ją nie myliły. Coś było naprawdę nie tak. Twarz kobiety była cała posiniaczona. Sińce Wyglądały na świerze, bądź blakły pod nieudolnie nałożoną warstwą pudru.
-To napewno nie stało się podczas upadku ze schodów.

-Myślała gorączkowo.
-Pani doktor! Krew!

-Wyrwał ją z zamyślenia Piotrek!
-Krew?
-Na schodach!

-Anna otrząsnęła się i przystąpiła do próby kontynuacji rozmowy z poszkodowaną.
-Proszę mi powiedzieć, jak to się stało? Upadła pani na brzuch, tak?
-Tak! Niech pani ratuje dziecko. Boli.
-W porządku, proszę się uspokoić i przestać płakać. Muszę sprawdzić, czy podczas upadku nie uszkodziła sobie pani niczego więcej. Proszę wodzić za moim palcem.
-Poślizgnęłam się przy zmywaniu podłogi na schodach i wylądowałam tutaj. Chciałam obrócić się na plecy, żeby dziecku … Dziecku nic się … Ale nie dałam rady. Brzuch, ta krew … Na schodach. Jak szłam po telefon, żeby wezwać … Aaaauuuu! … Karetkę. Bardzo boli.
-W porządku, rozumiem. Wygląda na to, że głowa i kręgosłup w porządku. Muszę panią rozebrać od pasa w dół, żeby spróbować ocenić stan dziecka. Który to tydzień?
-Trzydziesty … Czwarty. Ja nie mogę do szpitala … Troje dzieci … W szkole i … Przedszkolu, ja …
-Ciśnienie 160 na 100, cukier w normie.
-Wysokie. Proszę spróbować się uspokoić dobrze? Leczy się pani na coś?
-Nie, dzieci … Muszę odebrać dzieci.
-Martynka, pomóż mi rozebrać panią. Piotrek, do karetki po nosze.

-Kiedy Anna starała się ocenić stan dziecka, zwróciła uwagę na inne ślady razów na ciele Izabeli. Liczne wyblakłe zasinienia, ślady po oparzeniach. W jednej chwili zrozumiała, że kobiecie w tym domu dzieje się krzywda, z którą ta nie umie sobie radzić, ani się bronić. Jakże dobrze to znała z własnego doświadczenia. Kiedyś była tak samo przerażona i wolałaby się zapaść pod ziemię, niż opowiedzieć komuś o dramacie, który rozgrywał się w czterech ścianach domu jej, i Stanisława Potockiego. Lecz od kiedy zrozumiała, że z przemocą należy walczyć, a nie pozwalać, by była nieodłączną częścią życia we śnie i na jawie, przy każdym wezwaniu do podobnych przypadku, do głosu dochodziły silne emocje, nad którymi nie umiała panować. Zwłaszcza wtedy, gdy ofiary nie dopuszczały do siebie możliwości pomocy sobie samym.
-Cholera! Tętno dziecka jest słabe, mamy krwawienie z dróg rodnych. Podejrzewam, że łożysko zaczęło się odklejać. Natychmiast zabieramy panią do szpitala. Trzeba będzie wykonać cesarskie cięcie.
-Przecież to … To za wcześnie. Dziecko jest.
-Nie mamy czasu! Inaczej dziecko umrze.
-Ale … Dzieci. Mąż nie … nie
-Czy dzieje się pani krzywda? Pani i pani dzieciom w tym domu? Mąż was bije?
-Nie, proszę. Nie mogę jechać. Dzieci.
-Musi pani. Proszę zawiadomić męża, żeby je odebrał.
-Ale on … aaa! … Aaaaaaaaaa!
-Zajmiemy się tym potem. Piotrek, szybciej z tymi noszami, naprawdę nie ma czasu.

-W kilka chwil potem, Anna i Martyna pomogły zabrać pacjentce najpotrzebniejsze rzeczy, międzyinnymi telefon komórkowy, dziękiktóremu można było skontaktować się z mężem kobiety. Anna czuła, że to on jest sprawcą wszystkich siniaków, dlategoteż na myśl o rozmowie z nim, przeszywał ją lodowaty dreszcz. Nie mogła tego stwierdzić napewno i postanowiła, że dopóki nie zdobędzie dowodów, nie będzie działała pochopnie. Piotrek jechał na pełnym gazie. Temperatura dawno przekroczyła już minus, lecz starał się nie myśleć o tym, co może się stać w każdej chwili ze starą rozgruchotaną karetką. Anna i Martyna nieustannie czuwały przy pacjentce. W końcu Ania rzekła.
-Proszę pani. Widziałam całe mnóstwo blizn i siniaków na pani ciele. Chce pani ze mną o tym porozmawiać? Jeżeli dzieje się pani w domu krzywda, powinna to pani zgłosić na policję.
-Niech mi pani da spokuj. Ja poprostu jestem niezdarna. Ciągle coś mi się przydarza przy trujce dzieci.
-Aha! Ja mam w to uwierzyć tak? Dzieci są sprawcami tych śladów po przypalaniu papierosami? Tych krwiaków i siniaków na rękach, nogach, podejrzewam ramionach, plecach też.
-Proszę się w to nie wtrącać! Jeśli nie chce mieć pani kłopotów.
-Kłopotów? A jakież ja mogę mieć kłopoty zawiadamiając policję.
-Oni tu nic nie pomogą, proszę przestać, błagam. Pani nic nie wie, nie rozumie.
-Wiem i rozumiem więcej niż się pani zdaje. Sama byłam w podobnej, jeśli nie takiej samej sytuacji.
-Nic mnie to nie obchodzi. Proszę przestać do mnie mówić. Nic z tym pani nie zrobi. Proszę się zająć swoimi obowiązkami.

-Ania była wstrząśnięta. Zawsze spotykała się z oporem ofiar przemocy domowej, ale ta kobieta była bardzo dziwna. Instynktownie czuła, że nie bezprzyczyny jest wobec niej tak opryskliwa i nie chce nic powiedzieć. Zwykle zastraszone kobiety, kiedy tylko okaże się im trochę zrozumienia same zaczynają mówić. W trakcie jazdy do szpitala, Anna powiadomiła męża Izabeli o tym co się stało, a podczas rozmowy bacznie obserwowała pacjentkę. Nie myliła się. Jej źrenice naprzemian to rozszeżały się, to zwężały, a gdy Anna się rozłączyła, zobaczyła w jej oczach kompletną panikę. Mogłaby przysiądz, że w rzucanych ukratkiem spojrzeniach widzi pytanie:
-I co ty zrobiłaś? Co teraz ze mną będzie?
-Uspokajająco dotknęła ręki kobiety, a ta strząsnęła ją jak niewidzialny pyłek. Gdy dojechali do szpitala, natychmiast przekazano poszkodowaną na blok operacyjny. Cała trujka zasiadła nad kubkami parującej herbaty.
-Co się dzieje Ania? Myślisz o tej pacjentce, prawda?

-Zapytała Martyna przysuwając się bliżej.
-Naprawdę to widać?
-Nie. Naprawdę bardzo dobrze cię znam i wiem jak ruszają cię takie przypadki.
-Masz rację. Coś poprostu nie daje mi spokoju. Ona była jakaś dziwna kiedy pytałam ją o te siniaki. Coś próbowała mi przekazać, tylko co.
-Naprawdę tak myślisz? Moim zdaniem nie jest jeszcze gotowa na to, żeby sobie pomóc i uwolnić się od męża.
-No właśnie. Widziałaś jej reakcje kiedy rozmawiałam z nim przez telefon?
-Tak! Zachowywała się tak, jak zachowują się przerażone i zastraszone kobiety. A jakie odniosłaś wrażenie po rozmowie z tym facetem?
-Normalne. Nie brzmiał jak alkoholik. Z resztą w tym domu też nie wyglądało na to, że to jakaś patologia.
-No to o co tu chodzi? Co on ci właściwie powiedział?
-Nic takiego. Podziękował za telefon i powiedział, że jak tylko będzie mógł to urwie się z pracy i do niej przyjedzie.
-A jak ona się czuje? Co z dzieckiem?
-Nie wiem. Ale też mnie to ciekawi i wiesz co? Pujdę to sprawdzić, przy okazji spróbuję jeszcze raz z nią porozmawiać.
-Anka! Zwariowałaś? Właśnie skończyłaś dyżur. Nie zbawiaj świata na siłę.
-Dzięki za radę. Zaraz wracam.

-Anna czuła, jak by przeżywała swój koszmar od nowa. Personalizowała się z każdym takim przypadkiem, a mało tego, nie wiedziała jak to zmienić. Poszła prędko na oddział ginekologiczno-położniczy i spytała o nazwisko niedawno przywiezionej pacjentki po cesarskim cięciu. Recepcjonistka wskazała jej drogę, a ona natychmiast się tam udała. Stanęła cicho w progu zaglądając do środka. Zobaczyła wyczerpaną i zmęczoną życiem Izabelę, którą sporo wcześniej wieźli do szpitala. Po jej policzkach ciekły łzy, a przy jej łóżku siedział wysoki i barczysty mężczyzna. Oboje byli tak zajęci rozmową, że nawet nie zauważyli jak stojąca w progu Doktor Raiter bacznie przysłuchuje się ich rozmowie.
-Ty głupia ściero. Nawet podłogi nie umiesz porządnie umyć, potrafisz się wypieprzyć na prostej drodze. Na cholere ci było to pogotowie co?
-Przepraszam … Ja … Bardzo mnie bolało. Nic im nie powiedziałam.
-Milcz suko. Nie pogrążaj się już bardziej. Pomyśleć, że gdyby nie ten dzisiejszy wypadek, nie wiedziałbym nadal, że jesteś w ciąży. Jak udało ci się to tak długo ukrywać, co?
-Gdybyś się dowiedział, zabiłbyś mnie. Sam powiedziałeś, że nie chcesz mieć więcej niż troje dzieci.
-Nie jest powiedziane, że cię nie zabije jak tylko stąd wyjdziesz. Głupia dziwko. Trzeba było odrazu usunąć tego bahora, i tak niewiadomo czy przeżyje.
-Ta doktórka, z pogotowia. Ona coś przeczuwa, czegoś się domyśla. Sam jesteś nieostrożny. Mam tyle siniaków i blizn, że gdybym tylko chciała, odrazu bym się z tobą rozwiodła, zaskarżyła o znęcanie się nad rodziną i zabrała dzieci.

-Mężczyzna roześmiał się tubalnym głosem.
-W takim razie dlaczego nie zrobiłaś tego do tej pory? No? Słucham! Milczysz? To ja ci powiem dlaczego. A no dlatego, że ładnych pare lat temu, leczyłaś się psychiatrycznie. I doskonale wiesz, że każdego tego siniaka, bliznę, bardzo łatwo wytłumaczą odpowiednie opinie od odpowiednich osób. Nietrudno mi będzie zdobyć takie papiery, jeśli tylko spróbujesz zrobić coś przeciwko mnie. Po drugie, nikt nie uwierzy zwykłej wsiowej babie, co to tylko w garach mieszać umie, a nawet i tego nie, że szanowany mąż, w dodatku jeden z najlepszych policjantów w tym mieście, specjalizujących się w sprawach przemocy w rodzinie jest w stanie podnieść rękę na swoją żonę, prawda?

-Ania stała, a z każdym zasłyszanym zdaniem tej rozmowy czuła, jak wzbiera w niej potężna wściekłość, która gromadziła się już od samego przyjazdu do wezwania. W jednej chwili zrozumiała w końcu zaszyfrowane sygnały, które dawała jej pokrzywdzona kobieta. Postanowiła dać upust kipiącej w niej złości w chwili, gdy tknięty jakimś nagłym przeczuciem mężczyzna odwrócił się i spojrzeli sobie w oczy.
-A pani czego tu? Kim pani jest? Długo tu tak pani sterczy i słucha cudzych rozmów?
-A może wypadało by powiedzieć dzień dobry, szanowany funkcjonariuszu policji, co?

-Annie puściły nerwy. Z całej siły zamachnęła się i trafiła mężczyznę w nos. Uderzenie było tak silne, że sekundę puźniej usłyszeli trzask łamanej kości, do którego doszedł wrzask brzmiący niczym rozszalałe zranione zwierze.
-Nadal jesteś taki ważny? Sukinsynu? Myślisz, że jak masz ciepłą posadkę to wszystko ci wolno? A w szczególności robić sobie worek treningowy z własnej żony? Wiesz ilu takich jak ty dzięki mnie trafiło i mam nadzieję jeszcze trafi do więzienia?
-Straszysz mnie? Podła suka. Jak wszystkie baby na tym świecie. Zobaczymy, kto komu zrobi koło pióra. Bez względu na to, co słyszałaś, wszystkiego się wypre, jeśli coś z tym zrobisz. Ta szmata, co tu leży, niczego nie potwierdzi.
-Jesteś pewien? No to jeszcze zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Takim jak ty, nigdy nie odpuszczam.
-Co pani najlepszego narobiła. Ostrzegałam panią, prosiłam, żeby się pani nie mieszała. Teraz obie będziemy miały kłopoty, bardzo poważne kłopoty.
-Słuchaj jej paniusiu, bo dobrze gada. Już ona zna mores.

-Anna posłała Izabeli najbardziej uspokajające spojrzenie, na jakie było ją stać w gotującej się w niej wściekłości, poczym podeszła do policjanta i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała.
-Słuchaj sobie. Jesteś zwykłą, wynędzniałą kupą gnoju. Takich jak ty, powinno się trzymać w pokojach bez klamek. Możesz próbować mnie zniszczyć, ale wiedz, że najpierw ja zniszczę ciebie.

-Po tych słowach, splunęła mu w twarz i ze łzami w oczach, pędem skierowała się do stacji.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 7

Po kilku tygodniach rekonwalescęcji i ciężkiej pracy w dyspozytorni, Artur Góra doszedł do siebie i wreszcie mógł wrócić do pracy w karetce. Gips nie krępował już ręki i nogi, toteż żwawiej i energiczniej niż ostatnio wybrał się na spacer z kluskiem.
-No, Klusek. Dzisiaj zostaniesz w stacji, bo pańcio ma dyżur. Cieszysz się? Nie będziesz musiał spędzić tych ośmiu godzin sam na sam, ze swoimi miskami, zabawkami i legowiskiem w domu. W stacji to chociaż masz z kim poszczekać niee? Morrrdo ty moja kochhanna!

-Mówiąc ostatnie słowa, energicznie pogłaskał miękki łeb psa i poklepał go po karku. Spacerowali jeszcze chwilę po terenie wokół stacji. Artur gotów był wracać, gdy nagle poczuł, jak trzymana w ręce smycz gwałtownie się napręża, a Klusek zmieniając zupełnie kierunek, zaczął radośnie skamleć i rwał do przodu, przy okazji ciągnąc pana za sobą.
-Klusek! Zwariowałeś? Co ty wyprawiasz! Co tam zobaczyłeś, kota? Gołębia? I to jest taki wielki powód do radości? Choć, wracamy! Wracamy mówię! Słyszysz?

-Pokrzykiwał na psa Artur, jednocześnie biegnąc w kierunku wskazanym przez zwierze. Po chwili szaleńczego biegu za kundelkiem, Artur wreszcie ujrzał to, na co tak cieszył się Klusek. Maja powoli jechała na wózku, a tuż przyniej, kroczył brązowy labrador. Artur stanął jak wryty na ten widok, starając się jak najszybciej uspokoić swój oddech, po szaleńczym pędzie. Zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że wypuścił z dłoni smycz, dziękiczemu Klusek wdał się w przyjazne sfawole z ślicznym labradorem. Stał z otwartymi ustami i patrzył jak zahipnotyzowany na Maję. Otrząsnął się jednak dość szybko, zobaczywszy, że Maja pochyla się nieznacznie, głaszcząc oba psy.
-Klusek! Choć tu! Zostaw tego psa! Niech pani go nie dotyka, może być chory. Nie wiem skąd się tu wziął, wcześniej go tu nie spotkałem.

-Maja roześmiała się perliście.
-Oj doktorze, doktorze. Czy sądzi pan, że dotykałabym psa, którego nie znam narażając się na niebezpieczeństwo?
-A zna go pani? Bo jakoś mi się nie wydaje, żeby to był pies Wszołków. No chyba, że o czymś nie wiem.
-To nie jest pies Basi i Adama. Jest mój, a właściwie moja. Wabi się Xena.
-Coś podobnego. A skąd on … To znaczy ona się tu wzięła? Nie widziałem jej tu wtedy, podczas naszego pierwszego spotkania kiedy pani przyjechała.
-Od tamtej pory już potem też mnie pan nie widział, prawda? Wtedy przyjechałam tylko na kilka dni i nie mieliśmy tej niewątpliwej okazji się ponownie spotkać. Natomiast wczoraj wróciłam spowrotem, ponieważ zamierzam tu zostać na stałe i wynająć za jakiś czas mieszkanie.
-Rozumiem. A ten … pies?
-Suka. Xena. Jest bardzo łagodna i odrazu polubiła Kluska. Z resztą, z wzajemnością jak widać. Często pan go tu zostawiał, gdy byłam tu poprzednim razem, więc mieliśmy okazję się zapoznać. A z Xeną spotkali się wczoraj, zdaje się, że ktoś inny go wyprowadzał.
-Tak! Córka jednego z tutejszych lekarzy. Prosiłem ją oto, nieważne. Klusek! Zostaw Xenie! Ej! Gdzie ty ją wąchasz! Choleeraa jaasnaa! Dać ci troche luzu. Do mnie! Natychmiast!
-Spokojnie doktorze! Żadnych małych piesków z tego nie będzie. Ona jest wysterylizowana.
-No i chwała najwyższemu. A jeśli mogę zapytać panią … to … Ten pies … Znaczy ta suka … W czymś pomaga?
-Oczywiście. Przez kilka lat przechodziłyśmy wspólnie specjalne szkolenia i Xena wyręcza mnie w większości czynności, z którymi sobie nie zawsze radzę. Podaje mi różne przedmioty, czasem otwiera szafki i szuflady. A czasem nawet musi przyciągnąć gdzieś wózek, jeśli danego dnia nie czuję się najlepiej.
-Wow! To niesamowite. Zawsze mówiłem, że psy to mądre zwierzęta. Tylko ten dzwoniec nie chce się nauczyć podać mi chociaż łapy, jak mam zły dzień.

-Roześmieli się wesoło. Artur miał ochotę tak stać i pytać o wszystko, bez końca. A w szczególności o to, w jaki sposób ta młoda dziewczyna znalazła się na wózku. Lub ile tak właściwie ma lat. Wyglądała bardzo młodo i sam nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić wieku. Ale doskonale wiedział, że co nagle, to podiable. Żywił wielką nadzieję, że jeszcze dowie się tego wszystkiego innym razem.
-No cóż pani Maju. Świetnie się tak rozmawia, ale my już musimy wracać. Choć Klusek, pobawisz się kiedy indziej z koleżanką. Za chwile pewnie będę miał wezwanie. No choć!
-Jasne! My też uciekamy. Też wyszłyśmy tylko na poranny spacerek.

-Rozstali się z uśmiechami na twarzach, czego nie można było powiedzieć o psach. Ich pyski nie wyrażały takiego zadowolenia, gdy je rozdzielono. Artur wszedł do budynku stacji, gdzie w wesołej atmoswerze popijali kawę Lidka Chowaniec i Adam Wszołek.
-O, dobrze, że was widzę. Wszołek, idź wymyj karetkę, a pani Chowaniec zrobi porządek w torbie z lekami.
-Chwileczkę doktorku. Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech. Nie poganiaj mnie, bo gubię rytm

-Zanuciła śpiewnie Lidka śmiejąc się.
-Zupełnie nie rozumiem, czemu ci tak wesoło, chowaniec. Powinienem ci wpisać naganę za to, jak się zachowałaś podczas naszego wspólnego ostatniego wezwania.
-Doktorku. Proszę cię, nie przesadzaj i wrzuć trochę na luz. Zestresowałam się, bo nie mogłam znaleźć tej cholernej adrenaliny.
-Oczywiście, i to był powód, żeby wybebeszyć zawartość torby na chodnik, a potem wrzucić to wszystko bez ładu i składu spowrotem, tak?
-No nie, ale
-No właśnie! Dlatego proszę wszystko poukładać, jak było. Milimetr do milimetra, bo jak mi sie nie będzie zgadzać, to z premi potrącę. A ty co tak się patrzysz Wszołek?
-Doktoorze, niech jej pan odpuści. Dopiero zaczyna, takie rzeczy mogą się jej jeszcze zdarzać.
-Nie! Takie rzeczy już nie mają się prawa zdarzać. Dlatego nie odpuszczę, aż pani Chowaniec nauczy się brać odpowiedzialność za swoje czyny i emocje. Do obowiązków, szorować mi. Za chwilę możemy mieć wezwanie i dopiero będziecie płakać.

-Oboje nic nie odpowiedzieli, tylko z teatralnie nadąsanymi minami, poszli wykonać prośbę Góry. W czasie, gdy ten zajmował się napełnianiem misek Kluska, w krótkofalówce rozległo się znajome:
-23 s?
-Cholera jasna! Nawet sobie człowiek krzyżówek spokojnie nie zdąży porozwiązywać, bo zawsze coś.
-23 s, co tam znowu?
-Udajcie się na ulicę Czarneckiego 8. Dzwoniła jakaś kobieta i twierdziła, że jej czternastoletni brat coś sobie zrobił.
-Coś, to znaczy co?
-Nie wiem, powiedziała tylko tyle i urwało połąćzenie.
-Mam nadzieję Ruda, że to nie jakieś szczeniackie wybryki.Chowaniec! Wszołek! Skończyliście? Mam nadzieję, że tak, bo wezwanie mamy.

-Dojechali stosunkowo szybko na miejsce i udali się pod wskazany adres. Przed domem czekała na nich spanikowana, około dwudziesto jednoletnia dziewczyna
-Dzień dobry! Artur Góra pogotowie ratunkowe, wezwanie było.
-Wreszcie jesteście, nie wiem co mam robić. Ten gówniaż, smarkacz pieprzony, zaszantażował mnie.
-Czy może pani powiedzieć co się dokładnie stało?

-Zapytała Lidka.
-Same problemy mam z tym chłystkiem, rozumiecie? Nie radzę sobie z nim. Studiuję zaocznie, a wieczorami dorabiam jako barmanka, żeby nas jakoś utrzymać. Ledwo wiążemy koniec z końcem, a on tak mi się odwdzięcza. Prowadza się z jakimś podejrzanym towarzystwem. Kradną, piją, palą. Jak tak dalej pujdzie, to mi go zabiorą.
-Dobrze, ale co się stało pytam.
-Smarkacz połknął baterię od zegarka i zamknął się w łazienkę.
-Co zrobił? Niech to szlak czy pani wie jakie to niebezpieczne?

-Ożywił się nagle Artur
-Doktorze, życie z moim bratem jest bardzo niebezpieczne. Wciąż eksperymentuje nad bombami domowego wyrobu, w dodatku te kradzieże, palenie i picie. Nadzór kuratora mamy, może być coś gorszego?
-Owszem, może proszę pani. Pani brat natychmiast musi się znaleźć w szpitalu, w przeciwnym wypadku, może dojść do poważnych obrażeń układu pokarmowego i nietylko, gdy bateria rozszczelni się i substancja zacznie wyciekać.
-Jezus Maria! Co pan mówi. Ja się na tym nie znam. On zamknął się w łazience! Co mam zroobiić!
-Wszołek, idziemy. Nie ma ani sekundy do stracenia. Będziemy wyważać!
-Tak jest doktorze!
-Chwileczkę doktorku, a ja?
-Pani uspokoi tę panią, bo za chwilę będziemy mieć dwoje pacjentów do przewiezienia, a w razie potrzeby proszę być w gotowości. Wszołek, szybciej!

-Panowie wbiegli do domu, a wraz z nimi powoli wkroczyły Lidka z siostrą czternastolatka.
-Jak pani brat ma na imię?
-Konrad
-A gdzie jest łazienka?
-Prosto, ostatnie drzwi po prawo.

-Obaj pobiegli we wskazanym kierunku.
-Panie doktorze, a może by tak najpierw po dobroci co? Może nakłonimy go do wyjścia z tej łazienki.
-Z takimi to nie da się po dobroci Wszołek. Nie mamy na to czasu, bo ta bateria w każdej chwili może zacząć się rozszczelniać, a wtedy to już umarł w butach. No dalej, pomóż mi!

-Rzucili się na drzwi, z całej siły próbując je wyważyć. Udało się za drugim razem.
-Kim jesteściee? Co wy zrobiliście, rozwaliliście nasze drzwi! I tak nigdzie z wami nie jadę. Nie chcę iść do poprawczaka.
-Co my zrobiliśmy? Chłopie, ty pomyśl lepiej co ty nawyrabiałeś. Jesteśmy z pogotowia ratunkowego, wezwała nas twoja siostra. Powiedz mi, kiedy połknąłeś tą baterię?
-Nie wierzę panu, pokażcie mi legitymacje.
-Na rozumy się z głupkiem zamieniłeś chłopcze? Pytam poraz ostatni, kiedy połknąłeś tę baterie.

-Kontynuował Artur
-Dwadzieścia minut temu. Trochę boli jak przełykam, ciężko mi oddychać i boli mnie tu, w klatce piersiowej.
-No, nic dziwnego, jak się ma takie durnowate pomysły.
-To wszystko po to, żeby Ilona nie oddała mnie do poprawczaka.
-A nie pomyślałeś, że ona nie chce cię oddać do tego poprawczaka, którego się tak boisz? Tylko nie pozostawiasz jej wyboru swoim zachowaniem.
-Ja się poprawię, przyrzekam. Nie chcę tam iść, połknąłem te baterię, żeby pojechała ze mną do szpitala. Zwróciła w końcu na mnie uwagę. A nie ciągle te studia, praca, jej chłopak. A ja się nie liczę?
-Słuchaj młody, nie ma czasu na gorzkie żale. Teraz liczy się każda sekunda dla twojego zdrowia. Musimy natychmiast zabrać cię do szpitala, bo inaczej będzie bardzo bardzo źle.
-Co mi grozi?
-Wolisz nawet tego nie wiedzieć, jakie badania cię czekają po przybyciu do szpitala.

-Adam i Artur pomogli dojść chłopcu do karetki. W trakcie jazdy Lidka wykonała przy nim podstawowe czynności, a Artur kazał Rudej powiadomić szpital o powadze przypadku pacjenta, którego wieźli.
-Ilona. No proszę cię. Nie rób mi tego. Przysięgam, że się poprawię. Tylko mnie nie oddawaj.
-Zamilcz wreszcie, nie mogę tego słuchać. Tyle razy mi to obiecywałeś. Czy ty sobie zdajesz sprawę ile razy ręczyłam za ciebie głową? Ile mnie kosztuje to wszystko?
-No wiem, sorry. Ja się zmienię. Tylko nie mów o tym tej wrednej kuratorce.
-Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. Powiedzieć muszę. Obiecałam naszym rodzicom, że wychowam cię na porządnego człowieka, a ja sobie zwyczajnie z tobą nie radzę. Potrzebujesz pomocy.

-Gdy dojechali na miejsce i przekazali młodego pacjenta w ręce lekarzy, wrócili do stacji wraz z jego siostrą.
-Zaparzyć pani herbaty? Lub melisy?

-Spytała Lidka siadając obok skulonej i zmartwionej dziewczyny.
-Dziękuję. Nie chciałabym robić kłopotu.
-Żaden kłopot. Chce się pani wygadać, co? Jak z bratem, wiadomo już coś?
-Tak. Bateria nieznacznie uszkodziła śluzówkę przełyku i doszło, do jakiegoś tam, zwężenia. Zupełnie tego nie rozumiem, ale lekarz powiedział mi, że będzie dobrze za jakiś czas.
-No to może to dobry znak?
-Może. Mam nadzieję, że on w końcu coś zrozumie.
-Życzę pani tego. On potrzebuje pani uwagi, jest młody, narwany. Proszę poświęcać mu poprostu więcej czasu.
-Postaram się, choć i tak dwoje się i troję, żeby było tak jak jest.

-Piły herbatę rozmawiając spokojnie, a gdy Ilona poczuła się lepiej, wróciła do brata, zostawiając Lidkę w oczekiwaniu na nawał pracy, który zaniebawem spodziewała się dostać od Artura

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 6.

Pierwszy dzień pracy dla Wiktora Banacha zaczął się niezwykle intęsywnie. Poraz kolejny okazało się, że należało by w końcu kupić nowy budzik. Do tego, który od conajmniej dekady stał na szafce nocnej w sypialni, Wiktor miał dozgonne zaufanie. Niestety coraz częściej stary, kochany budzik go nadużywał. Mimo wymiany baterii, uwielbiał dzwonić o sobie tylko znanych porach. Tak było i tego dnia. Obudziło go głośne szczekanie psa, na klatce schodowej. Z ledwością otworzył oczy i siadając powoli na łóżku, odruchowo spojrzał na zegarek.
-Co? Już dziewiąta? Jasna cholera! Za pół godziny powinienem być w stacji. Przeklęty budzik, Ania ma rację. Czas kupić nowy.

-Powiedział głośno zastanawiając się co zrobić. Wysunął stopy spod kołdry i po omacku szukał swoich kapci. Ale te, również dzisiaj postanowiły zrobić swojemu właścicielowi na złość i podziały się niewiadomo gdzie. Nie zwlekając ani chwili, zrzucił w pośpiechu piżamę i w samych bokserkach pobiegł do łazienki. Wskoczył do kabiny prysznicowej i odkręcił kurek z ciepłą wodą. Niestety, ku jego zdziwieniu z kranu popłynęła lodowato zimna woda. Z jego ust najpierw wypadło iście kocie prychnięcie, które w sekundę potem przerodziło się nie mal w ryk tygrysa gotowego do walki.
-Choleraa jasnaa! Czy dzisiaj wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie? Co jest grane w tym domu!

-Nie mając wyjścia, wziął szybką i zimną kąpiel, trzęsąc się jak galareta. Aż po chwili, wycierając się pospiesznie, owinął się ręcznikiem w biodrach i popędził do kuchni, by wypić prędką kawę. Odrazu w oczy rzuciła mu się czerwona, samoprzylepna karteczka, która miała oznaczać pozostawienie jakiejś ważnej wiadomości dla domowników.
-Nie ma ciepłej wody. Chyba jest jakaś awaria, zadzwoń w wolnej chwili i to wyjaśnij. Kocham i całuję! Ania.

-Wiktor westchnął ciężko i zabrał się do przygotowywania kawy. Włączył radio i przyrządził sobie kilka kanapek do pracy. W czterdzieści minut później, gdy udało mu się dodatkowo ogolić i wyszczotkować zęby, wsiadł do auta i łamiąc wszelkie ograniczenia prędkości zjawił się w stacji ratowniczej.
-Co pan taki zmachany doktorze. Ktoś pana gonił czy jak?
-Długa historia Piotrek. Rozumiem, że dzisiaj jeździmy razem?
-No raczej doktorze. Już nam pana brakowało.
-Nam? A gdzie Martyna?
-Martynka? Noo … W łazience … jest.
-W łazience? Źle się czuje?
-Nie. Narazie nie mogę nic powiedzieć.
-Piotrek, coś się dzieje?
-Nic złego doktorze. Obiecałem zachować milczenie.

-Rozmowę ku ucieszę Piotrka przerwała ruda.
-21 s? Jedźcie na osiedle Michałowskiego. W szkółce jazdy konnej zdarzył się wypadek, szesnastolatka spadła z konia.
-Przyjąłem, jedziemy. Piotrek, idź pospiesz Martynę. Upadek z konia to nie przelewki.
-Się robi doktorze.

-Piotrek wszedł do łazienki i zapukał do drzwi jednej z kabin.
-Martynka? Jesteś tam?
-Tak, jestem. Boję się.

-Odpowiedziała drżącym głosem dziewczyna.
-Czego! Przecież już o tym rozmawialiśmy. Poradzimy sobie.
-Wiem Piotruś. Ale i tak się boję.
-Zrobiłaś test?
-Zrobiłam.
-No i co wyszło?
-Nie wiem. Nie mam odwagi sprawdzić.
-Otworzysz drzwi? Mogę wejść?

-Martyna otworzyła drzwi, lecz zamiast wpuścić go do środka, wyszła szybko z toalety i przytuliła się mocno do Piotrka. Rozmazany makijaż i mocno podpuchnięte oczy pokazały Piotrkowi, jak bardzo jest jej teraz potrzebny.
-Hej! Jestem przy tobie. Jakikolwiek będzie wynik tego testu, słyszysz? Nie płacz, nie pozwalam. Wiesz, że nie lubię kiedy jesteś smutna. Wezwanie mamy, musimy jechać. Umyj się szybko.
-Wezwanie? Cholera jasna. A test? Piotruś. Nie wiem czy dam radę teraz skupić się na pracy. Może lepiej pujdę do góry i dzisiaj się zwolnie, co?
-Nie ma mowy. Będziesz się tylko zadręczać, a i tak wiem, że nie sprawdzisz co wyszło. Sprawdzimy razem, po dyżurze. Zajmiesz się robotą, to nie będziesz myślała. Choć tu do mnie! Dostaniesz buziaka na pokrzepienie i odrazu ci się polepszy.

-Padli sobie w ramiona, całując się porządliwie, gdy za ich plecami rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Odskoczyli od siebie jak oparzeni i spojrzeli w stronę drzwi. Do pomieszczenia wszedł Artur Góra. Pod pachą dzierżył naręcze rolek papieru toaletowego, a w drugiej, zagipsowanej ręce, z ledwością trzymał wiadro, w którym znajdował się mop, miotła, oraz środki czyszczące. Wszyscy zdawali się być niezwykle zaskoczeni swoim wzajemnym widokiem.
-Strzelecki? Kubicka? A co wy tutaj … wyprawiacie? Co wy, w toalecie się migdalicie? To już nie ma porządniejszych miejsc w tej stacji na takie rzeczy?
-Doktorze, już nas tu nie ma, a pan? Zmienił profesje?
-No no no. Nie pozwalaj sobie Strzelecki.
-Ja? Nigdy w życiu, doktorze. Ja tak tylko … Z troski. Poradzi pan sobie z tym sprzątaniem? W tym gipsie?
-A co! Masz jakieś wątpliwości? A z resztą, ktoś to musi robić, skoro to wykracza poza kompetęcje pielęgniarek. Muszę w przyszłości pomyśleć o zatrudnieniu kogoś … Kompetętnego w tych sprawach.
-No dobra. To my już nie przeszkadzamy doktorowi w myśleniu, w sprzątaniu i uciekamy. Wezwanie mamy.

-Wyszli trzymając się za ręce, a gdy zamknęli za sobą drzwi, wybuchnęli śmiechem, biegnąc do karetki.
-Co tak długo dzieciaki? Musimy jechać, nie ma czasu. Macie plecak? Monitor?
-Przepraszamy za te obsuwę doktorze, wszystko mamy. Już biegnę za ster i jedziemy. Gdzie to było?
-Osiedle Michałowskiego, stadnina koni. A właściwie szkółka jazdy konnej.

-Jechali dość szybko, każde pogrążone we własnych myślach.
-Wszystko tam u was w porządku dzieciaki? Oboje zachowujecie się jakoś dziwnie. Martwię się.
-Tak, w porządku. Nie musi się pan martwić.
-No, właśnie nie jestem tego do końca pewien. źle wyglądasz Martyna. Myślę, że dobrze zrobisz, jeśli weźmiesz kilka dni wolnego.
-Dziękuję za troskę doktorze. Pomyślę o tym.
-Przepraszam, że wam przerywam, ale to chyba tutaj.
-Racja Piotrek. Plecak, monitor i inne gadżety. Lecimy.

-Ledwo jednak zdążyli wyjść z karetki z całym osprzętowaniem, zobaczyli młodą kobietę biegającą w popłochu. Zdawała się być przerażona.
-Dzień dobry! Wiktor Banach, pogotowie ratunkowe. Gdzie jest poszkodowana?
-Tam leży, jest z nią mój kolega. Nie widzieli państwo gdzieś po drodze konia?

-Pytała zdyszana patrząc na ratowników.
-Konia? Nie … Raczej nie. Piotrek, Martyna, idziemy.
-Jezu słodki! Nie wiem jak to się stało. Rebus jest bardzo spokojnym koniem. Przyjeżdżają tu do nas różne niepełnosprawne dzieci. Rebus jest najspokojniejszy ze wszystkich koni w stadninie. Najczęściej to on uczestniczy w hipoterapi. Nie wiem! Nie mam pojęcia co tu się stało!
-Proszę pani. Proszę się uspokoić. Rozkładamy zabawki dzieciaki.

-Wiktor pierwszy podbiegł i przykucnął przy leżącej na ziemi nastolatce.
-Dzień dobry. Jestem lekarzem z pogotowia ratunkowego słyszysz mnie?
-Tak! Chyba tak. Pogotowie? Jakie pogotowie? Gdzie ja jestem? Co się stało?
-Popatrz na mnie. Jak masz na imię?
-Zuzia. Nazywam się Zusia Milewska.
-Bardzo dobrze. Jaki jest dziś dzień tygodnia?
-Środa, ósmy listopada.
-Świetnie! Powiedz mi, co cię boli?
-Głowa. Bardzo kręci mi się w głowie, szumi mi w uszach. Iboli, potwornie boli kiedy oddycham.
-Głowa, tak? Dobrze Zuziu. Zbadam cię teraz, by ocenić jakich urazów dokładnie doznałaś. Postaram się być bardzo delikatny. Dzieciaki. Parametry, ciśnienie, cukier. Ruchy ruchy.
-Zuziu, chwyć moje dłonie i ściśnij je z całej siły, dobrze?

-Dziewczyna starała się wykonać polecenie lekarza, jednak jej uścisk niezadowolił Wiktora.
-Mocniej nie mogę. Coś dzieje się z moimi rękami. Panie doktorze czy ja umieram?
-Nie Zuziu. Nie umierasz, spokojnie. Jak ciśnienie?
-W porządku. Cukier 100.
-Zuziu, skup się teraz i popatrz na mnie.
-Niebardzo mogę doktorze. Wszystko jest strasznie rozmazane. Potwornie boli mnie głowa.
-Rozumiem, leż spokojnie.

-Wiktor ostrożnie badał dziewczynę, ale z każdą chwilą sytuacja wydawała mu się być bardzo poważna.
-Piotrek, leć po deskę i kołnież. Ma uszkodzony kręgosłup szyjny,silny ból w okolicy międzyłopatkowej i sztywny kark. Dwa żebra są złamane, miednica i kończyny na szczęście całe. Brzuch miękki. Zabieramy dziewczynę do szpitala. Proszę mi powiedzieć, jak to się stało?

-Zapytał stojącego obok i jak dotąd milczącego instruktora konnej jazdy.
-Rebus przestraszył się psa. Nie zdążyłem nic zrobić, nigdy się nie płoszył tak łatwo. A dziś? Wierzgnąłsię i zanim zdążyłem podbiedz, ona leżała już na ziemi. Czy ona z tego wyjdzie?
-Nie wiem. Mam taką nadzieję, ale to, jak bardzo rozległych uszkodzeń doznała ocenią lekarze, w szpitalu. Czy ma pan jakiś kontakt z rodzicami dziewczyny?
-Tak, koleżanka już dzwoniła. Zaraz powinni tu być.

-W czasie, gdy Piotrek, Wiktor i Martyna zajmowali się bezpiecznym transportemdziewczyny do karetki, na horyzoncie znów pojawiła się młoda kobieta, którą widzieli wysiadając z karetki.
-Jezu, Chryste! Maciek! Nigdzie go nie ma. Nie mam pojęcia gdzie mógł uciec. Jak to się stało?
-Uspokuj się. Wystraszył się psa. Sam nie wiem jak to możliwe.
-Psa? Oszalałeś? Jakiego psa. On nie płoszy się tak łatwo.
-Skąd mam wiedzieć jakiego psa do jasnej cholery. Cztery łapy miał, i ogon.
-Ale skąd tu pies?
-Daj mi spokój! I przestań zajmować się pierdołami. Nie widzisz, że Zuzia jest w poważnym stanie? Dzwoniłaś do jej rodziców?
-Tak, są w drodze. Ale Maciej, Rebusa nie ma rozumiesz? Komuś jeszcze może stać się krzywda. Nigdy nie widziałam go tak wystraszonego, nie wiemy jak się zachowa.
-Jedź za karetką do szpitala, ja zaczekam tu na jej rodziców i pokieruję ich, do którego szpitala powinni pojechać. Dalej będę szukał Rebusa.

-Gdy karetka ruszyła, Zuzia odezwała się z trudem.
-Wie pan, doktorze? Cieszę się, że przytrafił mi się ten wypadek.
-Cieszysz się? Jak narazie to nie ma z czego, możesz mieć poważnie uszkodzony kręgosłup szyjny.
-No i dobrze. Przynajmniej nie będę musiała więcej jeździć na tych śmierdzących koniach.
-Nie rozumiem. To ty nie lubisz jeździć konno?

-Wtrąciła pytanie Martyna.
-Nienawidzę! To wymysł moich rodziców. Ja nade wszystko kocham malować. Chciałabym pujść do liceum plastycznego, gdy skończę gimnazjum. Ale oni twierdzą, że swoją przyszłość powinnam związać z końmi, bo w naszej rodzinie niemal wszyscy biorą udział w wyścigach konnych. Taka tradycja, rozumie pani. Rodzice powiedzieli, że złamałabyym tą wielopokoleniową tradycję, biorąc się za malowanie. Bo malarstwo nie ma przyszłości, i z niego się nie wyżyje.
-Spokojnie Zuzia. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Myślę, że musisz walczyć o swoje marzenia i robić to, do czego czujesz powołanie, a nie to, co zdaniem innych jest dla ciebie dobre. Mój tata też bardzo nie chciał, żebym została ratowniczką medyczną.
-Naprawdę? I co pani zrobiła?
-Na początku było mi bardzo trudno zawalczyć o siebie. Ale wiedziałam, że jeśli się nie postaram, to do końca życia pozwolę mu dłużej decydować za siebie. No i jak widzisz, nie dałam się i jestem tu, przy tobie.
-A ja? W jaki sposób mam zawalczyć o siebie?
-Na początek z nimi porozmawiaj, szczerze i spokojnie. Myślę, że ten wypadek da do myślenia twoim rodzicom. Napewno uświadomią sobie, że nawet tradycja rodzinna pielęgnowana od pokoleń nie jest warta twojego zdrowia.
-Panie doktorze, a czy ja będę mogła malować po tym wypadku? Bardzo słabo czuję moje ręce, czuję mrowienie i drętwienie.
-Nie wiem Zuziu. To powiedzą ci lekarze, gdy zrobią ci dokładniejsze badania, ale ja tak jak Martyna, również wierzę, że wszystko będzie dobrze.

-Wiktor już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle wszyscy usłyszęli wrzask Piotra i poczuli, jak karetka zbyt gwałtownie zahamowała. Banach już miał spytać co się dzieje, lecz nie zdążył, bo do uszu wszystkich dotarło głośne, końskie rżenie, któremu wtórował równie głośny tętent końskich kopyt. Cała trójka ratowników medycznych wrzasnęła co sił w płucach, zobaczywszy przez okno, że oszalały i zestresowany koń, w popłochu pędzi wprost na karetkę! Wiktor chwycił w dłoń krótkofalówkę i czym prędzej zaalarmował stację.
-21 s! Ruda, znajdujemy się w bezpośrednim zagrożeniu życia. Koń, z którego spadła poszkodowana pędzi wprost na naszą karetkę chyba nie mamy szans.
-21 s, powtórz? Co się tam u was dzieje? Jak mam wam pomóc?
-Ruda, słyszysz mnie? Wezwij weterynaża, straż miejską, cholera, nie wiem. Pędzi na nas rozszalały koń, jeżeli zdecyduje się stratować karetkę, to już po nas!
-Zrozumiałam, robię co w mojej mocy. Czy jest z wami poszkodowana?

-Niestety, nikt już tego nie słyszał. Wszyscy myśleli gorączkowo jak ocalić życie swoje i pacjentki. Pędzący koń był coraz bliżej. Próbę wyjścia z opresji, bez chwili namysłu podjął Piotrek. W jednej chwili wyskoczył z karetki, nie zważając na protesty Wiktora i Martyny. Sam nie wiedział co chce zrobić dokładnie. Wiedział jedynie, że jego celem jest zmusić konia albo, żeby się zatrzymał, albo by pobiegł w inną stronę i nie stratował karetki. Zdecydował się na ba bardzo ryzykowne rozwiązanie. Ruszył pędem koniowi na przeciw. Przed oczami stanęło mu życie i niemal czuł jak koń miażdży jego sylwetkę. Lecz w jednej sekundzie dostrzegł coś, co z pewnością uratowało życie jego, oraz pozostałych w karetce. Koń był osiodłany. Po obu jego bokach luźno zwisały lejce. Koń najwidoczniej niespodziewał się spotkać na swej drodze człowieka i mocno się zdziwił, nieświadomie zwalniając galop. Piotrek wykorzystał chwilową nieuwagę konia, chwycił sprawnym ruchem za lejce ustawiając się w bezpiecznej odległości od końskich kopyt, które znów miały ochotę ponieść Rebusa w nieznane. Zaczął niespokojnie wierzgać i rżeć, a Piotrek najłagodniej jak umiał przemawiał do zwierzęcia.
-Spokojnie! Rebusik. No już, jesteś bezpieczny. Nie bój się, nic ci nie zrobię. Zaraz przywiążę cię do tego drzewa, poskubiesz sobie trawki to z pewnością poczujesz się lepiej. Tylko mnie nie kop, zgoda?

-W odpowiedzi koń donośnie parsknął i zarżał.
-Śliczny jesteś Rebusik. Stój spokojnie. Zaraz przyjdzie tu po ciebie pani, albo pan. Wszystko wróci do normy, niedługo znowu będziesz w stajni. Zaufaj mi.

-Mówiąc to, drżącymi jeszcze ze strachu dłońmi mocował lejce do drzewa tak, by zwierze nie miało możliwości się zerwać. Położył dłonie na pysku rebusa, pozwalając mu badawczo je obwąchiwać. Nagle pysk konia rozwarł się i Piotr przez chwile pomyślał, że ten chce go ugryźć, jednak zamiast tego, poczuł jak szorstki język przesuwa się od dłoni do dłoni.
-No! Cieszę się, że mnie polubiłeś stary. Możemy zostać przyjaciółmi jeśli tylko chcesz. Pewnie bardziej byś chciał, gdybym miał trochę cukru, co? Albo jabłko. No! Właśnie! Jabłko!

-Piotrek odszedł nieco dalej i wyjął z kieszeni krótkofalówkę. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały czas słychać w niej nawoływania Martyny i Wiktora.
-Halo doktorze, słyszy mnie pan?
-No nareszcie cholera jasna! Piotrek, żyjesz? Gdzie jesteś, nie widzę cię.
-Żyje żyje i mam się nawet całkiem dobrze. Niech sobie pan wyobrazi, że tak się bałem, że nawet w portki nie zdążyłem narobić.
-Przestań gadać głupoty. Gdzie jest ten koń.
-Tu, ze mną. Stoi sobie przy drzewie i właśnie na mnie patrzy.
-Jak to, stoi przy drzewie. Nic ci nie zrobił?
-Złego konie nie biorą, doktorze. Mamy w karetce trochę cukru?
-Cukru, zwariowałeś Piotrek?
-No, dobrze pan słyszał. Muszę zawrzeć pakt pokojowy z Rebusem, no i zjeść cukrzanego brudzia. Niech pan przyśle do mnie Martynę z tym cukrem, odwoła tę straż i policję. No i niech tu przyjdzie po tego konia, a my jedziemy do szpitala z naszą malarką.
-Oj, Piotrek Piotrek. Ty to się kiedyś doigrasz. Ale uratowałeś nam życie stary.

-W pół godziny później, wszyscy bezpiecznie dojechali do leśnej góry. Martyna i Piotrek kolejny raz cieszyli się sobą i z tego, że poraz kolejny udało im się wyjść cało z poważnych tarapatów.
-Martynka, gdzie masz ten test? Sprawdzamy.
-Jesteś pewien, że
-Jestem pewien. Dawaj, pokaż.

-W tym momencie drzwi stacji otworzyły się wpuszczając do środka Wiktora.
-No, dzieciaki. To była świetna robota. A ty Piotrek byki powinieneś ujażmiać, a nie ratować ludzi.
-Bez przesady, doktorze. Nawet pan nie wie jakiego miałem cykora przed tym koniem. Niby taki spokojny, ale gdyby nie to, że był osiodłany i miał te lejce, to było by po nas.
-Nie żartuj Piotrek, wykazałeś się naprawdę wielką odwagą. Ja jeszcze nigdy nie byłem tak spanikowany.
-A co z tą dziewczyną doktorze?
-A, no właśnie, dobrze, że pytasz Martyna. Chciała z tobą porozmawiać. Zdaje się, że jej rodzice chyba wreszcie zrozumieli czego pragnie jej córka. Kręgosłup jest poturbowany, ale ona wróci do pełnej sprawności, za jakiś czas. Oczywiście skótki tego wypadku mogą być potem odczuwalne. Ale tak właśnie kończą się wygórowane ambicje rodziców, w stosunku do dzieci. Jak będziecie mieć swoje, to unikajcie tego jak ognia.
-Dzięki za radę doktorze. Chyba niedługo się przyda. Prawda Martynka?

-Wiktor stanął jak wryty popatrując raz na Piotra, raz na Martynę.
-Prawda Piotruś. Z testu wynika, że jestem w ciąży.

-Rzekła łamiącym się głosem.
-A, to o to chodziło rano, w tej łazience, dobrze rozumiem dzieciaki?
-Tak doktorze. Wiedziałeem! Wieedziaałeem! Tak się ciesze doktorze, że kocham cały świat. Chyba nawet Potockiego.
-Naprawdę Piotrek? To może ciesz się trochę mniej intęsywnie w takim razie. A do kochania niedługo przybędzie ci ktoś jeszcze. Gratuluję dzieciaki, dacie radę.

-Cała trujka padła sobie w objęcia, a młodzi śmiejąc się i płacząc na przemian obdarowywali się pocałunkami.

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 5.

Martyna i Piotrek, korzystając z krótkiej przerwy, postanowili zjeść razem obiad w restauracji nieopodal stacji. Krótkofalówki mieli cały czas włączone, na wypadek jakiegoś pilnego wyjazdu do pacjenta.
-To co Piotruś? Co zjemy?
-Ja nie wiem jak ty, ale ja zżarł bym konia z kopytami.
-No nie wiem czy serwują tu coś takiego, ale mogę zapytać.
-No, a tak poważnie, to na co masz ochotę Martynka?
-Nie mam pojęcia. Wszystko w tej karcie brzmi apetycznie. O, posłuchaj tylko. Krem z pomidorów, z dodatkiem parmezanu i grzankami, co o tym sądzisz?
-Może być. Ale na drugie weźmy jakieś mięso co?
-Dobra. Proponuję roladki z indyka ze śliwkami, surówką z jabłka i marchewki, do wyboru ziemniaki, lub frytki.
-A ja bym zjadł tą golonkę, a do tego wypił kufel piwa.
-Fu! Golonka? Ochyda! A o piwie zapomnij, jesteśmy w pracy.
No tak. Zapomniałem. W każdym razie, ja biorę golonkę i sok pomarańczowy.
-No dobra, jak sobie chcesz. Ale pamiętaj, że o cholesterol trzeba dbać. Te roladki były by zdrowsze.
-Dobra dobra. Na coś trzeba umrzeć.

-Przekomarzali się tak dłuższą chwilę, a potem złożyli zamówienie.
-Martynka, skoro nareszcie mamy chwilę dla siebie, to może pogadamy co?
-Jasne, a coś się stało?
-No stało się, stało. Ostatnio prawie się nie widujemy, chyba, że w karetce. Albo w łóżku.

-Dodał Piotr z szerokim uśmiechem, wywołując u Martyny silny rumieniec.
-Do czego zmierzasz Piotruś? Chcesz mi coś powiedzieć?
-Myślę, że oboje mamy sobie wiele do powiedzenia.
-Skoro tak sądzisz, to zacznij pierwszy.
-Zgoda. Czy nadal sądzisz, że ze ślubem powinniśmy jeszcze poczekać?

-Martyna przybrała poważny wyraz twarzy i spojrzała Piotrkowi w oczy.
-Nie wiem Piotruś. Myślę, że ostatnio wiele razem przeszliśmy i to nas bardzo zbliżyło. Bardzo cię kocham i oczywiście chciałabym zostać twoją żoną, ale czy jesteśmy gotowi do zawarcia małżeństwa?
-A dlaczego nie? Co stoi nam na przeszkodzie? Chciałbym sformalizować to co nas łączy. Chciałbym mieć z tobą dzieci. Dużo dzieci.
-Czekaj, czekaj. Powoli. Chcesz mi powiedzieć, że bez ślubu nie uda nam się stworzyć szczęśliwego związku? Nie możemy mieć dzieci? Wstydzisz się mówić o mnie moja dziewczyna, tak?
-Nie! Martyna, źle mnie zrozumiałaś. Niczego się nie wstydzę, a już z pewnością nie mojej ślicznej dziewczyny. Chciałbym się z tobą ożenić po to, żebyś wiedziała, że ja myślę o tobie tak na serio. Nie chcę żadnej innej i nie chcę, żeby za jakiś czas spodobał ci się jakiś inny facet.
-Aaa, rozumiem. Chcesz mnie usidlić i za wszelką cenę zatrzymać tylko dla siebie? No, powiem ci, że nawet nawet mi się to podoba i przemawia do mnie ten argument. A co z tymi dziećmi? Dopiero dzisiaj powiedziałeś mi, że chcesz mieć ze mną dzieci.
-Bo dopiero dzisiaj zrozumiałem, że naprawdę tego chcę. Że jestem w pełni gotów na bycie ojcem. Prawdziwym ojcem. Kochającym, czułym i opiekuńczym. Zawsze mi się wydawało, że nigdy nie będę potrafił takim być.
-Naprawdę tak myślałeś Piotruś? Mogłeś zapytać mnie o zdanie, powiedziałabym ci, jak bardzo się mylisz. Ty jesteś czuły, kochający i opiekuńczy. Z całą pewnością, na całej kuli ziemskiej nie będzie lepszego ojca od ciebie.
-Teraz to zrozumiałem. Wcześniej sądziłem, że będę taki jak on. Chociaż przez całe życie walczyłem o to, by być innym człowiekiem nigdy nie byłem pewien, czy gdyby przyszło mi stanąć przed obowiązkiem rodzicielstwa, to czy bym temu podołał. Może tak jak mój ojciec wpadł bym w alkoholizm. Znienawidził to niewinne maleństwo, które przyszło na świat za moim pośrednictwem. Może jedyne co potrafił bym mu dać, to wyzwiska, przekleństwa. Z czasem siarczyste klapsy i policzki, a potem mocne kopniaki, połamane ręce, nogi.
-Przestań! Nawet tak nie mów. Niewolno ci tak mówić, słyszysz? Nie chcę tego słuchać! Napewno by tak nie było. Nie będzie tak!

-Milczeli wpatrując się w siebie ze łzami w oczach, pogrążeni każde we własnych myślach. Nie zauważyli nawet, jak kelner podaje im zamówione jedzenie. Prędko jednak ocknęli się z letargu i jedli nadal w milczeniu. Pierwsza odezwała się Martyna.
-Piotrek, właściwie dobrze, że zeszło na temat dzieci. Bo jest coś, o czym ja muszę ci powiedzieć.
-Słucham cię Martynka.
-A smakuje ci ta wstrętna, ociekająca tłuszczem golonka?
-Tak, bardzo. A co, boisz się, że po tym co chcesz mi powiedzieć przestanie mi smakować?
-Nie, próbuję odwlec temat, bo nie wiem jak się za to zabrać.
-Zwyczajnie. Od początku do końca, powiedz co ci tam na serduchu leży.
-Spóźnia mi się okres. Czwarty miesiąc nie mam okresu.

-Sok pomarańczowy, którym Piotrek właśnie popijał spory kęs golonki niestety wykonał salto w jego przełyku, nie chcąc jak na złość znaleźć się bezpośrednio w rzołądku. Piotrek z wrażenia najpierw wypluł większą jego część, opluwając się aż po spodnie, przy okazji obrus po swojej części stolika, a potem zaczął się niesamowicie głośno krztusić i charczeć, zwracając przy tym uwagę większości ludzi siedzących w restauracji. Przerażona Martyna zbyt gwałtownie wstała z krzesła, które niebezpiecznie się zachybotało, a potem z rumorem przewróciło. Jednak nie zwróciła na to uwagi, podeszła szybko do Piotrka, ułożyła swoją dłoń w łódeczkę na jego plecach i uderzyła pięć razy w przestrzeń między łopatkową.
-Kasłaj Piotruś!Słyszysz? Staraj się kasłać.

-Jednak to zdawało się nie pomagać, choć powtarzała te czynność kilka razy. Piotrkowi coraz ciężej szło chwytanie powietrza..
-Martyna krzyknęła do kelnera, który zwabiony odgłosami podszedł do ich stolika.
-Halo! Niech mi pan pomoże, muszę pomóc narzeczonemu, zaraz się udusi.
-Niech go pani mocniej walnie, ma pani za mało siły, wałek do ciasta przyniosę!
-Człowieku zwariowałeś? Jaki wałek do ciasta, muszę mu natychmiast spróbować pomóc, ale potrzebuje pana pomocy.
-Ale proszę pani, ja nie wiem. Nie mam kursu pierwszej pomocy, co mam robić.
-Niech mi pan pomoże go przytrzymać, będę teraz uciskać.

-Martyna objęła Piotrka, ułożyła dłonie w piąstki i zaczęła uciskać w okolicy między żebrami, a pępkiem, również pięć razy. Kelner zbladł i wydawało się, że jest przerażony bardziej, niż Piotrek z Martyną razem wzięci. Po dłuższej chwili udało się przywrócić Piotrkowi oddech. Kolory zaczęły powracać na jego twarz.
-Jezus Maria! Piotrek, nie rób mi tego nigdy więcej. Oddychaj sobie, głęboko sobie oddychaj. A pan niech otwiera okno.

-Piotrek spojrzał przytomnie na ukochaną. Zachrypniętym głosem zapytał:
– Dopiero teraz mi o tym mówisz? Mówiłem ci ostatnio, że trochę przytyłaś, ale jeżeli na prawdę jesteś w ciąży to…To jakoś mało widać. Ale to możliwe? Naprawdę … Jesteś … w ciąży? Będziemy mieli … Dziecko?
-Boże Piotruś. Nie wiem tego napewno. Jesteś na mnie zły? Wiem, że to dziwne, że ja tak dopiero teraz, zawsze miałam nieregularny okres, myślałam, że to stres, że…Mało przeze mnie nie umarłeś.
-Przestań, Martynka. Poprostu … Mnie to zszokowało. Nie twoja wina, że akurat piłem sok. Ale obiecaj mi, że zaraz po dyżurze idziemy do lekarza. Albo chociaż wspólnie zrobimy test ciążowy.
-Dobrze, obiecuje. Ale teraz jeszcze chwilę sobie odpocznij, póki nikt nas nie wzywa..
-Odpocznę, jeśli mnie pocałujesz. Wtedy oddech całkiem wróci mi do normy.

-Martyna uśmiechnęła się szeroko i pocałowała go wkładając w to całą namiętność, jaką przysporzył jej niedawny strach, że niemal go straciła.
-No! Dla takich chwil, to mógł bym się dusić co chwilę, a nawet umrzeć. Jeszcze raz.
-Przestań, nawet tak nie żartuj. Potwornie się przestraszyłam.
-Wiem, wiem. Przestanę, jeśli się zgodzisz za mnie wyjść.
-Co? To jest szantaż. Nie zgadzam się na to.

-Piotrek wyprostował się i zaczął udawać zakrztuszenie kasłając równie głośno.
-Echu! Echu! Echu!
-Przestań natychmiast, to nie jest śmieszne!
-To wyjdziesz za mnie? Echu! Echu!
-Tak, wyjdę za ciebie, mój idioto! Tylko przestań.

-To zdanie pozwoliło na powrót odzyskać Piotrkowi siły. Podniósł się z krzesła, z całej siły przytulił Martynę i podniusł ją do góry. Zrobił obrót, nieszczęśliwie zachaczając nogą, o przewrócone wcześniej przez Martynę krzesło. Wrzasnął jak opentany, padając na plecy jak długi, mocniej przycisnąwszy do siebie piszczącą Martynę. Upadli z takim rumorem, że wszyscy zgromadzeni wybuchnęli śmiechem, łącznie z Piotrem i Martyną, którzy nie mieli już siły wstać, tylko całowali się namiętnie pomiędzy wybuchami śmiechu.
-Kocham cię! Wariacie, chociaż mało co nie zabiłeś najpierw siebie, a potem nas. Ale z tobą mogę umrzeć nawet śmiercią tragiczną.
-Ja z tobą też kochanie. Ludziee! Jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem! Zgodziła się! Wyjdzie za mnie! I chyba będziemy mieli dziecko! Słyszycie! Jestem szczęśliwy!
-Piotreek! Waariaaciee przeestaań!

-W sali rozległy się wrzaski i gromkie brawa, a zakochana para, powoli podniosła się z podłogi, gdyż w ich
krótkofalówkach rozległ się głos Artura Góry.

2017-08-21 16:53:03

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 4.

Artur Góra, po feralnym upadku ze schodów, chwilowo nie był zdatny do pełnienia obowiązków lekarza w karetce. Nie chciał też za nic w świecie wziąć na ten czas zwolnienia, bo ponad wszystkimi jego lękami, górował lęk przed samotnością. Zwiększył się on po śmierci Renaty. W prawdzie klusek zamieszkał w jego domu, jednak choć bardzo się starał, nie był w stanie w stu procentach zastąpić mu Renaty. Artur nie mógł się uwolnić od wspomnień. Wciąż rozpamiętywał wszystkie dni, a nawet noce spędzone z ukochaną. Nie spodziewał się, że stanie mu się tak bliska i zacznie koić jego samotność. Niestety los chciał inaczej, odebrał mu ją bez najmniejszego ostrzeżenia. Z braku zajęć, Artur brał teraz dyżury w dyspozytorni. Jednak o dziwo, nikt nie potrzebował pomocy. Włożył przenośny telefon stacjonarny do kieszeni marynarki.
Z większym niż zazwyzaj trudem, bo nie byłoto łatwe, mając nogę w gipsię, aż do połowy uda, wyszedł na chłodne, listopadowe powietrze. Usiadł na ławce przed stacją i patrząc w niebo, zapalił papierosa. Zazwyczaj tego nie robił, ba, nawet twierdził, że nic tak jak papierosy nie szkodzi zdrowiu, ale w jego przypadku, papieros pomagał mu się uspokoić. Wrócić do rzeczywistości, po bolesnym seansie wspomnień. Niestety działo się tak coraz częściej, a on już niebardzo wiedział jak z tym skończyć. Zgasił niedopałek i wrzucił go do kosza na śmieci. Już miał wracać na stacji, gdy na podjeździe dla karetek stanęła mała, czerwona skoda. Natychmiast wstał i pobiegł w tamtym kierunku.
-Cholerne baby za kierownicą!
-Halo! Proszę Pani! Czy nie widzi pani, że to jest podjazd dla karetek? A nie parking dla nierozgarniętych blondynek? Proszę wycofać, bo za chwile może tu podjechać karetka z pacjentem.

-Kobieta wyglądała na zawstydzoną, ale nie straciła hardu ducha i również podjęła utarczkę słowną z mężczyzną, który staną przed maską jej samochodu i groźnie gestykulował.
-Najmocniej pana przepraszam, rzeczywiście nie zauważyłam, że źle parkuję. Ale to się zdarza, czyż nie? Już cofam. Czy byłby pan łaskaw nie nazywać mnie nierozgarniętą blondynką
I nie machać mi przed maską tym gipsem? Jeszcze mi pan szybę rozbije!? Drogi panie w gipsowej zaprawie?

-Coś podobnego! Niedość, że nie rozgarnięta, to jeszcze pyskata. No już już, niech cofa. Pokaże gdzie stanąć.

-Artur kilka minut instruował kobietę co do parkowania, a gdy skończył i samochód stał już bezpiecznie, mało nie zemdlał, gdy z samochodu najpierw wynużyła się platforma dla wózków inwalidzkich, po której powoli i ostrożnie wózkiem zjechała, owa nierozgarnięta blondynka.
-Najmocniej przepraszam szanowną panią. Ja … Nie wiedziałem, to znaczy … nie zauważyłem … Czy ja … Mogę jakoś.
-Dziękuję! Nie potrzebuję litości. Poradzę sobie sama. Chociaż nie, czy może mi pan powiedzieć, gdzie mieszka Basia Wszołek z mężem?

-Artur nie był pewny czy może jej to powiedzieć. Nie był pewny, czy chce jej to powiedzieć. Kiedy tak siedziała przed nim na wózku, coraz bardziej żałował, że nie ugryzł się w język zanim tak na nią nakrzyczał. Patrzył się na nią, jak zahipnotyzowany i zastanawiał, jak to możliwe, że taka młoda dziewczyna musi zmagać się z takim kalectwem. Długie blond włosy, spływały falami na plecy, delikatny makijaż podkreślał równie delikatne rysy kobiety. Czerwona, puchowa kurtka, niebieskie jeansy i czarne sportowe adidasy, jakoś niepasowały arturowi do tej kruchej dziewczyny. Wolał by ją zobaczyć w sukience.
-Halo! Czy dobrze się pan czuje? Coś jest ze mną nie tak? Wpatruje się pan we mnie jak sroka w gnat. To jak, pomoże mi pan gdzie mieszka moja siostra z mężem?
-Jaka siostra? Z jakim mężem?
-Boże! Na pana miejscu zaczęłabym się poważnie zastanawiać, które z nas jest bardziej nie rozgarnięte. Basia Wszołek to moja siostra, Adam Wszołek to jej mąż. Jestem tu pierwszy raz, a nie chciałabym kłopotać Basi. Może mi pan pomóc tam dotrzeć?

-Do Artura słowa kobiety docierały jak spod wody. Cały czas był pod jej ogromnym wrażeniem.
-Ach tak! Siostra, mąż. No jasne! Ale zaraz. Ja się chyba nie przedstawiłem pani. Doktor Artur Góra. To znaczy … Artur Góra.
-Maja Mazur. Niestety nie doktor, ani profesor.

-Artur roześmiał się, choć sam nie wiedział czy po to, by rozładować atmoswerę, czy śmieje się z własnej głupoty. Podprowadził kobietę pod drzwi mieszkania wszołków. Basia wyszła już po pierwszym dzwonku.
-Majeczka! Nareszcie jesteś! Już miałam do ciebie dzwonić, czy napewno dasz sobie radę z dojazdem. No, ale widzę, że nasz sympatyczny doktor Góra ci pomógł?
-Cześć Basiu! Tak, miałam te niewątpliwą przyjemność poznania pana doktora. Dziękuję panu za pomoc.
-Ależ … Nie ma za co … to … to dla mnie sama przyjemność.

-Siostry długą chwile ściskały się i witały, a Artur stał, jak by go wmurowało obserwując tę rodzinną scenę.
-Doktorze! Telefon dzwoni w pana kieszeni!

-Powiedziała Basia patrząc z zadziwieniem na Artura.
-Co? Jaki telefon? Ach! Cholera jasna, że też nie mają kiedy dzwonić. No to ja … Uciekam, obowiązki wzywają. Miło było panią spotkać … Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy. Do widzenia!

Categories
Moje fanfiction

Rozdział3.

Zbliżał się ostatni dzień urlopu Wiktora Banacha. Urlopu, którego tak bardzo oczekiwał, o którym co roku marzył ponownie, w pierwszym dniu pracy zaraz po nim. Tego roku Wiktor żałował, że owego urlopu nie udało mu się spędzić tak jak sobie to zaplanował. Z dwiema najbliższymi mu osobami: Zosią i Anną.
-Bo z kobietami tak to właśnie jest! Mężczyzna planuje, kobieta rujnuje

-Pomyślał któregoś dnia, gdy jego plany poraz kolejny wzięły w łeb. Postanowił się tym jednak nie zamartwiać. Zdecydował, że nareszcie zainwestuje w siebie. Że w końcu zacznie się wysypiać, jeść do syta, oraz spędzać długie, relaksujące godziny w wannie, jeśli tylko będzie miał ku temu sposobność. Nie było to zbyt łatwe, gdy w domu mieszkały dwie kobiety, które często walczyły z sobą o cennych kilka minut przed lustrem, lub pod prysznicem. Nade wszystko pragnął poświęcić czas Zosi, ponieważ czuł, że nieszczęsna wyprawa w himalaje oddaliła ich znacznie od siebie. Wiedział, że jego praca od zawsze miała zgubny wpływ na ich kontakt. Tych ostatnich kilka dni, postanowił wykorzystać na polepszenie tej relacji. Niespodziewał się jednak, że będzie to tak łatwe do zorganizowania. Wieczorem, zaraz po wiadomościach, zjedli z Zosią wspólną kolację. Niestety nie przebiegała ona tak jak zwykle. Pełna rozmów, żartów i dowcipów. Ograniczyła się jedynie do krótkich, właściwie nic nie znaczących dialogów i Wiktor mocniej utwierdził się w przeświadczeniu, że jeśli natychmiast nic z tym nie zrobi, staną się sobie zupełnie obcy.
-Zosiu! Kochanie. Chciałbym z tobą porozmawiać. Czuję, że …

-Zosia spojrzała na ojca zmęczonym wzrokiem, przerywając mu w pół słowa.
-Tato! Nie teraz! Proszę cię. Miałam dzisiaj naprawdę ciężki dzień. Praca klasowa z Matmy i z Biologii, do tego kartkówka z Fizyki. Ta szkoła mnie wykończy. Możemy to odłożyć do jutra? Jest sobota.
-No skoro tak, to oczywiście. To idź i połóż się, a ja posprzątam po kolacji. Potem wezmę kąpiel i też się chyba położę. Jutro wracam do pracy, ale dopiero na nocną zmianę.
-Jesteś pewien, że dasz sobie radę z tym sprzątaniem? Tak dawno cię w domu nie było, że
-Że co? Że zdążyłem zapomnieć jak się zmywa brudne gary tak?
-No, coś w tym stylu. A gdzie Ania?
-Ma dziś kolejny nocny dyżur.
-Nie uważasz, że zbyt często ma te dyżury?
-Nie, dlaczego. Taka jest praca ratownika, chyba nie muszę ci tego tłumaczyć?
-Nie, no jasne! Z kim ja rozmawiam. Chyba lepiej pujdę się położyć.

-Z tymi słowami wyszła szybko z kuchni, a Wiktor usłyszał tylko mocniejsze, niż być powinno trzaśnięcie drzwiami. Westchnął ciężko i zabrał się do zmywania. Po czym wziął długą i relaksującą kąpiel, dzięki której udało mu się na chwilę zapomnieć o przykrej rozmowie z kuchni. Po pół godzinie, czując się dostatecznie odprężony, wyszedł z wanny i otulił się szczelnie szlafrokiem z miękkiej froty. Wyszedł na korytaż i przez chwilę stał nasłuchując odgłosów z pokoju córki. Nie usłyszał warkotu komputera stacjonarnego, ani rozgłośnionej do granic wierzy stereo, więc domyślił się, że Zosia naprawdę była zmęczona i poszła spać. Najciszej jak tylko potrafił poszedł do sypialni. Wyjął czystą piżamę z szafy stojącej nieopodal łóżka i pospiesznie ją wkładając, wsunął się pod kołdrę i ułożył wygodnie. Zapalił lampkę nocną, próbując czytać jedno z romansideł Danielle Steel, pozostawionego przez Anię na szafce nocnej. Przeczytał kilka stron, po czym zamknął książkę mówiąc do siebie:
Boże! Co to za dyrdymały! Co ta Anka czyta. Strasznie to usypiające.

-To mówiąc, zgasił lampkę i odwrócił się na drugi bok. Zanim zasnął, rozmyślał jeszcze o Zosi i o minionym, przykrym wieczorze. A potem nie wiedzieć kiedy zasnął głębokim snem. Zdawało mu się, że od chwili, gdy mocno zasnął, minęło może pięć minut, gdy poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń, szarpiącą go natarczywie. Nie wiedział, czy to jawa, czy tylko mu się to śni. Potem do jego uszu wdarł się rozpaczliwy głos Zosi:
-Tato! Tato obudź się! Tato, słyszysz? Obudź się.

-Przed oczami stanęła mu Zosia, około czteroletnia. W kolorowej kwiecistej sukieneczce, którą kupił jej, za pierwsze solidnie zarobione pieniądze. Widział ją, taką maleńką i drobniutką, jak się nad nim pochyla, ma przerażone i zapłakane oczy i prosi go, by się obudził i nalał jej soku. Nie wiedzieć czemu właśnie ten obraz stanął mu przed oczami, ale zerwał się na równe nogi. Siedziała przy nim jego niemal osiemnastoletnia córka, jej twarz była zapłakana i niczym nie różniła się od tej, którą pamiętał z jej dzieciństwa.
-Zosiu, kochanie. Co się dzieje? Czemu płaczesz, źle się czujesz? Boli cię coś?

-Zarzucił córkę kaskadą pytań.
-Tato, wiem jak to zabrzmi, przestraszyłam się. Miałam okropny sen. Jechaliśmy samochodem, ty, ja i Ania. Wpadliśmy w poślizk i … i w żaden sposób nie mogliśmy się z niego wydostać. Potem zaczęliśmy spadać w przepaść. Chciałam ci dać rękę, ale nie mogłam cię dosięgnąć i, tato …

-Wiktor przytulił Zosię najmocniej jak umiał.
-Zosiu, spokojnie. To tylko sen. Wszystko jest dobrze, słyszysz? Jestem tu z tobą. To był tylko sen, córeczko.
-Wiem tato. Wiem, ale ja poprostu myślę, że … Że to był jakiś znak. Że powinnam ci zaufać, nie powinnam być taka chłodna. Mogę dzisiaj z tobą spać? Proszę, tato.

-Wiktor roześmiał się szeroko.
-Spać? Ze mną? Zośka, oszalałaś? Ty masz prawie 18 lat.
-Oj tato, proszę cię! Przecież zawsze mi mówiłeś, że bez względu na wiek będę twoją małą dziewczynką. Pozwól, proszę!
-A myślisz, że Ani by się to spodobało?
-Ania jest teraz na dyżurze. Tato, posłuchaj. Ja mam tylko ciebie. Wiem, że może czasem nie spełniam twoich kryteriów i wymagań. Że nie jestem taką córką, o jakiej marzysz, ale
-Zosiu, Zosiu Zosiu. Poczekaj! Chwileczkę. Jakich kryteriów, o czym ty mówisz?
-Jestem zazdrosna o Anię. O to jak ją przytulasz, jak do niej mówisz. Wolałam, gdy byliśmy w naszym domu tylko we dwoje. Chociaż bardzo ją lubię.
-Zosiu, skarbie. Posłuchaj. Bez względu na to, jakie żywię uczucia do Ani, ty jesteś dla mnie najważniejsza, rozumiesz? Wiem, że jest to dla ciebie trudne, że w moim sercu zagościł ktoś jeszcze, bo dotychczas nasze życie dzieliliśmy tylko i wyłącznie między siebie.
-Tak tato. Masz rację. Jest to dla mnie bardzo trudne. Staram się z tym walczyć, ale czasem jest to silniejsze ode mnie, wiesz? Zwłaszcza wtedy, gdy nie liczysz się z moim zdaniem. Gdy nie ma cię całymi dniami w domu, a jak już jesteś, to poświęcasz swój czas tylko Ani.
-Och Boże! Naprawdę tak to postrzegasz? Czy naprawdę jestem aż takim złym ojcem Zosiu?
-Nie, nie jesteś. Ale bądź też dla mnie. Ja tak bardzo cię kocham i boli mnie to, że teraz już prawie mnie nie dostrzegasz. Nie tak jak kiedyś.
-Tak, wiem. Zdaję sobie sprawę, że ostatnio wiele rzeczy w naszej relacji schrzaniłem i bardzo chcę to naprawić, ale ty wiesz, że czasem mi tego nie ułatwiasz?
-Wiem, przepraszam. Wiesz jaka jestem uparta, chciałam już wcześniej z tobą pogadać. Ale mój upór mówił mi, że to do ciebie należy pierwszy krok. Tato, jest coś jeszcze.
-Tak? O co chodzi?
-Poprostu dla mnie to wszystko dzieje się za szybko. Ania mieszka z nami, nie wiem, może planujecie ślób. Dlaczego nie daliście mi trochę czasu, na zastanowienie się, czy ja także tego chcę?
-Za to również cię przepraszam. Za wszystko co zrobiłem źle, ale przecież nie mogę wystawić Ani walizki za drzwi. Może spróbujesz ją zaakceptować? Nasz związek? A ja obiecuję poprawę, o ile mi pomożesz i spróbujecie się jakoś dogadać?
-Postaram się.
-Zrobię ci szklankę gorącego mleka, a potem posiedzę przy tobie w twoim pokoju, dopóki nie zaśniesz, dobrze?
-Nie ma mowy! Śpię z tobą.
-Ech! Widzę, że cię nie przegadam. A pamiętasz, jak byłaś małą dziewczynką? Wciąż powtarzałaś, że wyjdziesz za mnie za mąż.
-No cóż, pewnie bym to zrobiła, ale ty wybrałeś Anię.

-Roześmieli się oboje, popijając gorące mleko. Potem oboje położyli się w sypialni, a Zosia wtuliła się w ojca, pragnąc poczuć jego ciepło, poczuć się bezpiecznie, co nie udawało się jej w ostatnim czasie.

EltenLink