– Lidka za namową Kuby zgodziła się pojechać na policję i złożyć stosowne zeznania. Być może pomógł jej fakt, że znajdowała się pod wpływem środków uspokajających, które Jakub jej zaaplikował. Proces składania zeznań trwał dość długo i Jakub w życiu nie powiedziałby, że ta silna i dzielna dziewczyna jest w stanie wylać tyle łez za jednym razem. Podczas składania zeznań Lidka opowiedziała o tym, że była szantażowana, przymuszana do kradzieży morfiny, pod groźbą utraty życia, oraz ujawnienia światu filmików i zdjęć, przedstawiających Lidkę podczas wielu aktów seksualnych. Opowiedziała również o brutalnym pobiciu i gwałcie, którego doświadczyła z rąk alfonsa. Nie mogła ominąć faktu, że kiedyś sama była jego pracownicą. Okazało się, że Daro już od dawna jest poszukiwany przez policję w wielu miastach Polski. Korzystając z faktu, że Daro sam z siebie umówił się z Lidką na spotkanie w wigilijny wieczór, niezwykła determinacja Lidki mogła sprawić, że przestępca zostałby schwytany, a co za tym idzie wreszcie trafiłby za więzienne kraty. Musiała tylko zgodzić się, ten jeszcze jeden raz na spotkanie ze swoim prześladowcą. Tak też zrobiła. Wróciła do domu w obstawie kilku nieumundurowanych policjantów, którzy mieli schwytać mężczyznę za nim zdążyłby wejść do domu Lidki. Udało się to osiągnąć bez żadnych trudności i rozgłosu, który niepotrzebnie oderwałby świętujących sąsiadów od kolacji. Za namową policji Lidka zdecydowała się zaskarżyć Daro i wnieść sprawę do sądu. Na samo wspomnienie tego wieczoru Jakuba przechodziły zimne dreszcze. Im dłużej o tym myślał to coraz trudniej było mu stwierdzić, czy owy wieczór należy do najgorszych, czy jednak najlepszych w jego życiu biorąc pod uwagę fakt, że kobieta, którą tak kochał zdecydowała się wreszcie opowiedzieć mu o swoich problemach i przeszłości. Brał to mimo wszystko za dobrą kartę na przyszłość. Znaczyło to dla niego bardzo wiele zwłaszcza, że tego wieczoru po raz pierwszy wyznała mu miłość. Nie mogło to być wyznanie dyktowane emocjami i desperacją powodowaną brakiem kogokolwiek innego, komu mogłaby, bądź chciała powierzyć swój los. Chociaż twierdziła, że nikt taki nie istnieje on wiedział, że każdy człowiek, a w szczególności ludzie, których uważała za swoich dobrych znajomych, przyjaciół, byliby w stanie jej pomóc.
– Ja też cię kocham. Teraz wiem to na pewno.
– Zabrzmiało w jego głowie wspomnienie jej słów i uśmiechnął się do siebie. Relacja, którą stworzyli wciąż była bardzo krucha i stąpała po cienkim lodzie niepewności. Kuba miał świadomość, że póki co to on sam musi włożyć mnóstwo pracy, by ją utrzymać. Na inicjatywę ze strony Lidki nie mógł liczyć. Była załamana, wciąż zalękniona o swoje życie mimo, że człowiek, którego tak bardzo się obawiała został aresztowany i nic nie wskazywało na to, że szybko odzyska swoją wolność. Policja już pierwszego dnia po świętach zjawiła się w stacji ratownictwa medycznego, powodując masowe utrudnienia w pracy. Jakub długo głowił się nad tym, w jaki sposób może pomóc Lidce, żeby wyszła z tej sprawy jak najbardziej obronną ręką i do głowy przychodził mu tylko jeden pomysł. Rozmowa z szefem stacji, Arturem Górą. Korzystając z przerwy podczas swojego dyżuru w szpitalu udał się do stacji i zapukał do gabinetu Artura.
– Proszę!
– Cześć Artur.
– Powiedział wchodząc szybko i siadając naprzeciw kolegi.
– Jakub? Ty tutaj? Wybacz, ale mam teraz urwanie głowy.
– Ja przychodzę właśnie w tej sprawie.
– Nie rozumiem?
– Artur, przychodzę w sprawie Lidki.
– A to już wszyscy o tym wiedzą?
– Nie wiem, czy wszyscy, ale ja na pewno. Sam zawiozłem ją na policję w celu złożenia zeznań.
– No właśnie. Cholerna policja! Zrobili mi burdel w papierach! Całą dokumentację wzięli do sprawdzenia! Bóg jeden raczy wiedzieć co oni tam znajdą jeszcze, prócz tego, czego szukają. Ja wiedziałem, po prostu wiedziałem, że Chowaniec coś kombinowała, że coś jest nie tak!
– Więc dlaczego nie drążyłeś? Przecież chyba uważasz się za jej przyjaciela. Powinieneś jej pomóc, jeśli czułeś, że coś nie gra.
– Przecież wiesz, że próbowałem, nawet ciebie pytałem…
– Widocznie niezbyt skutecznie. Musimy coś zrobić.
– Już zrobiłem. Na razie zawiesiłem ją w obowiązkach.
– Żartujesz?
– A wyglądam?
– Czy ona o tym wie?
– Tak, dzwoniłem do niej jakąś chwilę temu. Powiedziała, że rozumie, że…
– Jak mogłeś jej to zrobić?
– Wszedł mu w słowo Kuba.
– Zwyczajnie. Prawo mnie do tego zmusiło.
– Ona potrzebuje teraz wsparcia, nie odtrącenia.
– Tak? To chyba nie wiesz o tym, że takie śmierdzące sprawy roznoszą się bardzo szybko i pracując mogłaby mieć dużo więcej nieprzyjemności, kiedy pacjenci odmawialiby jej pomocy.
– Ale jeżeli zostawimy ją samej sobie to…Boję się, że załamie się całkiem, że…Znowu spróbuje zrobić coś głupiego.
– Artur westchnął ciężko.
– Na prawdę chciałbym móc zrobić coś więcej, ale nie mogę! Zrozum mnie. Wiem, że ona była do tego zmuszana, to z pewnością są jakieś okoliczności łagodzące, ale prawo póki co nie do końca stoi po jej stronie! Grozi jej więzienie!
– Wiem, odebranie praw do wykonywania zawodu, wiem! Musimy coś z tym zrobić. Przecież chyba możesz wpłynąć na to, żeby kara, którą poniesie była jak najmniejsza.
– Próbuję, cały czas się głowie jak jej pomóc, uwierz mi!
– Ja mam pewien pomysł.
– Artur wypuścił powietrze ze świstem, przerzucając papiery na biurku.
– No to mów, Sherlocku.
– Może zgodziłbyś się, żebym pokrył równowartość skradzionych leków?
– Co? Co ty…Żartujesz sobie ze mnie? Ja rozumiem, że chcesz jej pomóc, ale nie coś takiego!
– Dlaczego? Przecież nikt nie musi o tym wiedzieć. Kiedy sąd zdecyduje o wymiarze jej kary, odpracuje należność tak, jak powinna. Ona będzie miała poczucie, że płaci za błąd, stacja wyjdzie na swoje dużo wcześniej, tyle, że w tajemnicy. Nie jesteś zadowolony z takiego układu?
– A co ja zrobię z pieniędzmi, które dostanę od ciebie, co? Schowam do kasy pancernej, której nie mam? Albo może od razu pójdę i uzupełnię zapas morfiny, który zniknął. Dobrze wiesz, że nie możemy zawrzeć ze sobą umowy na słowo honoru! Kubuś. Kubuś! Ja cię naprawdę bardzo lubię, wiesz? Też chcę pomóc Lidce, ale nie kombinujmy w tą stronę. Postaram się przekonać sąd, że wyrok w zawieszeniu będzie odpowiedni w tym przypadku. Spróbuję też zdziałać coś, żeby mogła popracować przez ten czas na dyspozytorni.
– Kuba pokręcił głową zrezygnowany.
– Może masz rację. Przepraszam cię. Chyba faktycznie jestem mocno zdesperowany, bo wiem, że ona żałuje tego, co zrobiła. Nie chciała tego. Wiem też, że tak całkiem po kościach to się nie może rozejść. Jednak jestem pewien, że drugi raz nie popełniłaby już tego błędu.
– Powiedz mi…Ona jest ci bliska, prawda? Widzę jak bardzo chcesz jej pomóc..
– Tak. Jest mi bliska. Nie podoba mi się tylko twoje myślenie, że właśnie dlatego chcę jej pomóc. Nie, między innymi dlatego. A tak poza tym wiem, że jest dobrym człowiekiem, najlepszą i najbardziej oddaną swojej pracy ratowniczką jaką znam…
– Ok, masz rację. Źle się wyraziłem, ale dziękuję za szczerość. W każdym razie, możesz być pewien, że ja również zrobię wszystko, żeby jej pomóc, bo zgadzam się z tobą w całej rozciągłości. Żałuję tylko, że Lidka nie poczuła się na tyle pewnie wśród wszystkich nas, żeby z kimkolwiek o tym porozmawiać i być może uniknęłaby tych wszystkich kłopotów, a my razem z nią. Echhh ta Chowaniec Chowaniec. Najpierw robi, potem myśli. Narwana to ona zawsze była.
– Kuba uśmiechnął się lekko spoglądając na misę z ciasteczkami.
– Masz ochotę? Częstuj się, śmiało, proszę!
– Dzięki, może spróbuję. Słyszałem, że sam pieczesz i że są najlepsze na świecie.
– No skoro Chowaniec mi taką dobrą reklamę robi to…
– Tym razem Artur uśmiechnął się ukazując białe zęby.
– A tak poważnie Kuba…Jak ona się czuje?
– No cóż. Nie będę ukrywał, że jest źle. W święta ledwo udało nam się z Kasią zmuszać ją, żeby coś jadła.
– Nawet nie chcę sobie wyobrażać przez co ona przechodziła tyle czasu.
– Rzekł Artur zjadając ciastko.
– A czy wiadomo kiedy będzie sprawa w sądzie?
– Jeszcze nie. Najważniejsze, że zdecydowała się zaskarżyć Daro, termin tej rozprawy za niedługo pewnie będzie ustalony.
– No tak…Zarzuty postawią jej na odrębnej rozprawie. Bardzo bym nie chciał kierować przeciwko niej powództwa…Ale…
– Wiem, musisz. Jedyne, czym możesz się dla niej mimo wszystko przysłużyć to powalczyć o jak najniższy wymiar kary.
– Wiesz, że zamiast ciebie to ona powinna teraz ze mną rozmawiać, prawda?
– A ty wiesz, że jest zbyt honorowa, żeby prosić o pomoc. Ja natomiast wiem, że nie pozwolę, żeby jeszcze kiedykolwiek pod okiem mojej osoby stała jej się krzywda.
Rozdział 21
– O tak ciepłej i rodzinnej kolacji wigilijnej, jaka rozpoczynała się właśnie w najlepsze w domu Banachów nie jeden człowiek marzył wielokroć każdego roku w tym dniu. Siedmioosobowa rodzina, która zgromadziła się w domu, wreszcie odzyskała utracony spokój i szczęście. Zosia i Anna rozkładały sztućce i talerze, śmiejąc się wesoło. Wiktor w tym czasie zajmował się córeczką, której zachwyt wielką, kolorową choinką, przystrojoną w masę kolorowych bombek, ozdób i lampek zdawał się nie mieć końca. Mama Anny doglądała ostatnich potraw w kuchni, które lada chwila miały wjechać na stół. Jarosław, brat Wiktora pomagał ich ojcu ubrać się odświętnie. Jego stan polepszył się na tyle, ŻE Anna z Wiktorem, po telefonicznej konsultacji z Jakubem, oraz lekarzem dyżurującym, postanowili zabrać go do domu na święta. Stół już niemal po brzegi zastawiony jedzeniem stał pośrodku salonu, za oknem zaczął padać drobny śnieg, a ze starej, wysłużonej mini wierzy ustawionej na regale przy oknie płynęły dźwięki kolęd i pastorałek.
– No! Siadajcie kochani, siadajcie! Wszystko już gotowe.
– Powiedziała mama Anny, próbując się przebić przez panujący rozgardiasz.
– Jezus Maria! A gdzie opłatek? A sianko pod obrusem?
– Spokojnie babciu, już się tym zajmuję..
– Wiktorku, weź Poleńkę, idźcie no szybciuchno po Jarka i Władka, ileż to można się przebierać, a może mu tam co pomóc trzeba?
– Zakomenderowała Małgorzata, a Zosia i Anna jej zawtórowały.
– Pola była bardzo rozczarowana, że tata odrywa ją od tak wspaniałej zabawy, którą były próby pozbawiania choinki pięknych ozdób, bombek i lampek, skutecznie uniemożliwiane przez rodziciela, ale właśnie to było przecież najfajniejsze.
– Jak wam idzie? Zaraz zaczynamy.
– Zapytał wchodząc do pokoju taty z grymaszącą Polą na rękach.
– No już już, cichutko kochanie, potem się pobawimy, zgoda? Będzie jeszcze fajniej.
– Pocałował dziewczynkę w główkę i nieco się uspokoiła.
– My już jesteśmy gotowi, prawda…Tato?
– Odrzekł Jarek z lekkim wysiłkiem sadzając ojca w specjalnym fotelu, by można go było przewozić z miejsca do miejsca..
– Słuchaj Jarek…Pomyślałem, że skoro i tak wszyscy będziemy szli na pasterkę, to może zostałbyś dzisiaj u nas na noc…
– No…Jeżeli to nie problem…Pomógłbym przy tacie. Z resztą ja i tak miałem wam powiedzieć, żebyście poszli beze mnie. Zostanę z tatą w domu. Lepiej go teraz nie zostawiać.
– Tak…Racja.
– Odparł cicho Wiktor.
– No to co, idziemy? Kolacja już gotowa.
– Jarek uśmiechnął się do brata.
– Idziemy. Panie przodem!
– Wskazał palcem Polę i dziewczynka obnażyła w uśmiechu dwa przednie ząbki.
– Znaleźli się w salonie akurat w momencie, gdy Anna z namaszczeniem dzieliła opłatek kładąc go przy na kryciach.
– Już jesteście? No to siadamy! Tu, u szczytu stołu oczywiście posadzimy ciebie Władeczku! Jesteś jak by nie było seniorem rodu! Mój kochany! Tak cię zabiedzili w tym szpitalu, ale nie martw się. Już ja cię odkarmię, przy mnie już żadne takie choróbsko cię nie dopadnie. No…No…Siedź tu sobie spokojnie i niczym się nie martw.
– Małgorzata ucałowała z werwą czoło i policzki Władysława.
– Kochana jesteś Gosieńko, kochana. Chętnie bym wstał i cię uścisnął…
– Ale nie kłopocz się Władzieńku, naprawdę! Chodź, podzielimy się opłatkiem. No…No…
– Mamo, zaczekaj. Za nim wszyscy podzielimy się opłatkiem chciałabym coś powiedzieć.
– Powiedziała Anna korzystając z chwili ciszy, która zapanowała. Westchnęła ciężko z drżeniem w głosie i podjęła:
– Kochani, ja…Ja jestem tak wzruszona, że…Że, naprawdę…Ciężko mi sklecić jakieś sensowne zdanie…Zawsze tak mam, kiedy się stresuję i jestem szczęśliwa.
– W Kącikach jej oczu pojawiły się pierwsze, nieproszone łzy, które próbowała powstrzymać mrugając.
– Cieszę się bardzo, że…Że…Że…Uffff, Jezu, co ja miałam powiedzieć? Wybaczcie mi, ale naprawdę bardzo się stresuje i…I…No…W dodatku kiedy jestem szczęśliwa to…Przepraszam, muszę wziąć kilka łyków wody.
– Chwyciła szklankę w dłoń i głośno przełknęła kilkukrotnie.
– Aniu, spokojnie…
– Wiktor objął ją ramieniem.
– Więc chciałam powiedzieć, że naprawdę to cudownie widzieć was tu wszystkich, teraz…Razem i…Boże…Przepraszam, ja…
– Ręka Wiktora zaczęła czule gładzić jej plecy.
– Ten rok był dla nas wszystkich tak trudny…Niemal na każdym kroku jakieś tąpnięcie…
– Przerwała ocierając łzy i zbierając siły na następne słowa.
– Myślę, że to wszystko tylko nas wzmocniło i wielka moja radość, że pomimo tylu przeszkód…
– Jej palce bezwiednie zaczęły bębnić po stole.
– Że przeszliśmy przez to wszystko i jesteśmy razem…Chciałabym, żeby tak było już zawsze…Żebyśmy pozostali tacy szczęśliwi, tworząc wreszcie prawdziwą rodzinę, tak jak teraz. Przepraszam was, jeszcze raz, że ja tak plotę bez ładu i składu, ale…Jestem prze szczęśliwa i bardzo wzruszona!
– Rozpłakała się, ale została nagrodzona oklaskami i tradycja dzielenia się opłatkiem została rozpoczęta.
– Moja dzielna, szczęśliwa żono! Cieszę się, że trafiłem na ciebie, bo obawiam się, że żadna inna długo nie zniosłaby tego mojego heroizmu dla świata i kłopotów, które za sobą niesie. Już? Dobrze?
– Dobrze. Dziękuję. Nie wiem czy masz tak do końca powód do radości, bo jeżeli ten heroizm będzie się powtarzał to…Rozwód w trybie natychmiastowym! Wszystkiego najlepszego kochany Oby ten rok był jeszcze lepszy niż poprzedni, wobec tylu zmian, które nas czekają.
– Będzie na pewno, obiecuję!
– Przełamali się opłatkiem i korzystając z nieuwagi domowników wymienili długi, namiętny pocałunek.
– W następnej kolejności Wiktor podzielił się opłatkiem z mamą Anny, obawiając się o swoje żebra, kiedy tuliła go mocno życząc pomyślności i wspaniałego życia w nowym domu.
– Wiktosiu…Co z tymi oświadczynami, o których mi mówiłeś wczoraj?
– Szepnęła konspiracyjnie.
– Oczywiście, że będą. Zdążyłem już ukryć pierścionek pod choinką. Jarek przebierze się za Mikołaja i będzie rozdawał prezenty. To będzie moja szansa.
– Świetnie kochany! Świetnie!!
– Tato, tu jesteś! Wreszcie się do ciebie dobiłam. Wszystkiego najlepszego!
– Dziękuję słoneczko. Aleś ty mi wyrosła. Życzę ci, żebyś była taką dobrą studentką jak ja.
– Ha ha ha! Suchar…Będę lepszą, a właściwie jestem. A ja życzę tobie, żebyś był szczęśliwy zawsze tak, jak jesteś teraz. Cieszę się, że pogodziliście się z wujkiem, że będziemy mieszkać w nowym domu…No ja to właściwie raczej będę pomieszkiwać, ale to szczegół. Zasłużyliście z Anią na to całe dobro.
– Miło to słyszeć. A powiedz no staremu ojcu, kręci się tam już ktoś koło ciebie? Czekać mam wnuków?
– Nie, możesz być spokojny, będziesz pierwszym, który się dowie, jeżeli ten fakt się zmieni.
– Przełamali się opłatkiem tuląc się mocno i Zosia zostawiła ślad szminki na policzku Wiktora, a potem poszła dzielić się opłatkiem z innymi.
– Nadeszła chwila, która stresowała Wiktora od początku dnia. Musiał podzielić się opłatkiem ze swoim bratem, któremu zdecydował się wybaczyć. Chociaż miał najszczersze intencje, jak sobie postanowił, chwila tak i tak była dla niego bardzo trudna i przyprawiała go o dreszcze i gęsią skórkę.
– Jarek…Ja…Chciałbym…Życzyć ci, żebyś…
– Jąkał się niepewnie.
– Żebyś po prostu był szczęśliwy, żeby otaczali cię dobrzy ludzie, zdrowie i…Nie wiem co jeszcze. Jest to dla mnie trudne.
– Dziękuję Wiktor. Rozumiem jak się teraz czujesz, jestem ci wdzięczny za to, że mogę tu z wami być, że mi wybaczyłeś, widzę jak bardzo się starasz i wiem, że jest to szczere. Obiecuję, że nigdy już nie zawiodę.
– Przytulili się mocno, poklepując raźno po plecach i po przełamaniu, Wiktor raźno poszedł dzielić się opłatkiem ze swoim tatą.
– Cześć tato. Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? Nie jesteś zbyt znużony?
– Nie, wprost przeciwnie. Nigdy nie czułem się lepiej i nie byłem bardziej szczęśliwy, nawet wtedy, gdy skończyła się druga wojna światowa.
– Wiktor roześmiał się.
– To świetnie. W takim razie tobie to muszę życzyć zdrówka! Mnóstwo, mnóstwo zdrówka. Będzie ci potrzebne, żeby nas wszystkich przeżyć. Mówiliśmy ci z Jarkiem, że z tego wyjdziesz, a ty sądziłeś inaczej.
– Gdybyś nie poczuł się zagrożony moim odejściem, nigdy w życiu nie pogodziłbyś się z bratem. Ukartowałem to troszeczkę synu.
– No nie wiem czy było to ładne z twojej strony, ale wybaczam ci. Zasiadajmy więc do kolacji.
– Po skończonym obrzędzie dzielenia się opłatkiem przy stole na powrót zrobił się harmider. Każdy z kimś o czymś rozmawiał, zajadając i śmiejąc się w najlepsze. Mama solennie pilnowała kto i ile czego zjadał, co rusz rzucając różne komentarze, które bawiły wszystkich.
– Wiktosiu, dołóż sobie tej rybki, taka pyszna mi wyszła w tym roku. Zosieńka, ty taka blada, chudziunia, barszczyku zjedz więcej, bo witaminek ma dużo. Aneczko! No co to ma być! Dziobiesz jak wróbelek. Tylko pan Jareczek je jak przystoi, niczego sobie nie żałuje. Władziu, może jeszcze ciasta? A Polisia to by chętnie babcinego kompociku się jeszcze napiła ciooo?
– Po kolacji było wspólne śpiewanie kolęd i pastorałek
– No to co! Prezenty?
– Zapytała Anna radośnie.
– Taaak!
– Odkrzyknęli wszyscy.
Do pokoju wszedł Jarek, który nie wiedzieć kiedy ulotnił się, by przebrać się za świętego Mikołaja. Cała ta atrakcja była przygotowana ze względu na najmłodszą Banachównę, lecz nikt nie spodziewał się, że dziewczynka się przestraszy. Płacz szybko został jednak zażegnany, gdy święty Mikołaj o nieco zmienionym na tę potrzebę głosie wręczał jej kolorowe prezenty. Mama lekko trąciła pod stołem Wiktora.
– Bądź czujny Wiktosiu, bądź czujny!
– Syknęła obserwując Annę, która wraz z Zosią pomagała rozpakowywać prezenty małej Poli. Po chwili cała podłoga w salonie zasłana była kolorowymi wstążkami i papierem, mnóstwem nowych zabawek Poli. Jej zachwyt objawiał się piskiem o najwyższych możliwych decybelach. Kiedy nadszedł czas rozpakowywania prezentów przez Annę i w jej rękach pojawił się upominek od Wiktora, czujny mąż stanął obok. Maleńkie pudełeczko zostało w końcu wydobyte z papierów i wstążek i wszyscy usłyszeli zbyt głośny oddech Anny.
– Wiktor…Czy ty masz z tym coś wspólnego?
– Ja? Nie, no co ty…Przecież nie jestem w tym gronie jedynym mężczyzną..
– Cichy śmiech przeszedł po salonie.
– O matko…
– Jęknęła kiedy zobaczyła piękny pierścionek w środku maleńkiego pudełeczka, wyłożonego czerwonym atłasem.
– Podoba ci się?
– Jest…Jest piękny, ale…Ale…Przecież ja już jestem twoją żoną…
– Tylko w połowie pełnoprawną. Do prawdziwych oświadczyn z pierścionkiem nigdy jeszcze nie doszło, nie było całej magii towarzyszącej uroczystościom ślubnym…
– Jezu…Wiktor…
– Zaraz mi tu zemdlejesz. Ale za nim to…Aniu, wyjdziesz za mnie?
– Tak! Tak tak tak tak tak!
– Powiedziała cicho, lecz na tyle głośno, że wszyscy mogli to usłyszeć.
– Ekstra ekstra ekstra ekstra!
– Odpowiedział i przytulił ją mocno, pieczętując przyjęcie oświadczyn długim pocałunkiem, wśród dopingujących do tego okrzyków.
– W takim razie zaraz po świętach pędzimy rezerwować najbliższy termin i trzeba będzie zająć się przygotowaniem tego pięknego dnia.
– Aniu, twoja komórka dzwoni w kuchni.
– Odezwała się Zosia, a Anna szybko oderwała się od Wiktora i pobiegła, by odebrać i porozmawiać nie przeszkadzając rodzinie w radowaniu się podniosłymi chwilami. Spojrzała na ekran telefonu i dojrzała, że dzwoni doktor Woźnicka z interny, która tego dnia miała dyżur w szpitalu w leśnej górze.
– Halo? Halo? Agata? Czekaj…Czekaj, bardzo słabo cię słyszę! Praktycznie nic nie rozumiem, naprawdę bardzo słabo…Nie…Teraz tak samo cicho, nic to nie dało.
– Anna wcisnęła przycisk głośniej na swoim telefonie komórkowym.
– Słuchaj Agatko…Dalej nic…Nie wiem co się dzieje, może to coś z zasięgiem…Podgłosiłam swój telefon na maksa i dalej bardzo słabo, może Zosia, poczekaj…Zosiaaa! Zośkaaa! Możesz na chwilkę?
– Zosia przybiegła do kuchni z nową torebką na ramieniu.
– Co się dzieje Aniu?
– Nie wiem…Dzwoni doktor Agata ze szpitala w leśnej górze, prawie nic nie słyszę, a głośność dałam na maksa. Jeszcze tego by brakowało, żeby telefon się popsuł.
– Pokaż mi go.
– Dziewczyna wzięła do ręki komórkę i wybuchnęła tłumionym śmiechem.
– Trzymałaś telefon mikrofonem przy uchu.
– O Jezu…To naprawdę coś ze mną dzisiaj nie tak…To przez ten stres. Dziękuję ci. Halo? Agata?
– Zosia wyszła, a Anna zrelacjonowała koleżance swoją pomyłkę, a potem przez długą chwilę milczała i uśmiech znikał z jej twarzy.
– Ro…Rozumiem…Bardzo ci dziękuję, że…Że zadzwoniłaś…Tak…Tobie również…Mimo wszystko wesołych świąt.
– Rozłączyła się i wróciła do salonu, gdzie śmiechom i wygłupom nie było końca.
– Pan Stefan zmarł godzinę temu. Właśnie dzwoniła doktor Woźnicka z leśnej góry.
– Wypaliła sprawiając, że zaległa grobowa cisza. Jedynie Wiktor wstał z miejsca i przytulił ukochaną dając jej znać, że rozumie jej ból.
Rozdział 20
– Tego dnia, w którym ludzie próbują udowodnić sobie miłość, życzliwość bardziej niż kiedykolwiek w ciągu całego roku Lidka nienawidziła z całego serca.
– Dwudziesty czwarty grudnia!
– Wysyczała, włączając telefon i z niesmakiem obserwując, jak kaskada wiadomości z powielonymi życzeniami zapełnia skrzynkę odbiorczą. Właściwie może ten dzień nie byłby taki zły, gdyby miała z kim dzielić radość, która powinna mu towarzyszyć? W ostatnich latach każde święta spędzała sama, ewentualnie z kolegami i koleżankami z pracy, podczas Wigilii dla pracowników. Nikt nigdy nie dopytywał jej, gdzie i z kim spędza święta, było jej to na rękę. Gdyby powiedziała, że sama, z pewnością posypałyby się zaproszenia, a przecież każde święta to czas, który powinno się spędzić tylko z rodziną. Nie chciała sprawiać nikomu kłopotu i zapełniać pustego, dodatkowego miejsca przy stole, wśród obcych ludzi. W tym roku nie było lepiej, a wręcz gorzej. Wszystko denerwowało ją jeszcze bardziej. Wyrzuty sumienia dręczyły ze zdwojoną siłą. Kiedy przeglądała otrzymane wiadomości usuwając je od razu, wśród nich zobaczyła wiadomość od Kuby i serce jak by odzyskało utracony rytm.
– Czy możesz pożyczyć mi ubijaczkę do jaj?
– Brzmiała treść smsa. Lidka zdębiała i czytała wiadomość jeszcze kilkanaście razy, za nim na dobre zaczęła się śmiać. Żadnych życzeń, ani pytań, co robi, gdzie jest, tylko poprosił ją o ubijaczkę do jajek zupełnie tak, jak by był to zwyczajny dzień w roku. Chociaż wydało jej się to dziwne, była mu za to wdzięczna. Może właśnie ta wdzięczność sprawiła, że postanowiła do niego zadzwonić. Nacisnęła zieloną słuchawkę i wyczekiwała, aż Kuba odbierze wsłuchując się w monotonny sygnał.
– Halo?
– Cześć.
– Odpowiedziała grzecznie, gdy odebrał. Miała wrażenie, że te dwa słowa, które padły z ich ust brzmią sztywno, jak by kompletnie się nie znali. Cisza trwająca już dziesięć sekund nie mogła się doczekać, aż któreś z nich ją przerwie.
– Dostałam twoją wiadomość…
– Urwała czekając na odpowiedź.
– Tak? No to świetnie…
– Ta rozmowa brzmi idiotycznie.
– Przeszło Lidce przez myśl.
– W związku z tą wiadomością zadzwoniłam. Mam ubijaczkę do jajek. To co, podrzucić ci?
– Skończmy z tą oficjalnością. Jestem jeszcze w piżamie, a czuję się, jak bym miał marynarkę, krawat i cały ten uroczysty komplet.
– Ty? W piżamie? O tej porze? Myślałam, że dziś pracujesz.
– Dzisiaj Wigilia, zapomniałaś? Poza tym, ustawiłem to wszystko tak, żeby chociaż w święta mieć czas tylko dla Kasi.
– Bardzo dobrze zrobiłeś.
– Uśmiechnęła się i znów zapadła cisza.
– No to co, podrzucić wam tę ubijaczkę?
– Będziemy wdzięczni.
– A czy to trochę nie zbyt późno, żeby brać się za wypieki?
– Trochę na pewno, ale kiedy nie ma rady, żeby zrobić to wcześniej, trzeba to zrobić właśnie dzisiaj.
– Mogłeś zadzwonić, pomogłabym…
– Urwała niepewna, czy powinna była to powiedzieć.
– Nie chciałem robić kłopotu. Zawsze z Kasią radziliśmy sobie sami z przygotowaniem świąt…
– W porządku. Jasna sprawa.
– Weszła mu w słowo.
– Poza tym…
– Ciągnął dalej niezrażony.
– Nie miałem pewności, czy to już odpowiedni moment, żeby ewentualnie to zrobić. Obiecałaś, że porozmawiamy i nie odezwałaś się.
– Lidka spuściła głowę w przepraszającym geście jak by miała nadzieję, że Jakub to zobaczy.
– Przepraszam. Stchórzyłam, przyznaję.
– To jeszcze dzisiaj masz okazję naprawić ten błąd, zważając na to, że to dzień, w którym ludzie sobie wszystko wybaczają.
– Nie byłabym tego taka pewna.
– Powiedziała w myślach.
– Ok, będę u was za kilkanaście minut i przywiozę ubijaczkę. Nie mów Kasi, chcę jej zrobić niespodziankę.
– Jasne. To do zobaczenia.
– Rozłączyli się i Lidkę ogarnęły wątpliwości, czy dobrze robi decydując się na odwiedziny w domu Jakuba. Tak bardzo za nim tęskniła. W tej chwili oddałaby wszystko, żeby znów móc się do niego przytulić, poczuć zapach jego perfum, bliskość ciała i dotyk jego miękkich warg. Wspomnienie jego pocałunków, których trochę zamienili kilka miesięcy wcześniej często wracało w jej snach. Zebrała się w sobie i poszła do łazienki przygotować się na spotkanie. Kiedy suszyła włosy usłyszała dzwonek do drzwi. Poszła otworzyć i jej oczom ukazał się niewysoki mężczyzna trzymający wielki bukiet kwiatów.
– Dzień dobry, pani Lidia Chowaniec??
– Tak, to ja.
– W takim razie te kwiaty są dla pani. Proszę bardzo. Tu jest jeszcze bilecik.
– Dziękuję, gdzie podpisać?
– O tutaj.
– Mężczyzna wskazał długopisem miejsce na podpis i podał jej długopis.
– Kiedy zamknęła za nim drzwi, wstawiła kwiaty do wazonu i przeczytała bilecik.
– Wesołych świąt księżniczko. Pomyślałem sobie, że niefajnie jest dzielić się opłatkiem z odbiciem w lustrze. Będę o dziewiętnastej..
– Złość, która nagle w niej wezbrała już po chwili wylała się strumieniami łez z oczu. Lidka chwyciła bukiet kwiatów i cisnęła nim do kosza na śmieci, choć kwiaty nie były winne tego, że miała na pieńku z alfonsem jednego z największych warszawskich burdeli. Poczuła, jak tama strachu, którą skutecznie odgradzała się od jakiegoś czasu, kruszeje z minuty na minutę coraz mocniej. Podjęła decyzję. Nie da rady sama wypić tego piwa, którego naważyła. Musi powiedzieć o wszystkim Jakubowi, a potem policji. Pobiegła do sypialni i spakowała kilka najpotrzebniejszych rzeczy, kotkę ze sporą wyprawką do transportera i była gotowa do drogi. Nie miała w prawdzie pewności, czy Kuba pozwoli jej zanocować w swoim domu po tych wszystkich rewelacjach, które zdecydowała się mu powiedzieć, ale jeżeli nie, to znów będzie zmuszona wyjechać do Białego stoku. Kilkanaście minut później taksówka zatrzymała się pod domem Warnera. Lidka nieśmiało nacisnęła dzwonek i czuła, jak trzęsą jej się nogi w oczekiwaniu, aż drzwi się otworzą.
– Lidka…
– Powiedział Kuba otwierając usta i oczy w bezbrzeżnym zdziwieniu obserwując ekwipunek, z którym stała przed drzwiami.
– Przepraszam cię…Przepraszam, ja…Czy mogę się u was zatrzymać? Jeżeli nie to…Zrozumiem, muszę tylko sprawdzić pociągi do Białego stoku, bo…
– Zaraz, zaraz, chwileczkę, Lidka. Spokojnie. Nic nie rozumiem.
– Patrzył na nią, jak by była przybyszem z innej planety i zastanawiał się, co zmieniło się od ich niedawnej rozmowy telefonicznej, podczas której nie wydawała się być tak przestraszona jak teraz.
– Kuba…Wszystko ci wyjaśnię, tylko obiecaj mi…Obiecaj, że cokolwiek ci powiem…Że mnie nie wyrzucisz…Jeśli ty mi nie pomożesz to…
– Ciociaaaa! Ojeeejkuuu! Ale niespodziankaaaa!
– Lidka z całej siły starała się powściągnąć emocje i przywołała szczery uśmiech na widok Kasi.
– Cześć kochanie. Cieszę się, że niespodzianka ci się podoba.
– Ciocia zostaje u nas na noc.
– Stwierdził stanowczo i posłał córce uśmiech.
– Na prawdę? Chóraaaa!
– Wykrzyczała piskliwie i rzuciła się ze szczęścia Jakubowi na szyję.
– Jesteś kochany tatuśku! Czyli szarlotkę i torcik bezowy będziemy robić we troje?
– Jasne. Chętnie pomogę.
– Odparła tym razem Lidka.
– W takim razie prędko musimy się zabierać do roboty, bo do wieczora już nie daleko, a przecież po kolacji będą jeszcze prezenty…
– Urwała nagle, spoglądając ze smutkiem na Lidkę.
– Ciociu, ale ja…Ja nie mam prezentu dla ciebie…Gdybym wiedziała, że przyjdziesz…
– Lidka z przykrością uświadomiła sobie, że ona też nie ma prezentu dla małej.
– Nie martw się kochanie. Nic się nie stało. Podarujesz mi coś kiedy indziej. Ja też niestety nie zdążyłam kupić nic dla ciebie.
– Nic nie szkodzi! Ty jesteś moim największym prezentem! Oooo! Przywiozłaś Zulę?
– Już się bałam, że jej nie zauważysz. Nie mogła się doczekać spotkania z tobą. To co, wypuszczamy ją z klatki? Bardzo nie lubi w niej długo siedzieć.
– Taaak! Mogę się z nią pobawić u siebie w pokoju?
– Możesz. My z ciocią w tym czasie napijemy się kawy i porozmawiamy i bardzo cię proszę, nie podsłuchuj i nie przeszkadzaj, dopóki cię nie zawołam, zgoda?
– Zgoda.
– Dziewczynka wzięła kotkę na ręce i po chwili zniknęła na piętrze. Kuba zaprosił Lidkę do przestronnej kuchni, gdzie prace do wigilijnej wieczerzy trwały w najlepsze.
– To co, pomożesz mi?
– Pewnie. Dziękuje ci, że…
– Nie ma o czym mówić. Mów w końcu co się dzieje. Czekam na to od tylu miesięcy, że kilka minut dłużej już chyba nie wytrzymam.
– Kuba, powiem ci. Wiem, że po tym wszystkim nie będziesz chciał mnie znać.
– Przestań gadać głupoty!
– Za nim zaczęłam pracę w karetce, pracowałam jako prostytutka.
– Powiedziała spokojnie.
– Co takiego?
– Zapytał poważniejąc.
– Nie przesłyszałeś się. Moja mama bardzo chorowała, miała nowotwór z przerzutami. Musiałam nas jakoś utrzymać, leki, leczenie, życie, wszystko kosztowało, a żyć jakoś trzeba było. Z jej renty, którą otrzymywała było to awykonalne.
– Przepraszam, że zapytam, może nie powinienem, jestem daleki od oceny, może tylko bardzo zaszokowany. Dlaczego akurat taki sposób pracy?
– Nazywajmy rzeczy po imieniu. Dlaczego prostytucja? Nie wiem…Nie jestem w stanie ci odpowiedzieć na to pytanie. Wkręciła mnie w to koleżanka, a ja byłam tak zdesperowana, potrzebowałyśmy pieniędzy, ja i mama…Problemy zaczęły się wtedy, kiedy okazało się, że pieniądze za seks z klientami nie trafiają bezpośrednio do nas, tylko do alfonsa, szefa całego tego interesu. Mówił nam, że pieniądze idą na nasze utrzymanie, kosmetyki. To jest najbardziej podły człowiek jakiego poznałam w życiu. Korzystał z usług każdej z nas kiedy chciał, ile chciał. Był specjalistą od najbardziej wyszukanych perwersji seksualnych, o których pisze się tylko w książkach.
– A wtedy jak się domyślam, nie mogłaś się już wycofać?
– Próbowałam, ale on zawsze był o krok do przodu. Kamerował każdy seks ze swoim udziałem, robił paskudne zdjęcia.
– Jakub wypuścił powietrze ze świstem. Czuł, jak kaskada niespodziewanych informacji zaczyna go przygniatać.
– Czy ona…Twoja matka to wiedziała?
– Pytał nerwowo chodząc po kuchni.
– Nie. Wiedziałam, że ta wiedza mogłaby tylko pogorszyć jej stan, zresztą…W konsekwencji końcowej i tak nie udało mi się jej uratować i niełatwo było mi się wykupić z burdelu. Kiedy w końcu mi się to udało i byłam pewna, że uda mi się zakopać te wspomnienia raz na zawsze…On wrócił. Na dyżurze z Wiktorem mieliśmy wezwanie do burdelu…
– Kontynuowała swoją historię, a strumienie łez niekontrolowanie zaczęły płynąć jej z oczu.
– Pamiętasz, kiedy byliśmy w Zalesicach? Mówiłam ci, że ktoś nas śledzi…Nie wierzyłeś mi…Czułam niepokój, jednego razu widziałam go. Myślałam, że to przywidzenie…Kiedy po powrocie z Zalesic wracałam do swojego domu i spotkałam go.!
– Czego od ciebie chciał?
– Pytał z pozorowanym spokojem.
– Żebym wykradała dla niego morfinę w zamian, za to, że filmiki i zdjęcia z moim udziałem nie przedostaną się do sieci i moich znajomych. Ja nie chciałam…Nie chciałam tego robić, to dlatego…Dlatego uciekłam do Białego stoku na trzy miesiące! Rozumiesz? Chciałam chronić siebie, ciebie i Kasię, stację! Nas wszystkich! Myślałam, że…Że po tak długim czasie zapomni…Ale nie zapomniał. Kiedy wróciłam znowu się spotkaliśmy. Wtedy myślałam, że już nie wyjdę z tego cało, strzelał do mnie na…Nnnna Ulicy…Potem porwał i zawiózł do…Do swojej dziu…Dziu…pli…Zgwałcił mnie i zmusił, żebym mu zrobiła…Żebym…Pokazywał mi zdjęcia Kasi, groził, że on ją…Że jej coś zro…Zrobi…
– Nie nie nie…Nie, Lidka, to jest żart…Powiedz, że to jest żart! Nie zrobiłaś tego! Powiedz, że poszłaś na policję, Lidka!
– Zro…Zro…Zrrobbbi…łłłammm…Ja…ja tak stra…Straasznie…Cię…Prze…Przee…Przepraa…szammm!
– Lidka płakała tak mocno, że brakowało jej tchu. Nie była w stanie skupić się na słowach Jakuba, słyszała go jak za mgłą, potrząsał nią, coś do niej mówił, ale nie dała rady zrozumieć co. Kuba wmusił w nią dwie tabletki na uspokojenie i dopilnował, by popiła solidną porcją wody. Kiedy się uspokoiła, a oczy nie potrafiły już produkować łez, on podszedł do jednej z szafek i wlał sobie całą szklankę whisky, a potem wypił ją duszkiem.
– Przyznam szczerze, że w całym moim życiu chyba w większym szoku nie byłem. Nie wiem, do prawdy nie wiem co mam ci powiedzieć, w głowie mi się to wszystko nie mieści!
– Zawiodłam cię. Wiem o tym, przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. Jeśli jednak nie będziesz chciał mnie znać…
– W głowie mi się nie mieści, że wytrzymałaś z tym aż tak długo! Że nie przyszłaś, że nie powiedziałaś mi tego zaraz po waszym spotkaniu, Lidka! Ja cię kocham! Powiedziałem ci to! Myślałem, że mi ufasz…A przynajmniej, że wtedy ufałaś!
– Krzyczał spoglądając jej głęboko w oczy. Jednak silne leki, które jej zaaplikował sprawiały, że nie robiło to na niej większego wrażenia.
– Ja też cię kocham. Teraz wiem to na pewno. Chciałam was chronić. Nie wiem co mam robić. Niedługo brak tylu leków, które zabrałam wyjdzie na jaw…Będę się musiała przyznać…Artur zgłosi to na policję…Pójdę siedzieć…Odbiorą mi prawo do wykonywania zawodu…Proszę…Pomóż mi…
– Jakub miał wrażenie, że jego świat, dusza i serce rozpadają się na maleńkie kawałeczki. Żałował, że akurat dzisiaj Lidka zebrała się na odwagę, by mu to wszystko wyznać, bo nie miał pomysłu jak ukryć swoje emocje przed ośmioletnią córką przez cały dzień i przy wigilijnej wieczerzy, ale cieszył się, że teraz ma ogląd na całość sytuacji. Czuł, że nie może jej zostawić z tym wszystkim samej. Już raz niemal odebrała sobie życie przez to, że nie otrzymała odpowiedniego wsparcia. Gdyby stało się tak po raz drugi, nigdy by sobie tego nie wybaczył, bo kochał Lidkę z całego serca.
– Jak widzisz…Nie jestem takim draniem, za jakiego mnie miałaś. Nie wszyscy są tacy jak on.
– Powiedział spokojnie odkładając pustą szklankę do zmywarki.
– Obiecaj, że już nigdy więcej tego nie zrobisz, słyszysz? Obiecaj mi to!
– Przysięgam. Nigdy więcej nie wykradnę dla niego leków. Dzisiaj przysłał mi kwiaty z bilecikiem. Napisał w nim, że odwiedzi mnie o dziewiętnastej. Przestraszyłam się…Tego człowieka boję się jak nikogo na świecie i…Uciekłam.
– Mówisz mi o tym dopiero teraz? W takim razie zaraz jedziemy z tym na policję, nie ma co czekać. Drugiej szansy, żeby go zgarnęli nie będzie.
Rozdział 19
– Dzień przed Wigilią był pełen pracy w domu Banachów. Mama Anny z lubością zajmowała się przygotowaniem potraw, z niewielką pomocą pierwszej córki Wiktora. Anna zaś spędzała czas w pracy, lub u pana Stefana, z którym teraz nie było już nawet kontaktu i lekarze dawali mu co najwyżej dwie, lub trzy doby życia. Pomimo całodobowej, fachowej opieki, Anna robiła co mogła, by starszy pan czół jej obecność w swoich ostatnich dniach i wyręczała pielęgniarki w wielu czynnościach. Mnóstwo czasu spędzała też we wsi Stare łąki, gdzie po nowym roku, jak zdecydowali z Wiktorem mieli się przeprowadzić. Anna wolała osobiście doglądać domu i koni, w ostatnim hołdzie dla pana Stefana, mało kiedy przyjmując pomoc Wiktora. Zegar właśnie wybił godzinę dwudziestą, kiedy Wiktorowi udało się sprawić, że mała Pola zasnęła znużona całodzienną zabawą. Postanowił wyciągnąć się na chwilę na dużym i wygodnym łóżku, by zatopić się na chwilę w myślach. Przypomniał sobie spotkanie z panem Stefanem, które zorganizowała Anna. Uśmiechnął się w duchu do tego wspomnienia, mając przed oczami obraz oczu Anny, z których promieniowało szczęście i uśmiech, że udało im się spełnić choć jedno marzenie umierającego mężczyzny. Z początku był sceptycznie nastawiony do pomysłu żony, ze względu na jedenastomiesięczną córkę, dla której przebywanie w takim miejscu nie jest niczym dobrym i odpowiednim. Obawiał się, że bojaźliwa Pola przestraszy się nowego, dziwnego miejsca i schorowanego człowieka, którego nie znała, a który tak pragnął poznać ją. Obawy Wiktora o dziwo okazały się bezpodstawne. Przerażenie dziewczynki szybko udało się wyeliminować, ale potem ciężko było zniwelować jej zainteresowanie całą aparaturą medyczną. Wiktor pomyślał o Annie, dla której ten czas był bardzo ciężki i jeszcze bardziej pracowity. Od dawna wiedział o tym, że musi pomyśleć o sfinalizowaniu ślubu, tym razem w urzędzie stanu cywilnego. Sakrament ślubu, który został im udzielony w szpitalu przez księdza, prawdziwy w całej okazałości, po dopełnieniu wszelkich formalności był w prawdzie najważniejszy, ale Annie należało się zdecydowanie więcej. Każda panna młoda marzy o sukni ślubnej z prawdziwego zdarzenia, wielkim torcie i salą weselną, z mnóstwem kwiatów, balonów, gości i muzyki. Ślub cywilny był furtką do spełnienia tego marzenia.
– Będzie tak, jak sobie zaplanowała, co do joty, z najdrobniejszymi szczegółami.
– Postanowił w duchu.
– Otworzył szufladę i wyjął z niej skrywany tam pierścionek zaręczynowy, który miał być tegorocznym prezentem pod choinką, dla jego ukochanej. Innego pomysłu, jak po raz trzeci podejść do oświadczyn niestety nie miał.
– Wiktooor! Wiktorkuuu!
– Usłyszał wołanie swojej teściowej i podskoczył wyrwany z zamyślenia. Nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż mama Anny wparowała do sypialni, jakimś cudem nie budząc Poli.
– Wiktosiu, wołam cię i wołam! Co ty nie słyszysz?
– Słyszę mamo, słyszę. Trochę się zamyśliłem, nie zdążyłem mamie odpowiedzieć.
– Wiktosiu, chodź ze mną do kuchni, nie mogę sobie poradzić z tymi orzechami włoskimi, a potrzebuję do serniczka. No! No! Żwawo Wiktosiu, żwawo!
– Dobrze, jednak prosiłbym mamę, żeby była nieco ciszej, Pola właśnie zasnęła.
– Aaaa, tak taaak, no oczywiście. Chodź Wiktosiu chodź, jeszcze parę słoików mi otworzysz, bo konfitury potrzebuję i grzybków marynowanych.
– Odpowiedziała tym razem szeptem.
– A te grzybki to mamie do czego?
– Zapytał gdy wyszli z sypialni Wiktora i Anny i znaleźli się w kuchni.
– No jak to do czego? Przecież o suchym pysku nie można w kuchni pracować Wiktosiu.
– Przed Wiktorem pojawiła się butelka nalewki z winogron i dwie lampki do wina.
– Mamo, ale…Ja nie piję, poza tym, chyba powinny być kieliszki…
– A po cóż się tam zaraz na kieliszki rozdrabniać. Poza tym, lampki miałam pod ręką, roboty tyle, gdzieżby tam kieliszków szukać. Wypijemy po łyczku, dla zdrowotności, to i robota szybciej pójdzie.
– Ale ja…Ja nie mogę mamo, naprawdę. Ania wróci za dwie godziny, opiekuję się malutką.
– Aaaale opowiadasz Wiktorku, opowiadasz. Od łyczka winogronóweczki jeszcze nikomu nic się nie stało. A to nie jest byle jaka winogronóweczka, bo moja! Wszyscy ją chwalą, nawet ksiądz.
– O tak tak, jeśli ksiądz, to z pewnością musi być wspaniała.
– No no! Nie bluźnij syneńku, nie bluźnij!
– Małgorzata nalała im po solidnej porcji nalewki do lampki i jedną postawiła przed Wiktorem. Wiktor zabrał się do rozłupywania pierwszego orzecha, jednak ni w ząb nie mógł sobie z tym poradzić. Siłował się z nim dobrą minutę nieco postękując, ale skorupka nie chciała się rozłupać.
– Cholera jassssnnnnna! Musiał się stępić, nie ma innego wyjścia.
– Nie ma takiej możliwości. Rozłupywałam nim orzechy odkąd mnie pamięć nie myli. Ten dziadek do orzechów był w mojej rodzinie od zawsze, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek go ostrzyła.
– No to może właśnie nadszedł ten czas?
– Nieee, to niemożliwe, przecież jest mało używany. Może nie masz tyle siły Wiktorku.
– Pracując w takim zawodzie jak mój, trudno tu mówić o braku siły…
– No dobrze już dobrze. Pijemy, zdróweczko! Na lewą nóżkę!
– Stuknęli się lampkami.
– Wiktor upił spory łyk, a twarz wykrzywił mu nieprawdopodobny grymas.
– Ooooj widać Wiktorku, żeś nie zaprawiony w boju. Kawsko litrami pić, to tak! A po łyku taakiej pysznej naleweczki, takie rzeczy? Czyś ty facet? Czy dama z wiaderkiem?
– Chyba z wahadełkiem.
– A tak tak, rzeczywiście, tak mi się przeinaczyło. Świetny kryminał Wiktosiu, musisz przeczytać koniecznie!
– Wiktor z niepokojem zerknął do wnętrza lampki Małgorzaty i jego oczy rozszerzyły się w bezbrzeżnym zdziwieniu, że była pusta.
– Mama to ma gardło jak ksiądz kieszeń, na prawdę.
– Wiktorku, nie bluźnij, już ci mówiłam! Zupełnie nie rozumiem, skąd to ludzie biorą pomysły na takie powiedzonka. No, już już, nie gadaj tyle, tylko wypijaj do końca i bierz się za te orzechy, a za nim pogadamy, to nam jeszcze doleję.
– Nie nie…Ja dopiję, ale za kolejną lampkę dziękuję.
– Przestań Wiktosiu, bo jeszczem gotowa pomyśleć, że to ja w tym gronie jestem mężczyzną. No! Dalej dalej! Cały czas na tą samą nóżkę!
– A kiedy będzie na drugą?
– Spytał krzywiąc się i pokasłując.
– Druga lampka to będzie na drugą nóżkę.
– Całe szczęście, że ludzie mają tylko dwie nogi.
– Skomentował, gdy mama dolewała im do lampek. Szybko wypity alkohol już zaczynał występować rumieńcami na jego twarzy. Ponownie chwycił orzech i posługując się dziadkiem sprawnie go rozłupał.
– O cholera…Poszło!
– Aaa widziiisz? Mówiłam Wiktosiu, że w kuchni czasem trzeba się wspomagać. Jedna lampeczka i dostałeś krzepę jak górnik!
– To zwykły przypadek.
– Rozłupanie kolejnej partii orzechów również poszło jak z płatka.
– Słuchaj Wiktorku, bo…Chciałam z tobą porozmawiać.
– Zamieniam się w słuch mamo.
– Jesteś wspaniałym człowiekiem. Cieszę się, że moja córka trafiła na kogoś takiego jak ty.
– Miło to słyszeć z ust mamy.
– A mnie jest miło, że Władkowi udało się was pogodzić, ciebie i twojego brata.
– Odchrząknął sięgając odruchowo po lampkę z nalewką i upił sporą część zawartości.
– Nnnooo! Brrrawo! Wreszcie zaczynasz zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna!
– Mama poszła w ślad za zięciem i jej lampka znów zrobiła się pusta.
– Wiktosiu, taka jestem szczęśliwa, że ten starszy pan…Znajomy Ani podarował wam ten dom…Że zdecydowaliście się zabrać mnie ze sobą, pomogę wam jak tylko będę mogła. W domu, w gospodarstwie, przy Polci.
– Co też mama opowiada. Czemu mielibyśmy mamy ze sobą nie zabrać. Jest mama częścią naszej rodziny.
– Pij Wiktośku, pij! Już niewiele ci zostało. Ja tam już swoje wiem. A ten pierścionek dla Ani kupiłeś?
– Tak, dziękuję mamie za pomoc.
– No to pięknie! Czyli zaręczyny i kolejny ślub będą z prawdziwego zdarzenia?
– Tak. Jutro postaram się uskutecznić pierwszą część tych nadchodzących wydarzeń.
– Boże, Wiktosiu…Jak ja się cieszę! Mój kochany!
– Podbiegła do niego ściskając go mocno i obcałowując oba policzki.
– Wzięło cię kochany! Oooj mocno cię wzięło. Naleję ci jeszcze!
– Ale…Alle…Nniee…Chhhyba dosyćśś…
– Odpowiedział z szerokim uśmiechem na twarzy. Jego organizm zupełnie nie przyzwyczajony do alkoholu zareagował błyskawicznie na taką jego ilość. Wiktor miał wrażenie, że wiotczeje całe jego ciało, łącznie z twarzą.
– Wiktosiu, no nie odmawiaj mi, już kończymy butelkę.
– Annnka, mmmnnnie, zzzzabijjje.
– Starał się mówić wolno i wyraźnie.
– Nie zabiiije nie zabiiije, już ja sobie z nią porozmawiam. Wiktosiu, pomyślałam sobie, że…Powinieneś zaprosić swojego brata na Wigilię do nas…
– Tttakkk…To rracjjja…Powinienem z nim w khhhońcssu porrrozmmmawwiaćśś. Ssssskorrrro się przeprrrowadzzammmy, to on powwwinnienn tu zzzammmieszszkkkaćśś.
– Tak jest! Mądrze prawisz kochany. W końcu to wasz rodzinny dom. Władek na pewno nie chciałby, żebyście go sprzedali. A właśnie, jak z nim?
– Nnniecssso się poppprrrawiłłłło…
– Małgorzata roześmiała się widząc zięcia w takim stanie.
– Skorrro tak rrrozmmmawiammmy, tttto jjja teżż cssośś mmmammie powwwiemmm. Urrrodziła mama anniołła, nnie kkobietttę. Nie wwiem jużż kommmu mam za nią dziękhhowaćśś, chyba tylkhhho mmmammie…
– Podniósł się i poczuł, jak grunt przesuwa mu się pod stopami.
– Oooj Wiktooorkuu! Kochaaanyyy!
– Małgorzata jednym, sprawnym ruchem podparła go swoim ramieniem, a on wiotkim ciałem objął jej pulchną postać, z mocą zostawiając pocałunki na obu policzkach. W takiej atmosferze mamę i męża zastała Anna.
– Dobry wieczór, a co się tutaj wyprawia? Mój mąż romansuje i zdradza mnie z moją mamą?
– Odezwała się z szerokim uśmiechem na twarzy, a kiedy spostrzegła pustą butelkę pośrodku stołu, pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Anniu…Annniu…To nie tak mmmiałłło wwwyglllądaćśśś…Miałłem tylllko roz…Rrrrozzzzłłłuphhhyywwaćśś orzechy…
– Wiktor…Ty naprawdę piłeś?
– Zaśmiała się.
– Jjjesteśśś na mnie złłła? Ja nie chhhhcsssiałłłem, to…
– Tak jest! Potwierdzam, to wszystko moja wina, to ja namówiłam Wiktora, żeby sobie łyknął, wtedy robota idzie szybciej. O, proszę, widzisz ile orzechów po mojej naleweczce rozłupał?
– Oho? Widzę widzę, że za chwileczkę mój mąż będzie się witał z podłogą, pomoże mi go mama przeprowadzić do sypialni?
– A cssso! Sssammmm sobie nnnnie dammmm rrraddddy? Przecież nie jessstssem taa! Dammma z Wiaderrrkiem.
– Roześmiał się gromko lecąc niemal całym ciałem na Małgorzatę.
– Słucham? Oczym ty mówisz, nic nie rozumiem? Jaka dama z Wiaderkiem??
– Z wahadełkiem Wiktosiu, z Wahadełkiem. No, chodźmy już, pomóż mi Aniu, bo nieszczęśnik mnie przewróci.
– Anna podbiegła szybko pomagając mamie i rzucając im nic nie rozumiejące spojrzenie.
Rozdział 18
– Anna zalewała właśnie wrzącą wodą kawę, gdy do kuchni weszła Martyna.
– Cześć, wszystko dobrze? Kiepsko wyglądasz.
– Skwitowała rzucając Martynie spojrzenie znad kubka kawy. Strzelecka westchnęła i usiadła obok Anny.
– Może być. Zrobisz mi melisy?
– Jasne. Martyna, ty jesz, śpisz, funkcjonujesz normalnie?
– Staram się, ale to niełatwe mając na względzie najbliższą przyszłość.
– Wyobraź sobie, że jak nikt wiem co czujesz. Kiedy urodziłam Polę, zupełnie nic nie wiedząc, że noszę ją pod sercem mój świat tak samo przewrócił się do góry nogami.
– Postawiła przed Martyną kubek melisy.
– Tyle, że moja sytuacja chyba jednak mimo wszystko była gorsza. O mojej córce dowiedziałam się z dnia na dzień, musiałam przewartościować całe dotychczasowe życie, dostosować je pod tą maleńką istotę.
– Masz niewątpliwie racje.
– Stwierdziła rzeczowo Martyna upijając łyk parującego napoju.
– Najgorsze było to, kiedy nie mieliśmy pewności, że malutka przeżyje.
– Domyślam się, tylko nie wiem, do czego zmierzasz?
– Wy macie pewność, że wasze dziecko przeżyje. Macie dużo więcej czasu na to, by oswoić się z tym, że się pojawi wraz, ze swoją odmiennością.
– Nazywaj rzeczy po imieniu, urodze niewidome dziecko. Nie wiem, czy czas jest w stanie pomóc mi się z tym oswoić, pogodzić.
– Mam wrażenie, że cały czas w tej sprawie myślisz tylko o sobie. A co z Piotrem? To nie tylko twój świat się zawalił i będzie musiał całkowicie zmienić.
– Wiem. Piotrek też mi to powtarza, kiedy próbuję odwlec temat, albo go uniknąć. Może macie rację. Może nie powinnam dopuścić do tego, żeby każde z nas na swój sposób oswajało się z tym wszystkim. Powinniśmy się wspierać, wspólnie myśleć o tym, co wydarzy się za nieco ponad sześć miesięcy, ale na dzień dzisiejszy jeszcze nie potrafię. Chcę to sobie najpierw sama jakoś poukładać, przemyśleć. Czy to takie dziwne? Czy Piotrek musi tak nalegać? Naciskać?
– Nie. Jeżeli tak to przedstawiasz, to zrozumiałe. Jesteś pewna, że dasz radę pracować? Może powinnaś pójść do Góry i wziąć kilka dni wolnego?
– Nie mogę. Praca trzyma mnie w ryzach, dzięki pracy nie myślę aż tak bardzo o tym wszystkim, a jeżeli nawet to…Bardziej pozytywnie, przynajmniej się staram.
– Najważniejsze jest to, żebyś nie pomyślała, że niewidome dziecko to kara. Nie możesz za to obwiniać siebie, Piotra…Tak już po prostu musiało być.
– W teorii to wszystko wiem. Ale są chwilę, w których moje przemyślenia są takie, że…
– Zawiesiła głos.
– Że?
– Że nie mówię o tym Piotrkowi. Czasem myślę o tym, że ta lekarka…Może ona miała racje, może nie powinnam skazywać mojego dziecka na życie w kalectwie? Setki razy dziennie zadaje sobie pytanie: Dlaczego my!
– Co ty mówisz! Martyna, nie wierzę, że słyszę to z twoich ust.
– Strzelecka rozpłakała się i schowała głowę w ramionach.
– Martyna! Wiesz dobrze, tak samo jak ja, bo pracujesz równie długo w naszym zawodzie, że istnieją gorsze kalectwa. Tyle razy widzimy to w naszej pracy, co się z tobą dzieje, dziewczyno. Szok szokiem, ale nie możesz popadać ze skrajności w skrajność. Coś, co na obecną chwilę wydaje ci się niemożliwe wcale nie oznacza, że jest niemożliwe tylko dlatego, bo nie umiesz sobie tego wyobrazić! Popatrz na mnie! Popatrz!
– Podeszła do niej i chwytając jej głowę w obie dłonie zmusiła ją, by na nią spojrzała.
– Jeżeli ty nie pogodzisz się z tym, że twoje dziecko będzie niewidome, skrzywdzisz siebie i to maleństwo, słyszysz? Dojdzie do tego, że albo nie wypuścisz go spod swoich skrzydeł, chcąc zbyt mocno chronić, albo jego los całkowicie nie będzie cię obchodził i Piotrek zostanie z tym sam. Przyjmij ten fakt powoli do wiadomości i żyj! Kochaj je! Poza tym, że będzie niewidome niewiele to zmieni w waszym życiu. Przecież tak samo będzie potrzebowało uczucia, opieki, zabawy, jak każde inne dziecko! A kiedy w szkole, na placu zabaw, czy w jakimkolwiek innym miejscu będą mu dokuczać będziesz broniła swojego niewidomego dziecka jak lwica młodych!
– Tobie wydaje się to takie proste? Mówisz to wszystko tak, jakbyś informowała mnie o tym, że człowiek umrze, jeśli nie będzie oddychał.
– Bo tak właśnie uważam, dla mnie wszystko co ci powiedziałam jest oczywiste.
– Tak? To powiedz mi, co odpowiem mojemu dziecku, kiedy zapyta mnie jak wyglądam ja, Piotrek, Alan? Jak opowiem mu o tęczy, która czasem się pojawia po burzy? Jak wytłumaczę czym jest deszcz, śnieg, jaki kolor ma trawa, jak wygląda morze? No jak!
– Zwyczajnie. Tak, jak będziesz umiała najlepiej. Poza tym, za nim to wszystko, do tego czasu na pewno perfekcyjnie opanujesz bycie mamą niewidomego malucha. Macie czas, żeby skontaktować się z innymi rodzicami niewidomych dzieci, albo niewidomymi osobami, żebyście mogli się na to przygotować bardziej.
– Martyna wysiąkała nos w chusteczkę i dopiła duszkiem resztę melisy.
– W porządku. To, co mówisz na pewno ma sens, a ja za jakiś czas zacznę go dostrzegać.
– 23 s!
– No widzisz? Masz czas, żeby to na razie odłożyć, nie myśleć i zaakceptować.
– 23 s, jesteście tam?
– Nie myśl o tym w tak zły sposób jak dotychczas, a zobaczysz jak bardzo ci pomoże.
– Halo! 23 s!
– Co ta ruda się tak piekli. Jesteśmy Ruda, co się tam dzieje?
– Jedźcie na Bawarską 13, zgłoszenie z salonu solarium, był tam jakiś wypadek.
– Przyjęłam, bez odbioru. Mnie tam w grudniu brakuje śniegu, a nie słońca. Cholera, a gdzie jest Lidka?
– Nie wiem. Jak przyszłam do stacji, to nigdzie jej nie widziałam.
– Jesteś pewna, że dasz radę pojechać? Doszłaś już trochę do siebie?
– Dam radę, nie martw się o mnie.
– Gdy weszły do karetki zastały w niej Lidkę, która wyglądała jak przestraszone dziecko przyłapane na złym uczynku.
– Lidka? Co ty tu robisz? Długo tu jesteś?
– Oo…Pani doktor, Martyna, bo…Wezwanie było, ja…
– Dobrze się czujesz? Dziwnie wyglądasz.
– Niee…Wszystko w porządku…
– Czegoś tu szukałaś? Jak sama zauważyłaś mamy wezwanie, czemu te leki tak niedbale są wrzucone?
– Przepraszam, ja…Chciałam…Właśnie chciałam sprawdzić czy wszystko jest na swoim miejscu i…
– Na twarz Lidki wystąpiły silne rumieńce.
– Dobrze już, nie denerwuj się tak. Jedźmy.
– Martyna ruszyła szybko i w kilka minut potem znalazły się na odpowiedniej ulicy. Pomyślała, że zachowanie Lidki było co najmniej dziwne, ale z drugiej strony co miałaby do ukrycia? Czy cokolwiek powinno ją jeszcze dziwić, skoro sama znajdowała się w niemało dziwnej sytuacji?
– Na miejscu zdarzenia zastały przerażoną, młodą kobietę, która ledwo była w stanie udzielić im jakichkolwiek informacji.
– Halo! Dzień dobry! Gdzie jest poszkodowana osoba? Co tutaj się wydarzyło?
– Ja…Ja nie wiem…Ja…Tam…
– Wszystkie trzy pobiegły we wskazanym kierunku. W pomieszczeniu, gdzie uprzednio opalała się poszkodowana osoba zastały kobietę, która leżała na łóżku, nie mogąc się podnieść. Anna rzuciła okiem na odkrytą twarz, szyję i dekolt i natychmiast przystąpiła do pomocy, polecając ratowniczkom zmierzenie parametrów.
– Poparzenia pierwszego stopnia na twarzy, szyi, drugiego stopnia na dekolcie. Halo, słyszy mnie pani?
– Boli mnie głowa, bardzo, wcześniej miałam drgawki, czuję, jak bym nie miała siły w mięśniach…Nie…Niedobrze mi…
– Odsuń się!
– Zdążyła krzyknąć Anna w kierunku Martyny mierzącej ciśnienie w momencie, kiedy fala torsji wylała się na podłogę.
W tym czasie kobieta, która wskazała im drogę pojawiła się w pomieszczeniu.
– Ta pani na…Na własne życzenie się tego dorobiła…Nasz sprzęt z pewnością nie jest wadliwy…Przyznała się, że sama wydłużyła czas o trzy minuty. Nigdy się coś takiego u nas nie zdarzyło, żeby klientki grzebały przy urządzeniach. Ja…Ja już dzwoniłam do właściciela i…
– Czy to prawda?
– Zapytała Anna patrząc zimno na pacjentkę.
– Tak..Tak…Ale ja…Ja chciałam…Tylko ładnie wyglądać. Za tydzień wesele brata…
– Czy pani zdaje sobie sprawę jakie to było nieodpowiedzialne?
– Westchnęła ciężko.
– Przyspieszone tętno, Blada skóra, poci się…Szybko, zabieramy panią do karetki. Mamy tam jakąś wodę?
– Tak, chyba tak.
– Odrzekła Lidka i wraz z Anną pomogły kobiecie przejść do karetki.
Rozdział 17
– Po skończonym dyżurze Arturowi wcale nie spieszyło się do domu. Musiał przejrzeć bieżące zestawienia leków, sporo z nich czekało na zamówienie. Premia spacerowała spokojnie po parapecie.
– Zobacz co pańcio ma dla ciebie, zoobacz co mam tu pysznego…
– Wyjął z szuflady paczkę biszkoptów i jednego położył sobie na dłoni. Premia natychmiast znalazła się przy nim i schwyciła ciastko.
– Ciasteeeczkoo! Ciasteeeczkooo!
– Tak jest! Mądra papużka. Strzelecki to pewnie nie wie do jakiego należysz gatunku. A ja się właśnie dowiedziałem. Jesteś papużką żako.
– Papuga zerknęła na niego wyczekując kolejnego przysmaku.
– Potrafisz zapamiętać do kilkuset słów, a nawet pełnych zdań, dlatego nie ma co czekać i trzeba cię nauczyć podstaw wiedzy, a propos ratowania ludzkiego życia. Skoro już mi ciebie podarowali, to takie zdollne ptaszysko nie może się zmarrrnooowaaać!
– Pogładził skrzydło ptaka i podał kolejnego biszkopcika.
– Dooobrrre! Dooobrrrre!
– Dobrze. Posłuchaj. Żeby prawidłowo przeprowadzić resuscytację krążeniowo oddechową, należy wykonać trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej, na dwa wdechy. Słuchasz?
– Papuga pofrunęła na swoją żerdź i zaczęła czyścić pióra. Artur do znudzenia powtarzał czynności potrzebne do wykonania prawidłowej resuscytacji krążeniowo oddechowej licząc, że papuga za którymś razem powtórzy.
– Nie chcesz mówić? Ty żarłoczny gadzie…Co ja gadam, ptaku! Ty masz zawsze dużo do powiedzenia wtedy, kiedy nie trzeba. Zupełnie jak Strzelecki i Wszołek, jak jeszcze jeździliśmy razem na wezwania.
– Strzeeeeleeeecki i Wszooooołeeeek! Strzeeeleeeckiii i Wszooooołeeeeek!
– No pięknie. Ja się tu produkuję od trzydziestu minut o resuscytacji, a ty mi tych dzwońców wołasz? No to może spróbujemy troszkę z innej beczki. Może szybciej zapamiętasz jakieś proste i ciekawe przepisy, paragrafy? Hmmm…Co by tu prostego…Możżże możżżże…Yyyyyy…
– Zastanawiał się przez chwilę, a premia usiadła mu na ramieniu.
– O! Wiem! Mam! Posłuchaj i zapamiętaj. Kierowcy mają obowiązek ułatwić przejazd pojazdom jadącym na sygnale. Niezastosowanie się do tego nakazu grozi mandatem w wysokości 300 złotych oraz pięcioma punktami karnymi. Pamiętaj ptaszysko! Karetka, ma, pierwszeństwo!
– Premia zaskrzeczała dziobiąc lekko palec Artura.
– Pukanie do drzwi przerwało naukę papugi.
– Proszę!
– Drzwi otworzyły się i do gabinetu wjechała Maja z zaciętym wyrazem twarzy.
– Zapomniałeś gdzie masz dom?
– Karrreeetka ma pierrrszeeeeństwo! Karrreeetka ma pierrrszeeeeństwo!
– Rozdarła się premia znów siadając na żerdzi.
– No patrz! Ja się produkuję od ponad godziny, a ona mówi co chce i kiedy chce.
– Artur! Na rozumy się z głupkiem wymieniłeś, czy ogłuchłeś? Czemu jeszcze nie jesteś w domu?
– Pięć puuunktów kaaaarnych! Pięć puuunktów kaaaarnych!
– Zróbże coś z tym ptakiem, tak się nie da rozmawiać!
– Zdaje się, że ostatnio sporo lepiej rozmawiało ci się z Tymonem? Szymonem? Jak on miał na imię?
– Chcesz mi powiedzieć, że ciągle boczysz się z powodu Mateusza?
– Przepraszam, że nie mam tak dobrej pamięci do imion. Postaram się zapamiętać, że powinien mi się kojarzyć z jednym z apostołów.
– Artur do jasnej cholery! Ile razy mam ci tłumaczyć, że winda nie działała?
– Pewnie gdyby działała, zrobiłoby się wam w niej znacznie przyjemniej.
– Hamuj! Nie rób ze mnie takiej łatwej panienki! Pomagał mi, bo winda się zepsuła, nie dałby rady wnieść mnie z wózkiem po schodach! Nie mam nic sobie do zarzucenia, chcesz się obrażać, to się obrażaj!
– Westchnął i poprawił okulary.
– Tak? Bardzo ci było wesoło, uśmiechałaś się jak niósł cię po tych schodach. Szczebiotaliście jak skowronki.
– Artur, przepraszam cię, ale to się robi niedorzeczne. Twoim zdaniem miałam płakać, żebyś nie poczuł się zazdrosny?
– Nie odpowiedział chowając papiery do szuflady i obiecując sobie, że zestawieniami leków zajmie się jutro.
– Dobrze, skoro tak, to zapytam inaczej. Kto jest ojcem naszych bliźniąt?
– Teraz to ja mam wątpliwości, kto tu się z głupkiem na rozumy pozamieniał!
– Sarknął.
– Odpowiedz mi na to pytanie! Kto jest ojcem naszych bliźniąt!
– Strzeleeecki i Wszooołeeek! Strzeleeecki i Wszoooołeeek!
– Zaskrzeczała premia.
– Ty ty ty! Ty nie bądź taka głupio mądra, dobrze? Naucz się wykorzystywać swoją wiedzę umiejętnie do sytuacji, jasne? Bo jak nie, to na rosół! Chhholerrrrne ptaszysko!
– Przestań się interesować tą papugą, kiedy z tobą rozmawiam! Jesteś ojcem naszych dzieci, a całkiem zapomniałeś o dzisiejszym usg, przez tą swoją zazdrość!!
– Artur poczuł się tak, jak by ktoś uderzył go pięścią w twarz.
– Zapomniałem o…O usg??
– Zapytał w zwolnionym tempie, jak by nie dowierzał swoim słowom.
– Tak! To było ważne usg! To siedemnasty tydzień! Dowiedziałam się, że będziemy mieli córkę i syna!
– Pojechałaś tam sama?
– Podjął po chwili.
– Nie! Pojechałam tam z Basią.
– Całe szczęście, że nie z Szymonem, czy tam Tymonem.
– Z Mateuszem! Wiesz co, nie bądź bezczelny, żartem niczego nie ugrasz. Zależało mi dzisiaj wyjątkowo na twojej obecności.
– Dobrze. Przepraszam, moja wina. Gdyby nie moja zazdrość i upór wszystko byłoby inaczej. Jednak widok ciebie w ramionach przystojniaka nie należał do przyjemności i…No i mi odbiło.
– No to się przyzwyczajaj, bo różnie w życiu może jeszcze być, a niejednokrotnie przystojne ciacha pomagają mi na ulicy.
– A w czym to tak potrzebujesz pomocy w terenie co?
– W wielu różnych rzeczach i dobrze o tym wiesz, to nie istotne, a Ksena nie ze wszystkim sobie poradzi i o tym też wiesz.
– Szkoda, że do mnie nie zadzwoniłaś i nie przypomniałaś mi o tym badaniu.
– Nie? Nie dzwoniłam? Ach, to w takim razie mam dwóch facetów pod nazwą mąż w kontaktach w telefonie i najwyraźniej dzwoniłam nie do tego, co trzeba, bo był poza zasięgiem sieci.
– Że jak?
– Dokładnie tak jak mówię, masz wyłączony, albo rozładowany telefon. Jeśli chcesz mnie oskarżać, że coś źle zrobiłam, albo czegoś nie zrobiłam, najpierw zdobądź dowody.
– Nie nie nie…Nie o to chodzi, że jak masz mnie zapisanego w komórce? Mąż?
– Na prezydenta jeszcze nie awansowałeś, ale jak to zrobisz, to na pewno dopiszę ci ten status.
– Myślałem, że osobę, którą się kocha da się jakoś ładniej zapisać chociażby w komórce.
– A jeżeli coś mi się kiedyś stanie? To dużo łatwiej zadzwonić do kontaktu pod nazwą mąż i z góry wiedzieć z kim się rozmawia, niż przekopywać się przez tysiące tygrysów, kociaków, słodziaków i Bóg jeden raczy wiedzieć co.
– Tak? To ciekawe kogo ukrywasz pod nazwami tygrysów, kociaków i słodziaków.
– Nikogo wariacie! Podałam to tylko w ramach przykładu porównawczego. Skoro jesteś taki mądry, to jak ty masz mnie zapisaną w komórce?
– Spojrzał na nią butnie.
– Pszczółka, a bo co?
– Maja rozparła się wygodniej w wózku i wybuchnęła tak piskliwym śmiechem, że przestraszona Premia weszła do swojej klatki.
– Nie wiem co mam powiedzieć. Przecież to było przewidywalne.
– Zapisałem twój numer tak na samym początku, kiedy mi go podałaś, żeby łatwiej sobie skojarzyć, że chodzi o Maję. Maję Wszołek.
– Słodki jesteś…
– Podjechała i pocałowała go w usta.
– Szkoda, że już jestem w ciąży, wiesz? Bo chętnie bym sobie przypomniała, jak się robi dzieci…
– Zachichotała.
– Trzydzieeeści uciiiśnięć klaaatki piersioooowej na dwaaaa wdeeeechy!
– Wyskrzeczała Premia, zdejmując Arturowi okulary z nosa. Maja znów roześmiała się piskliwie.
– Oddaj! Oddaj to! Oddaj moje okulary, słyszysz?
– Trzysta złoootych! Trzysta złooootych! Aaaaa! Aaaaaaa! Pięć puuunktów kaaaarnych, pięć puuuunktów kaaaaarnych!
– Musisz uporządkować w głowie tej biednej papużki, bo jak na razie to nie wie za bardzo co i kiedy począć ze swoją wiedzą. Wracajmy do domu.
Rozdział 16
– Martyna, długo jeszcze? Przecież jak tak dalej pójdzie, to się spóźnimy!
– Krzyczał Piotr dobijając się do drzwi łazienki.
– Już wychodzę, czemu tak krzyczysz, obudzisz Alana.
– Byłaś tam piętnaście minut, jest trzynasta dwadzieścia, a mamy na czternastą. Chyba nie chcemy powtórzyć tego samego błędu, co przy pierwszym badaniu usg?
– Próbowałam wysikać się na zapas. Wiesz dobrze, że jak się denerwuje to…
– Dobrze już dobrze, nie kończ. Oby na drugim badaniu okazało się tak jak i na pierwszym, że z maluchem jest wszystko w porządku.
– Martyna westchnęła ciężko i poszła do przedpokoju po torebkę.
– Przełóż Alana do nosidełka, musimy jeszcze zdążyć odwieźć go do Anki i Wiktora.
– Może trzeba było poprosić Lidkę? Anna z Wiktorem mają teraz sporo problemów, tata Wiktora nadal w szpitalu, przeprowadzka do nowego domu…
– Ale poprosiliśmy ich, zgodzili się, a to znaczy, że jeden kłopot więcej na góra dwie godzinki im nie zaszkodzi i nie kombinuj, bo znowu zachce mi się siku!
– Piotrek westchnął i poszedł przenieść syna do samochodu. Kiedy jechali już do domu banachów Martyna podjęła rozmowę:
– Wiesz…Na początku byłam zła, że wpadliśmy. Nie powiem, żebym teraz skakała z radości z tego powodu zwłaszcza, że kiedy drugie dziecko się urodzi, Alan będzie miał rok i trzy miesiące, ale przynajmniej już się nie złoszczę.
– Wspaniale kochanie. Dobrze wiem, że będę musiał stanąć na głowie, żeby ci pomóc.
– Tak jest. Podwójne ilości pieluch w domu szczególnie napawają optymizmem.
– Piotrek uśmiechnął się tylko i dalszą drogę pokonali w milczeniu. Kiedy przekazali syna tymczasowym opiekunom, szybko dojechali do przychodni, w której miało odbyć się badanie. Martyna postanowiła, że jej drugą ciążę poprowadzi lekarz nie związany z leśną górą. Nie to, żeby im nie ufała, chodziło jej raczej o różnorodność doświadczeń w tej dziedzinie. Pierwsze badanie, mające na celu potwierdzić drugą ciążę odbyło się w leśnej górze, ale potem kobieta zdecydowała się na inną lekarkę z centrum miasta. Gdyby jednak lekarka nie wzbudziła jej zaufania, obiecała Piotrowi, że nie będzie szukać innego i wróci do leśnej góry, pod opiekę choćby Krzysztofa Radwana.
– Pani Martyna Strzelecka.
– Wywołała pielęgniarka i oboje zerwali się z miejsca idąc do gabinetu.
– Dzień dobry.
– Przywitała się lekarka w średnim wieku. Jej głos nie wzbudzał zaufania, był chrapliwy i już powitanie drażniło uszy, za to z wyglądu kobieta wydała się im uprzejma i z pewnością doświadczona.
– Rozumiem, że chce pani, aby badanie odbyło się w obecności męża, czy tak?
– Tak. Tak się umówiliśmy. Mąż uwielbia podziwiać jak maluch rośnie już za życia płodowego.
– Rozumiem. To bardzo dobrze.
– Skierowała wzrok na Piotra.
– Bardzo dużo daje kobiecie wsparcie podczas badania usg.
– Z takiego samego założenia wychodzę.
– Przyznam, że to rzadkość w moim gabinecie. Sporo panów twierdzi, że to nic ciekawego oglądać te niewyraźne kropki i kreski.
– Ja myślę trochę inaczej, bo jestem ratownikiem medycznym. Tak jak i moja żona.
– To fakt, wykształcenie może mieć tu spore znaczenie. Czy jest pani gotowa, bym mogła przeprowadzić badanie?
– Tak.
– Odpowiedziała Martyna, która powoli zaczynała się denerwować. Na dodatek głos lekarki powoli zaczynał ją mocno drażnić.
– Proszę pójść tam za parawan i przygotować się do badania.
– Wypełniła polecenie lekarki. Zdenerwowanie udzielało jej się coraz mocniej. Nie miała pojęcia dlaczego tak jest. Takie zjawisko wystąpiło u niej tylko raz, podczas pierwszego badania, weryfikującego pierwszą ciążę, potem traktowała każde kolejne badanie jako konieczność. Próbowała uspokoić nagłe drżenie rąk. Zdenerwowała się jeszcze mocniej czując, że jej pęcherz znowu jest wypełniony, ale nie miała odwagi poprosić lekarkę o minutkę przerwy na pójście do toalety. Wyszła zza parawanu i skierowała się w stronę fotela ginekologicznego. Lekarka podeszła do niej, założyła rękawiczki i powoli przeszła do badania.
– Jak znosi pani ciążę?
– Wyjątkowo kiepsko. Codzienne mdłości, wymioty, ale radzę sobie.
– Czy to pani pierwsza ciąża?
– Nie, pół roku temu…
– Zawiesiła głos czując, jak wstyd wylewa się jej rumieńcem na policzki.
– Pół roku temu urodziła pani pierwsze dziecko, tak?
– Tak. Ja wiem pani doktor, co pani sobie myśli…
– Droga pani, nic nie myślę. Nie jestem tu od oceniania w jakim odstępie czasu moje pacjentki zachodzą w ciążę.
– Ale to był wypadek…
– Piotr chrząknął ściskając ją delikatnie za dłoń.
– Kochanie, to tylko zwykłe badanie ginekologiczne, nie spowiedź.
– Żona zgromiła go wzrokiem i zapadła cisza.
– Pani Martyno, czy przed badaniem była pani w toalecie? Widzę, że pęcherz jest znacznie wypełniony.
– Martyna nie mogła poczerwienieć już bardziej. Jedyne o czym marzyła, to ucieczka, albo zniknięcie w podziemiach tego budynku.
– Ja…Ja…Tak, ale ja…
– Żona kiedy się denerwuje często robi siusiu.
– Przyszedł jej w sukurs Piotr.
– Proszę pójść do toalety, będzie mi łatwiej, gdy opróżni pani pęcherz, a pani sama poczuje się nieco bardziej zrelaksowana.
– Martyna już chciała się ubrać, by wyjść do toalety umieszczonej na korytarzu przychodni, ale lekarka powstrzymała ją gestem.
– Proszę skorzystać z toalety w moim gabinecie, szkoda czasu.
– Strzelecka podziękowała grzecznie, a pani doktor wskazała jej drzwi. Nigdy w życiu nie czuła się bardziej zawstydzona i upokorzona. Była wściekła na Piotra, który najwyraźniej nie widział w tej sytuacji nic zdrożnego i głupkowato się do niej szczerzył. Kiedy szybko się podmyła i wróciła na fotel długi czas milczeli całą trójką, aż odezwała się lekarka.
– Trzynasty tydzień ciąży, czy tak?
– tak.
– Odparli oboje zgodnym chórem.
– Serduszko w porządku, proszę posłuchać jak bije.
– Włączyła głośniczek w aparaturze i przyszli rodzice uśmiechnęli się do ekranu.
– Dzieciątko rozwija się prawidłowo, teraz popatrzymy sobie na główkę i twarzyczkę.
– Znów zapadła cisza, która wydawała się trwać bez końca. Nagłe, dziwne chrząknięcie lekarki sprawiło, że Martynie zrobiło się nagle zimno.
– Coś nie tak, pani doktor?
– Zapytał Piotrek mocniej ściskając dłoń ukochanej.
– Proszę państwa…Ja…Chyba jednak nie mam dla was do końca dobrych wiadomości.
– To znaczy?
– Spytała mocno drżącym głosem Martyna.
– Pęcherzyki obojga oczu dziecka się nie rozwinęły.
– Jak to nie rozwinęły?
– Kolejne pytanie, tym razem wypalone niemal z pretensją w głosie wystrzeliło z ust Martyny.
– Nie rozumiem, co to znaczy??
– Podjął spokojnie Piotr.
– To znaczy ni mniej, ni więcej tyle, że dziecko nie posiada oczu.
– Ale…Ale…Ale na poprzednim badaniu…Lekarz ze szpitala w leśnej górze nic takiego nie mówił…
– Spokojnie. Zaraz to wszystko wytłumaczę. Taką wadę można stwierdzić dopiero między trzynastym, a szesnastym tygodniem ciąży. Jest bardzo rzadką wadą wrodzoną. To anoftalmia. W swojej karierze lekarskiej spotkałam się z tą chorobą może dwa razy.
– Ale co to dla nas oznacza?
– Kontynuował zszokowany Piotr zerkając na Martynę, której łzy powoli zaczęły spływać po twarzy.
– Cóż. Tylko tyle, że dziecko będzie niewidome. Kiedy będzie miało kilka miesięcy, zostaną mu dobrane odpowiednie protezy gałek ocznych, które trzeba będzie za kilkanaście kolejnych miesięcy wymienić.
– Młode małżeństwo przeżywało teraz być może najtrudniejsze chwile w życiu. Zaszokowani spoglądali na lekarkę z głębokim bólem w oczach zadając jej nieme pytania: dlaczego my? Dlaczego to spotkało akurat nasze dziecko?
– Jeżeli mogłabym wyrazić swoje zdanie to…Na państwa miejscu zdecydowałabym się na aborcję.
– Piotrek podskoczył w miejscu, jak by go poraził prąd.
– Słucham? Mówi to lekarz? Pani uważa się za lekarza? To godzi w ten tytuł! To jest wbrew etyce lekarskiej.
– Ja rozumiem pana zdenerwowanie. Jest pan…Jesteście państwo w szoku. Teraz podejmowanie jakichkolwiek decyzji nie ma sensu. Muszą opaść emocje. Jednak proszę tylko pomyśleć, czy warto skazywać dziecko na życie w tak ciężkim kalectwie? Przecież ono nie da sobie rady w społeczeństwie, a państwo będziecie musieli zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, dostosować cały swój świat pod niewidome dziecko.
– Piotrek czuł, jak wzbiera w nim wściekłość z każdym kolejnym słowem lekarki. Gdyby nie była kobietą, z pewnością nie powstrzymałby się od tego, by wystrzelić kilka uderzeń z pięści w twarz.
– Kobieto! Ty powinnaś sama poddać się aborcji! Aborcji swojego mózgu.
– Piotreeek!
– Syknęła rozedrgana Martyna.
– Proponujesz nam, ty wstrętny babsztylu, żebyśmy zdecydowali się na aborcję tylko dlatego, że dziecko urodzi się niewidome? Ty chyba nie widziałaś z jakimi kalectwami i chorobami przychodzą na świat dzieci! Nieeee no to jest jakaś kpina! Martynka, wychodzimy stąd.
– Kobieta nie odezwała się ani słowem, gdy Martyna ubierała się w największym pośpiechu. Wyszli z gabinetu nie zaszczycając kobiety nawet krótkim do widzenia. Martyna rozkleiła się na dobre w ramionach męża za nim ruszyli spod przychodni.
– Nie martw się skarbie. Jakoś sobie poradzimy. Nie takie rzeczy przechodziliśmy w życiu, zobaczysz.
Rozdział 15
– Zaspany Banach pojawił się w szpitalu już o siódmej nad ranem. Jakub Warner oczekiwał go w swoim gabinecie.
– Cześć, co się dzieje?
– Zapytał bez ogródek Wiktor
– Cześć Wiktor. No stary, w tym momencie śmierć na chorągwi wygląda lepiej od ciebie.
– No tak się w życiu czasem układa jak widzisz.
– Odpowiedział wzdychając ciężko.
– Siadaj. Kawy? Herbaty? Widzę, że Trochę ci brakuje, żeby znaleźć się w naszej rzeczywistości.
– Mała ząbkuje, Anka przeżywa, nie sposób spać. Powiesz o co chodzi?
– Streścił Wiktor siadając naprzeciw Warnera.
– Będę z tobą szczery Wiktor. Sam dobrze wiesz jak jest. Choroba nadciśnieniowa, cukrzyca, zaawansowana choroba wieńcowa…
– Kubuś, stop. Rozmawiasz z lekarzem, nie musisz mi tego tłumaczyć.
– Wiktor, chodzi o to, że…Organizm twojego ojca powoli nie daje rady. Zmieniałem już antybiotyk kilkukrotnie i są niewielkie poprawy. Zważając na jego chore serce, inne choroby, organizm nie jest już w stanie przyjmować tylu leków. Jego serce jest bardzo słabe.
– Czyli mam rozumieć, że to koniec, tak? Poddajemy się, przestajemy o niego walczyć?
– Robię co mogę…Ale niestety Niczego nie jestem w stanie ci zagwarantować. Teraz najważniejsze jest to ważne, aby niczym starszego pana nie denerwować, niczym zbędnym nie obciążać jego psychiki. Musi teraz dużo odpoczywać.
– Odrzekł Warner ze smutkiem spoglądając na Banacha.
– Niczego nowego mi nie powiedziałeś, ale chcę, żebyś wiedział, że…Ufam ci. Poprosiłem ciebie o to, żebyś prowadził mojego ojca, bo uważam, że masz ogromną wiedzę i doświadczenie. Nie to, żeby ci młodsi interniści byli mniej kompetentni, ale…
– Dziękuję Wiktor, miło to usłyszeć.
– Poza tym…Ja też byłem pod twoją opieką i źle na tym nie wyszedłem jak widać. Może mojemu ojcu też się uda.
– Oby Wiktor, oby. Nawet nie wiesz, jak rzadko słyszę takie słowa, a ile radości sprawiają.
– Wiem stary, przecież ja też jestem lekarzem i wiem jak to motywuje. Dzięki ci za szczerość i w sumie to wszyscy spodziewamy się, że może nastąpić najgorsze.
– To najważniejsze, ale nie traćcie nadziei. Teraz przepraszam cię Wiktor, ale muszę wracać do pacjentów. Ty pewnie pójdziesz do ojca?
– Tak, skoro już tu jestem…
– No to trzymaj się.
– Kuba krzepko poklepał Wiktora po plecach.
– Wyszli z gabinetu i Wiktor skierował się do sali ojca. Wszedł cicho uważając, by nie zakłócić spokoju starszego pana. Zauważył Jarosława, który siedział przy łóżku w nieludzkiej pozie. Głowa wsparta o dłonie, niemal opadała mu na kolana. Wiktor podszedł bliżej i zobaczył, że jego brat śpi. Niepewnie dotknął jego ramienia. Jarek podskoczył jak oparzony.
– Przepraszam, starałem się jak najdelikatniej.
– Rzekł Wiktor ściszonym głosem.
– Nic nie szkodzi, po prostu tak tu teraz cicho…Sam wiesz jak wiesz, przysnąłem chyba na chwilę. Zerwałem się, bo myślałem, że to pielęgniarka.
– Już jestem, także jak byś miał ochotę jechać do domu się przespać to…
– Odparł Wiktor jak by nie zwrócił uwagi na chwilę wcześniej wypowiedziane słowa.
– Nie, dzięki, dam radę.
– Rozmawiałem z lekarzem taty.
– Tak? I co?
– Potwierdził tylko to, co już wiemy.
– A co wiemy?
– To, że na cud nie możemy liczyć. Tata jest w bardzo kiepskim stanie i jeżeli ten stan nie ulegnie polepszeniu, będzie tylko gorzej.
– Czyli co, mamy się z nim już żegnać?
– Raczej przygotować się na nieuchronne.
– A to się czymś różni? Wiktor, nie jestem dzieckiem, nie musisz rozmawiać ze mną na okrętkę. Powiedz wprost, czy on umiera?
– Jako jego syn głęboko wierzę, że nie i bardzo bym tego chciał, a jako lekarz mogę ci powiedzieć tylko tyle, że istnieje takie prawdopodobieństwo. Jego organizm może tego nie wytrzymać.
– Cóż. Sami jesteśmy temu trochę winni.
– My?
– W pytaniu Wiktora zabrzmiała nuta wrogości.
– Tak. Staramy się odstawiać przed nim szopkę, że wszystko jest ok, najwidoczniej mało wiarygodnie, skoro tak się tym przejmuje…
– Wiktor zdenerwował się i z zaciętym wyrazem twarzy, podszedł bliżej brata i nachylił się nad jego uchem, zniżył głos, by nie obudzić śpiącego ojca.
– Słuchaj! Nie wiem co ty sobie wyobrażasz, ale jeżeli ktokolwiek niszczy jego zdrowie w sferze psychicznej, to na pewno nie my! Rozumiesz? Nie my!
– Wysyczał przez zaciśnięte zęby.
– Wiktor, opanuj się…
– Co się opanuj! Jakie opanuj! Ojciec powiedział mi o liście, który do niego wysłałeś! Możesz powiedzieć mi po co? Jak chciałeś się wyspowiadać, to może trzeba było do kościoła iść, a nie gnębić starszego, schorowanego ojca! Nie pomyślałeś?
– Wiktor, masz rację, ale zdałem sobie z tego sprawę dopiero po fakcie…Kiedy tata już o wszystkim wiedział. Wybacz, ale ty wciąż nie próbujesz dać mi drugiej szansy i zrozumieć, że ludzie naprawdę się zmieniają.
– Nie rozumiesz jak bardzo się tego wstydzę? Skoro już nie pytałeś mnie o zdanie i jak zwykle postanowiłeś zrobić to, co tobie jest na rękę i pomoże się z tego wszystkiego oczyścić, to może trzeba było wysłać kopię listu do Anny, jej matki, do mojej pracy, co? Nie wpadło ci to do głowy? Szkoda!
– Przepraszam. Masz rację. To znów moja wina. Chciałbym ci kiedyś opowiedzieć o tym wszystkim, co przeżyłem, co mnie spotkało przez wszystkie lata, gdy nie mieliśmy kontaktu.
– Znowu się kłócicie chłopcy?
– Przerwał im pan Władysław, który obudził się, co umknęło ich uwadze.
– Nie tatku. Nie kłócimy się. Tak sobie zwyczajnie rozmawiamy.
– Odezwał się pierwszy Jarek chwytając ojca za rękę.
– Jaki mamy dzisiaj dzień?
– Niedziela tato.
– Odpowiedział tym razem Wiktor siadając po przeciwnej stronie łóżka.
– Cieszę się, że was mam. Chciałbym, abyś przerwał tę nić niezgody Wiktorku. Zwłaszcza, że nadchodzą święta. Wasze pierwsze święta razem, od wielu, wielu lat.
– Zrobił długą pauzę silnie kaszląc i chrapliwie oddychając.
– Tato, spokojnie. Nie denerwuj się, będzie tak, jak chcesz.
– Zapewnił Wiktor.
– Chodzi o to synu, żebyś ty zechciał. Zrozumiał, że każdy zasługuje na drugą szansę i na wybaczenie. Nie ma człowieka bez winy mniejszej, czy większej, bo naturą ludzką jest popełniać błędy. Moją ostatnią wolą jest to, żebyście wreszcie się pogodzili. Żyli ze sobą jak powinni żyć bracia między sobą. Wspierajcie się, pomagajcie sobie na każdym gruncie. Wybacz mu synu tak, jak i ja to zrobiłem, kiedy dowiedziałem się o tym, co cię spotkało i kiedy zrozumiałem, jak bardzo cię krzywdziłem nie wiedząc o tym wszystkim przez całe życie. Wybaczyłem Jarkowi to, że dopóki mógł nadużywał mojego zaufania i wiary w jego osobę.
– Wiktor nie był w stanie panować nad drżeniem dłoni, kiedy trzymał w nich rozpalone od gorączki dłonie ojca, któremu z trudem przyszło wypowiedzenie tylu zdań bez dłuższej przerwy, ale oboje z Jarkiem nie śmieli mu przerywać.
– Już niedługo połączy was wspólne cierpienie moje dzieci.
– Tato, co ty mówisz…Rozmawialiśmy z lekarzem. Musisz mieć teraz przede wszystkim spokój, nie myśleć o niepotrzebnych sprawach…
– On może sobie mówić jedno, a ja wiem drugie. Ja na tym świecie przeżyłem już wystarczająco dużo, by być gotowym na odejście. Wierzę…Nie…Ja wiem, że spłodziłem mądrych synów, których może wiele w życiu nie nauczyłem, ale życie zrobiło to za mnie. Odchodząc stąd chciałbym wiedzieć, że żyjecie w zgodzie. Wiem, że żaden z was nie wstydzi się nosić naszego nazwiska i przynosi mu chlubę na swój sposób. Jestem z tego dumny. Kocham was! Możecie mi to obiecać? To wszystko, o co proszę?
– Tak tato.
– Odpowiedzieli oboje zdając sobie sprawę z powagi słów taty.
– Podajcie sobie dłonie na zgodę, chcę być tego świadkiem.
– Nie noszę już w sobie urazy Jarku. Wy…Wybaczam…Zapomnijmy o tym…
– Wiktor odezwał się jako pierwszy, a brat bez słowa przytulił go. Trwali tak długi czas w braterskim uścisku, ukrywając nieproszone łzy przed rodzicielem.
– Wspaniały to widok dla moich starych oczu, które niewiele w życiu dobrego widziały. Powiedz Wiktorku, czy Zosieńka już szykuje te pyszne pierogi, które robi co roku na Wigilię?
– Wiktor zdumiał się, jak sprawnie tata przeszedł zupełnie w inne rewiry rozmowy podczas, kiedy on sam był poruszony do głębi tym, co wydarzyło się przed chwilą.
– Nnnie…Chyba jeszcze nie, to trochę za wcześnie tato.
– Ach, faktycznie, pewnie tak. A prezenty? Prezenty kupiłeś już dziewczynkom i Małgosi? Mamie Ani?
– Też jeszcze nie. Liczyłem na to, że mi pomożesz wpaść na jakiś pomysł w tej sprawie. A co ty chciałbyś dostać?
– Ja?
– Starszy pan spróbował się roześmiać.
– Ja już dostałem to, o czym marzyłem od kilku ładnych lat. Pogodziłem dwóch zwaśnionych synów.
– Obaj uśmiechnęli się do niego, próbując zachować taki sam głęboki spokój.
– Mam nadzieję, że do świąt wydobrzejesz tatku. Potem czeka nas w życiu dużo zmian.
– Wieem, Ania mi o wszystkim mówiła, ale ja już wyraziłem swoje zdanie na ten temat nieco wcześniej.
– Żaden z braci nie śmiał tego komentować.
– Teraz obaj marsz się wyspać, zjeść coś i wziąć kąpiel. Ja muszę odpocząć, sami powiedzieliście, że tak kazał lekarz. Przyjdźcie trochę później.
– Zgoda, przyjdziemy obaj.
– Stwierdził rzeczowo Jarek i po chwili, poruszeni i rozedrgani wewnętrznie opuścili salę ojca.
Rozdział 14
– Pierwszy grudnia Lidka przywitała w złym humorze. Zimny deszcz i wiatr nie nastrajały pozytywnie. To nie powinno jej dziwić w obecnych czasach zaniedbanego przez ludzi klimatu, ale nadal ją denerwowało. Jak niby przygotować się psychicznie do nadchodzących świąt, kiedy grudzień za oknem wygląda jak październik, czy listopad? Jej bolączki po spotkaniu z Daro już powoli znikały i goiły się. Żołądek jej się kurczył, ponieważ umówiła się, że Daro zjawi się po odbiór leków. Obiecała sobie solennie, że nie wykradnie ich już nigdy więcej, że jeszcze dziś podczas dyżuru z Wiktorem pójdzie do Artura i przyzna się. Odpracuje wartość skradzionych leków, albo od razu odda z własnej kieszeni. Zadzwonił dzwonek do drzwi. Napięła się momentalnie jak struna, nim poszła otworzyć drzwi. Wyjęła szybko torebkę z zapakowanymi lekami i poszła otworzyć.
– Cześć piękna. Widzę, że nasze ostatnie spotkanie ci służy. Wypiękniałaś i wyglądasz teraz jak nieboskie stworzenie.
– A w ten zakuty łeb chcesz?
– Uuuu, cóż za miłe powitanie, czyli wszystko z tobą w porządku, to najważniejsze.
– Odczep się! Masz. Dwa opakowania sewredolu i na nic więcej nie możesz z mojej strony liczyć. Ja i tak wystarczająco się naraziłam, prawie wpadłam.
– No wzruszające, nie powiem. Przecież polska służba zdrowia nie poradziłaby sobie bez kogoś takiego jak ty. A my tym bardziej nie, więc musisz bardziej uważać księżniczko.
– Słucham?
– A co myślałaś? Dajesz mi tu jakieś ochłapy zwane sewredolem, dwa opakowania i liczysz na odznakę bohaterki roku, czy co?
– Wywiązałam się z zadania, daj mi już spokój i zapomnij o mnie!
– Posłuchaj maleńka. Pozwolisz, że to ja będę decydował, kiedy nasza umowa dobiega końca, dobrze?
– Słuchaj gnoju! Co ty sobie myślisz, że dam się zastraszyć? Nie wiem co sobie wyobrażasz, ale wyniesienie jakichkolwiek leków ze stacji ratownictwa medycznego rzadko kiedy uchodzi uwadze lekarza!
– Nie dasz się zastraszyć? Ale już to zrobiłaś. W przeciwnym razie nie dałabyś mi tych leków. Poza tym…Zastraszyć, co to za dziwne słowo? Przecież to taka drobna, doraźna pomoc przyjaciołom, czyż nie? Czego tu się bać?
– Zaśmiał się rubasznie.
– Jesteś obleśny. Potwornie brzydkie masz zęby, ćpanie cię niszczy!
– Na jutro chcę morfinę w zastrzykach. Te tabletki to jak by je nawet w dupę wsadzić nie dają takiego działania jak chociażby morphini Sulfas.
– Człowieku! Jak mam to zrobić? To nie jest wykonalne, żarty się skończyły, dzwonię na policję!
– Daro otworzył drzwi dając sygnał gestem ręki, że rozmowa już skończona. Lidka usiadła na krześle w kuchni i rozpłakała się. Drżały jej dłonie, drżała na całym ciele. Jak długo to potrwa? Jak długo da jeszcze radę być silna przed wszystkimi i samą sobą? Może dla świętego spokoju warto jednak pójść na policję? Nie można przecież cały czas pozwolić się szantażować i żyć w ciągłym stresie. Zadzwoniła jej komórka. Otarła szybko nos i oczy, spoglądając na wyświetlacz.
– Kuba.
– Odczytała i przez chwilę ze szczęścia nie mogła zdobyć się na odebranie połączenia. Kiedy to zrobiła, nie usłyszała radosnego powitania jak się spodziewała.
– Lidka? Jest z tobą Kasia?
– Cześć…Yyyy…Kasia? Nie rozumiem?
– Czego nie rozumiesz? Przecież jasno sformułowałem pytanie! Czy jest z tobą Kasia?
– Nie rozumiem dlaczego miałaby być ze mną, skoro nie utrzymujemy kontaktów!
– Odkrzyknęła równie poirytowana.
– Po prostu była na mnie zła…Pokłóciliśmy się i wyszła, za nim zdążyłem odwieźć ją do szkoły. To chyba normalne, że pomyślałem o tobie? Przecież ciebie bardzo lubi.
– Nie. Nie było jej i nie ma u mnie. Przykro mi, nie mogę ci pomóc. Nie martw się, może sama poszła do szkoły?
– Sama? Ma przecież dopiero osiem lat.
– Fakt, nie powinna, ale nie oznacza to, że nie potrafi tam dotrzeć.
– Gdyby jednak się z tobą skontaktowała to, bardzo cię proszę daj mi znać.
– Jasne. Muszę kończyć. Spieszę się do pracy.
– Rozłączyła się nie czekając na odpowiedź. Każda rozmowa z Kubą była dla niej uciążliwa odkąd poróżniły ich wydarzenia ostatnich miesięcy. Żałowała, że Jakub nie jest w stanie dać jej szansy, by się wytłumaczyć, jeśli nie teraz, to w najbliższej przyszłości. Gdyby dostała od niego szansę, być może miałaby w sobie więcej odwagi i motywację, by nie ulec Daro. Kiedy nakarmiła kotkę i wysprzątała jej kuwetę spostrzegła, że tak właściwie jest już spóźniona na dyżur. Zaklęła głośno i wezwała taksówkę. W pracy pojawiła się dwadzieścia pięć minut później.
– Jestem! Doktorze, jestem! Bardzo przepraszam za spóźnienie, problemy rodzinne…
– Kto ich w dzisiejszych czasach nie ma. Już miałem do ciebie dzwonić. Mamy wezwanie. Przebierzesz się w karetce.
– Jak to w…Karetce?
– Żartowałem, masz dwie minuty.
– Lidka popędziła do szatni znów wracając myślami do porannych wydarzeń. Przypomniała sobie, jak Daro pokazywał jej przeróżne zdjęcia szczęśliwej Kasi i dreszcz przeszedł ją na samą myśl o tym, że dziewczynka nadal może być śledzona, przez któregoś z jego ludzi. Na razie Lidka wywiązywała się z umowy, więc teoretycznie dziecku nie powinno grozić niebezpieczeństwo, ale nie mogła wziąć tego za pewnik. W chwilę potem biegła już do karetki. Adam Wszołek z Wiktorem byli już w gotowości.
– Jestem, jedziemy. Co się właściwie stało?
– Nie wiemy. Dzwoniąca kobieta powiedziała tylko, że wypadek przy pracach remontowych w domu.
– No to faktycznie, nie wiemy nic. Ktoś mógł sobie coś rozwiercić, czymś się poparzyć…
– Taaak jest.
– Westchnął Wiktor w zamyśleniu.
– Lidka też pogrążyła się w myślach. Co chwila spoglądała na telefon w oczekiwaniu na jakąś wiadomość od Kuby, czy Kasia się znalazła.
– Słyszałem doktorze, że odziedziczyliście jakiś spadek z doktor Anną?
– Chyba wszyscy już to słyszeli.
– Odpowiedział bez pretensji w głosie Wiktor.
– A jak stan tego starszego pana?
– Podejrzewam, że to już naprawdę kwestia kilku dni. Żeby mu ulżyć, podają mu morfinę…
– Na dźwięk tego słowa Lidka wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
– Co jest Lidka? Wszystko ok?
– Zapytał Wiktor.
– Tak…Zimno jakoś…
– Faktycznie. Pogoda grudnia nie przypomina.
– Kiedy dojechali na miejsce w mieszkaniu zastali spanikowaną kobietę i wielkie pobojowisko. Pokój, w którym poszkodowany oczekiwał na pomoc był w trakcie malowania, wszystko niemal osłonięte folią malarską.
– Witam, Wiktor Banach, lekarz. Co się stało?
– Pomóżcie mu! Pomóżcie mojemu bratu! Połknął trochę farby olejnej!
– Jezus Maria, jak to połknął?
– Przeraziła się Lidka.
– Cholera jasna!
– Zaklął Banach.
– Powiedział, że już nie da rady żyć. Żona chce mu zabrać dzieci, rozwieźć się, bo stracił pracę i zaczął pić. Poprosiłam go, żeby mi pomógł w malowaniu pokoju, taki remont. Skąd miałam wiedzieć, że coś takiego przyjdzie mu do głowy, chciałam go uchronić przed zrobieniem czegoś takiego, ale mi się nie udało, błagam, pomóżcie mu!
– Dobrze, spokojnie. Skąd pani wie, że połknął tę farbę?
– Powiedział mi, już po fakcie, że to zrobił. Najpierw miał jakieś szumy w uszach, mrowienie w palcach, zaczął się ślinić, a potem dostał drgawek i upadł. Zadzwoniłam jak najprędzej po pogotowie…
– Co robimy doktorze?
– Facet wpadł już w śpiączkę narkotyczną, musimy go zaintubować, bo inaczej się udusi. Zabieramy pana, szybko. Jak ciśnienie?
– 90 na 70. Siedem oddechów na minutę.
– Cholera, pogarsza się. Nie ma na co czekać, Lidka intubuj! Panowie, do karetki i migiem z panem do szpitala.
– Nie prowokujemy wymiotów?
– Nie Lidka, w ten sposób możemy doprowadzić do ciężkiego uszkodzenia płuc. Musimy panu zapewnić ciepło i spokój, także Adam włącz ogrzewanie na maksa.
– A co ze mną? Chcę jechać z bratem.
– Niestety, nie możemy pani zabrać.
– na Sorze pacjenta z zatruciem farbą olejną przejął Warner. Kiedy Wiktor podał Kubie wszystkie informacje zebrane podczas wywiadu lekarskiego i oddalił się wraz z Adamem, Lidka pobiegła za nim.
– Kuba! Kuba poczekaj! Co z Kasią? Znalazła się?
– Tak. Przepraszam, że cię niepokoiłem.
– Nie szkodzi, ale myślałam, że dasz znać, że się znalazła. Martwiłam się.
– Przepraszam. Mamy dzisiaj wyjątkowe urwanie głowy.
– Więc gdzie była Kasia?
– Poszła sama do szkoły, tak jak mówiłaś, a teraz…
– Ciociaaaa!
– Usłyszeli za sobą wrzask Kasi. Lidce mocniej zabiło serce. Nie widziała dziewczynki od ponad siedmiu miesięcy.
– Hej kruszyno! Aleś ty urosła! Jakie ty masz długie włosy!
– Ciociu. Powiedz mi. Gdzie byłaś przez ten cały czas?
– Byłam…Ja…Musiałam…
– Wyjąkała zastanawiając się co tak właściwie ma powiedzieć tej ślicznej dziewczynce, o najpiękniejszych roześmianych oczach, które kiedykolwiek w życiu widziała.
– Po prostu miałam mnóstwo problemów kochanie…
– To znaczy, że już nie masz tak? I że będziesz do nas znowu przychodzić?
– Kasiu, daj cioci spokój, bardzo cię proszę. Idź do samochodu, Dominika zaraz po ciebie przyjdzie.
– Nie! Dobrze wiesz, że jej nie lubię! Nienawidzę jej! To przez nią ciocia do nas nie przychodzi, widziałam, jak cię ostatnio przytulała i całowała! A przecież ty kochasz ciocię!
– Natychmiast do samochodu!
– Wrzasnął Jakub, aż obie z Lidką się wzdrygnęły. W oczach Kasi pojawiły się łzy i pobiegła do samochodu, posyłając Lidce pełne bólu spojrzenie.
– Przepraszam cię za nią. Dominika to nasza nowa sąsiadka. Czasem zostawiam z nią Kasię i…
– W porządku. Nie musisz mi się tłumaczyć. Tylko nie krzycz tak na dziecko, bo aż serce pęka.
– To, że ty nie chcesz się nikomu z niczego tłumaczyć, to nie znaczy, że ja nie chce. Między mną i Dominiką niczego nie ma. Kasia źle to zinterpretowała. To o to się rano pokłóciliśmy.
– Ok, nawet, jeżeli coś by między wami było to mnie nic do tego.
– Nic? Niedawno mnie przepraszałaś, prosiłaś o jeszcze jedną szansę, myślałem, że…
– W końcu się nade mną zlitowałeś?
– Nie! Przemyślałem wszystko i myślę, że powinniśmy zakopać topór wojenny.
– Lidka westchnęła ciężko.
– W porządku, skoro tak. Teraz nie mam na to czasu, jestem w pracy. Odezwę się za kilka dni to porozmawiamy.
– Jasne, no to cześć.
– Po raz pierwszy od dawna zobaczyła, jak Kuba uśmiecha się delikatnie patrząc na nią. Za ten uśmiech przeznaczony tylko dla niej mogłaby wykraść nawet całą karetkę leków. Kiedy Kuba odszedł, Lidka skierowała się do karetki, by przygotować ją do następnego wezwania, a co za tym idzie musiała znowu wykraść morfinę. Myśl, że gdyby tego nie zrobiła Daro i jego ludzie mogliby skrzywdzić Kasię, cudowną, roześmianą i wrażliwą dziewczynkę do głębi nią wstrząsała. Nie mogła do tego dopuścić.
– To jeszcze przez jakiś czas musi potrwać. Za nim nasza relacja się nie wyprostuje…A potem, potem wszystko mu powiem, jak na świętej spowiedzi.
– Pocieszała się w duchu chowając do torebki kilkanaście ampułek morfiny.
Rozdział 13
– Anna nie mogła spać niemal przez całą noc. Nie było to niczym odbiegającym od normy zważając na to, że jej córka była teraz w fazie ząbkowania, jednak to nie Pola spędzała jej sen z powiek tej nocy. Wprost przeciwnie, spała grzecznie jak aniołek pomiędzy swoimi rodzicami. Odkąd opanowała zdolność przechodzenia ze swojego łóżeczka wprost do łóżka ukochanych rodziców, korzystała z tej umiejętności niemal co noc. Nie było w tym nic dziwnego zważając na to, że łóżeczko od samego początku stało przy łóżku Wiktora i Anny, by było im wygodniej sięgać po córeczkę, która w nocy nagle zgłodnieje, albo będzie miała inną, nie cierpiącą zwłoki potrzebę. Tak było i tym razem. Dziesięciomiesięczna Pola, spała najspokojniej w świecie, rozpychając się i układając w najwygodniejszych dla siebie pozach. Anna popatrzyła na córkę z uśmiechem dziwiąc się, że nie budzi jej donośne chrapanie Wiktora. Z czułością pomyślała o tym, że niedługo wypadałoby pomyśleć o osobnym pokoju dla Poli, a co za tym idzie o nowym domu. Szybko jednak tor myśli zbiegł na to, że kiedy tylko nadejdzie odpowiednia pora dnia, będzie musiała się udać do szpitala na obiecaną rozmowę z panem Stefanem i notariuszem. Przerażało ją to wewnętrznie mimo że bardzo często miała kontakt z ludźmi, nad którymi wisiało widmo śmierci. Jednak co do pana Stefana było zupełnie inaczej. Miała mocne wyrzuty sumienia, że zaniedbała kontakt z tym wspaniałym człowiekiem. Być może gdyby tego nie zrobiła, byłaby jeszcze szansa na uratowanie jego życia. Może wystarczyłaby odpowiednio mocna siła perswazji, by namówić go na leczenie we wczesnym stadium nowotworu płuc? Tyle dobra zawdzięczała panu Stefanowi, a przez pędzącą kolej życia całkiem o tym zapomniała. Anna wyrzucała sobie, że nie było jej wówczas, gdy on być może najbardziej jej potrzebował. Nie miał do niej o to żalu, nawet potrafił sobie logicznie wytłumaczyć tak długi brak odzewu ze strony Anny. Świadczyło o tym choćby to, że postanowił zapisać jej coś w swoim testamencie. Była tym faktem niemniej skrępowana. Znała tego człowieka dość krótko mimo wszystko, nawet gdyby zliczyć ilość wspólnie spędzonych dni i miesięcy. Skoro jednak pan Stefan zdecydował się przekazać jej coś i udokumentować to w testamencie, mogła wnioskować, że w jego życiu odegrała jakąś bardzo ważną rolę.
– Anka…Czemu ty nie śpisz?
– Wyrwał ją z zamyślenia zaspany głos Wiktora.
– A ty?
– Ja? No to dobre pytanie jest, spójrz gdzie śpi nasze dziecko.
– Obróciła głowę i spojrzała. Nie mogła się nie roześmiać, widząc prawie całe ciałko córeczki rozłożone wygodnie na Wiktorze.
– Widzę, że dobry z ciebie materac.
– Szepnęła i spróbowała przełożyć małą do łóżeczka. Na szczęście dziewczynka nie obudziła się nawet na moment, gdy Anna odłożyła ją i przykryła kołderką.
– Która to godzina?
– Piąta osiemnaście.
– No i co? Od której tak nie śpisz?
– A bo ja wiem? Nie mogę spać po tym, jak zadzwoniła do mnie była opiekunka pana Stefana.
– No tak…
– Obrócił się twarzą do niej.
– Nie masz czym się zamartwiać. To normalne, że człowiek chce wykorzystać ostatnie dni życia na rozmowę z bliskimi mu osobami. Przecież sama mówiłaś, że jesteś dla niego bliska i ważna, on też tak twierdzi.
– No tak, ale…Wiktor, boję się tego testamentu. Co on chce mi przekazać. Strasznie mnie to krępuje. On tak mi w życiu pomógł, ja jemu niestety nie zdążyłam. Mam wrażenie, jak bym coś komuś wykradała.
– Aniu. Moim zdaniem to błędne myślenie. Jeżeli twierdzisz, że nie zdążyłaś mu pomóc, to właśnie teraz masz okazję się zrewanżować.
– Ale on tak nie twierdzi Wiktor. Nie ma do mnie żalu o to, że nie mieliśmy kontaktu przez tyle czasu.
– A powinien? Przecież to nie dlatego, że o nim zapomniałaś, nie chciałaś, wytłumaczyłaś mu to i jak mówiłaś, zrozumiał. Poza tym, jaką masz pewność, że wcześniej tej pomocy potrzebował? Może sam doskonale sobie radził.
– Tak. Zapewne dopóki nie zachorował.
– Przerabiałaś to już z nim i ze mną. Jesteś zbyt wrażliwa, a może i nawet zbyt przewrażliwiona. Wiem, że łatwo jest mi powiedzieć, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, żebyś po prostu przyjęła ten stan rzeczy i przestała się nadmiernie przejmować i stresować.
– Może masz i rację, postaram się. Tylko chyba nie zrozumiałam o jakim rewanżu mówiłeś.
– Zwyczajnym. Nie nadrobisz co prawda tych chwil, które straciliście, ale możesz teraz przy nim być. Obecność drugiego człowieka w ostatnich dniach życia jest bardzo ważna, zwłaszcza, kiedy umierająca osoba jest samotna. To nie raz jest większym wsparciem, niż pomoc okazana niejednokrotnie podczas całego życia.
– Jesteś bardzo mądrym człowiekiem i cieszę się, że mam takiego wspaniałego męża.
– Pocałowała go namiętnie.
– To o której musisz tam być?
– Około jedenastej.
– W takim razie mamy jeszcze mnóstwo czasu dla siebie.
– Wymruczał i zaczął zabierać się do spełnienia najważniejszego obowiązku małżeńskiego.
– Co ty robisz, zwariowałeś? Pola śpi…
– Zachichotała.
– Jakoś nigdy do tej pory ci to nie przeszkadzało.
– Szepnął nieco bardziej rozpalony.
– Rozwiązanie, które rankiem zaproponował Wiktor okazało się być skuteczne, kiedy nadeszła dziesiąta trzydzieści i Anna jechała do szpitala. Rozmowa przeprowadzona przed aktem małżeńskim też dużo dała, Anna czuła, że lżej jej na duchu. Kiedy zjawiła się w szpitalu i dotarła do sali pana Stefana była odprężona. Weszła szybko i przywitała się ze starszym panem.
– Dzień dobry panie Stefanie. Przepraszam, że dopiero dzisiaj, ale wcześniej znów zatrzymało mnie trochę spraw. Mój teść również leży w szpitalu i walczy o życie, dodatkowo praca, córka, zupełnie nie wiem jak dajemy radę z mężem dzielić się obowiązkami, skoro doba jest tylko jedna.
– Ucałowała go w oba policzki.
– Masz piękne perfumy Aniula, jak zawsze.
– Dziękuję. Mężowi też się podobają. Jak się pan czuje?
– Jak trzy dni przed śmiercią Aniuchna, a jak ja mogę się czuć? Mnie już wiele nie zostało, czuję to. Ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy mówiłem ci, że już niewiele mnie czeka.
– Poczucie humoru dopisuje, to najważniejsze.
– A jakież to poczucie humoru kochana, to cała prawda.
– Anna usiadła przy łóżku chorego. Patrzyła na niego i z każdą chwilą smutniała coraz bardziej. Był tak chudy, że mógł już z pewnością służyć w pracowni anatomicznej. Wszystkie mięśnie i kości rysowały się bardzo wyraźnie pod zbyt dużą, szpitalną piżamą. Masa aparatury, do której starszy pan był podłączony przygnębiała dodatkowo. Łzy kręciły się jej w oczach, gdy widziała jak walczy o każdy oddech i z jakim trudem przychodziło mu mówienie. Najboleśniejsze było jednak to, że on zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili może odejść z tego świata.
– Aniuchna, posłuchaj mnie dziecko.
– Tak?
– Odezwała się spokojnie, chwytając go za dłoń.
– Notariusz za chwilę dojedzie z Marysią, ale, nie wiem jak długo dam radę mówić, a chciałbym, żebyś wiedziała…
– Spokojnie. Proszę oszczędzać siły, są teraz na wagę złota.
– Aniu. Obiecaj mi, że zajmiesz się końmi, kiedy mnie tu już nie będzie, końmi i domem..
– Na jej twarzy pojawił się wyraz bezgranicznego niedowierzania.
– Ale…Ale jak to…Panie Stefanie, ja…Ja nie…
– Nikt lepiej nie zna moich koni od ciebie. Przecież dawniej uczyłem cię opiekować się nimi. Potrafisz odpowiednio się nimi bardzo dobrze zaopiekować, nakarmić, wyczesać, pracowałaś z nimi bardzo aktywnie, a one cię uwielbiały.
– Panie Stefanie, wszystko się zgadza i ja…Ja oczywiście jestem bardzo wdzięczna, że to mnie chce pan powierzyć swój dom i konie, ale nie wiem czy będę w stanie podołać. Mam malutkie dziecko, oboje z mężem mamy też pracę, w której trzeba być dostępnym w każdej chwili.
– Chyba mi nie odmawiasz?
– Nie…Nie, to znaczy…Ja jestem w bardzo dużym szoku, ale…Ale…
– Nie ma czasu na zastanowienie moje dziecko. Jeżeli nie ty, to to wszystko, o co dbałem tyle lat pójdzie na zmarnowanie.
– A Marysia? Co z nią?
– Marysia też ma serce na dłoni. Pomagała mi tyle lat, ale jest młodziutka. Niedawno wyszła za mąż i razem z mężem się budują. Mój dom im niepotrzebny, ale o nią też zadbam. W końcu grosza nigdy za wiele na start, prawda?
– Anna uśmiechnęła się lekko, potakując głową.
– Testament tak właściwie już jest spisany, tak jak mówiłem ci ostatnio, jednak muszę tam nanieść drobne poprawki, dlatego prosiłem Marysię, by stawiła się z notariuszem. Aniu, czy myślisz, że twój mąż nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyście się przeprowadzili?
– Oj panie Stefanie. Mój mąż czasem przypomina mi trochę pana. Jest naprawdę dobrym człowiekiem. Najważniejsze jest dla niego dobro innych, o sobie myśli na samym końcu.
– Ho ho ho! To zupełnie tak jak ty.
– I tak jak pan. Wracając do pana pytania. Razem z Wiktorem myśleliśmy już powoli o tym, by poszukać większego mieszkania…Chcemy wziąć niebawem prawdziwy ślub.
– No proszę! A więc udało mi się wam pomóc?
– Jak zwykle tak.
– Potwierdziła ze szczerym uśmiechem.
– Wy też pomożecie mi odejść w spokoju ducha, jeśli zdecydujecie się zająć domem, końmi i resztą gospodarstwa. Chciałbym ich poznać, twoją córeczkę, męża, całą waszą rodzinę, ale wiem, że nie zdążę.
– Anna zastanowiła się przez chwilę.
– Zdąży pan, obiecuję, że zorganizuje dla pana takie spotkanie choćby jutro.