Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 1

– Prognozy pogody na pierwszego września głosiły pogodę dżdżystą, mglistą i zupełnie nieprzystosowaną do tego, by rozpocząć nowy rok szkolny, czy pierwszy dzień w pracy, po długiej przerwie, jak było w przypadku Wiktora Banacha. Jednakże matka natura postanowiła wszystkim meteorologom spłatać figla i przywitała Wiktora ostrymi promieniami słonecznymi, które zbudziły go już z nazbyt czujnego snu. Kiedy owo słońce wdzierało się coraz mocniej do sypialni uświadomił sobie, że to właściwie dobrze, bo nie da rady dłużej wylegiwać się w łóżku.
– Szósta trzydzieści.

– Powiedział sam do siebie przeciągając się leniwie, a zaraz potem wyskoczył z łóżka i popędził do łazienki. Z dołu słyszał już donośny pisk śmiejącej się Poli, oraz tupot jej małych stupek zwiastujący to, że inni domownicy wsadzili ośmiomiesięczną Banachównę do chodzika, by mogła sobie sfobodnie hasać po domu. Kiedy Banach, gotowy do rozpoczęcia pierwszego dnia pracy zjawił się na parterze w przestronnej kuchni został praktycznie rozjechany przez rozpędzony chodzik. Jego córka za nic w świecie nie chciała pozwolić uciec Nali, która chociaż sporo większa, szczekała głośno i powarkiwała, nie zdołała przestraszyć dziewczynki.
– Polcia! Dzień dobry? A gdzie buzi dla tatka? Zostaw pieska, piesek nie chce się z tobą bawić.

– Prognozy pogody na pierwszego września głosiły pogodę dżdżystą, mglistą i zupełnie nieprzystosowaną do tego, by rozpocząć nowy rok szkolny, czy pierwszy dzień w pracy, po długiej przerwie, jak było w przypadku Wiktora Banacha. Jednakże matka natura postanowiła wszystkim meteorologom spłatać figla i przywitała Wiktora ostrymi promieniami słonecznymi, które zbudziły go już z nazbyt czujnego snu. Kiedy owo słońce wdzierało się coraz mocniej do sypialni uświadomił sobie, że to właściwie dobrze, bo nie da rady dłużej wylegiwać się w łóżku.
– Szósta trzydzieści.

– Powiedział sam do siebie przeciągając się leniwie, a zaraz potem wyskoczył z łóżka i popędził do łazienki. Z dołu słyszał już donośny pisk śmiejącej się Poli, oraz tupot jej małych stupek zwiastujący to, że inni domownicy wsadzili ośmiomiesięczną Banachównę do chodzika, by mogła sobie sfobodnie hasać po domu. Kiedy Banach, gotowy do rozpoczęcia pierwszego dnia pracy zjawił się na parterze w przestronnej kuchni został praktycznie rozjechany przez rozpędzony chodzik. Jego córka za nic w świecie nie chciała pozwolić uciec Nali, która chociaż sporo większa, szczekała głośno i powarkiwała, nie zdołała przestraszyć dziewczynki.
– Polcia! Dzień dobry? A gdzie buzi dla tatka? Zostaw pieska, piesek nie chce się z tobą bawić.
– aaaaaaaaaaa!

– Pisnęła z niezadowoleniem, gdy ojciec próbował wyjąć ją z chodzika na chwilkę porannych czułości.
– Zostaw ją. Wiesz, że jak zacznie płakać, to ciężko mi potem będzie ją uspokoić.
– O co ci chodzi, chciałem się tylko przywitać z własną córką, która z resztą ma mnie w nosie, woli uganiać się za Nalą.

– Za jego plecami zjawiła się Anna z tacą, na której piętrzyły się rumiane tosty i kawa.
– Siadaj proszę i smacznego.
– Dziękuję, to dla mnie? Przecież aż tyle to nie zjem.
– Dasz radę! Musisz dzisiaj zjeść więcej, żeby nabrać siły na pierwszy dzień w pracy. W końcu nie wiesz co cię czeka prawda?
– Kochanie. Przez cały czerwiec, lipiec i sierpień solidnie ćwiczyłem na siłowni, więc…

– Nie pozwoliła mu dokończyć zamykając usta namiętnym pocałunkiem.
– Nooo, teraz to nabrałem siły na cały przyszły rok pracy.
– Wiktor…Pamiętaj, żebyś zanadto nie przejmował się wszystkim tym, co się dzisiaj wydarzy. Mam nadzieję, że to będzie udany pierwszy dzień pracy po długiej przerwie.
– Co masz na myśli?

– Zapytał zajadając podane wcześniej śniadanie.
– Nic, tylko wiesz, że…Trochę czasu minęło, może być różnie.
– Chcesz powiedzieć, że wypadłem z formy?
– Czy Góra przydzielił ci kogoś jeszcze na dzisiaj?

– Odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Anka! O co ci chodzi! Jestem lekarzem z kilkunastoletnim starzem! Nie było mnie tylko kilka ładnych miesięcy w pracy! To nawet nie minął rok!
– Wiktor! Kilka miesięcy? Co ty mówisz, ty mówisz o tym tak, jak byś po prostu był kilka miesięcy na wakacjach! Tym czasem miałeś bardzo poważny wypadek, rehabilitacje i…
– I co! Mam cały czas żyć z tym piętnem? Ograniczać się? Miałem poważny wypadek, przeszedłem długi okres rehabilitacji, a teraz czuję się dobrze i zamierzam o tym zapomnieć i wrócić do pracy!
– Wiktor, czy ty nie rozumiesz, że ja się o ciebie martwię? Boję się…Obawiam, że coś pozapominałeś, że…
– Anka do jasnej cholery! No to przestań się martwić! Miesiąc temu miałem przecież egzamin, z którego jasno wynikało, że mogę z powodzeniem wracać do zawodu!
– Wiktor, błagam cię nie denerwuj się, ja tak tylko z troski. Jesteś pewien, że nie powinieneś zacząć od dyspozytorni? Czemu my na siebie krzyczymy, ja nie chcę się z tobą kłócić.
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

– Kolejny ostry wrzask ich córeczki zwrócił uwagę rodziców.
– Nie zaczynaj! Błagam cię nie zaczynaj!
– Warknął Wiktor w stronę Anny, po czym poszedł wyjąć płaczącą córeczkę z chodzika.
-Nala czmychnęła na dwór, nie chciała bawić się z Polusią? Ojooj, co za niedobry piesek. Niedobry piesek taak? Zobacz, zobacz, tu na lodóweczce są takie śliczne kwiatki, motylki…

– Próbował uspokoić córeczkę. Anna zawijała w folię aluminiową kanapki, które po chwili mu podała odbierając Polę.
– Weź to ze sobą, tylko nie zapomnij zjeść. Zbieraj się, bo się spóźnisz.

– Lekko się uśmiechnęła i pocałowała w czoło.
– Masz rację. Dziękuję.
– No, gniewasz się jeszcze na mnie?
– Nie. Uciekam. Trzymajcie się. Zadzwonię.

– Ucałował je szybko, włożył kurtkę i popędził samochodem do stacji. Kiedy był na miejscu i wszedł do pokoju socjalnego, został mile zaskoczony. Pomieszczenie przystrojone było kolorowymi balonami i dekoracjami, na głowach wszystkich zgromadzonych znajdowały się kolorowe czapeczki z napisem: 21 S najlepsza załoga w mieście!
– A co wy tu wyprawiacie? Święto mamy, czy co?

– Zapytał zwyczajnym tonem, zerkając na wielki, czerwony napis: STACJA BEZ BANACHA JAK GIEŁDA BEZ KRACHA!
– Chyba krachu

– Powiedział patrząc na wszystkich siedzących przy stole.
– Aaa, to moja wina. Ale krachu z Banacha by się nie rymowało doktorze. Z resztą nigdy z Polskiego orłem nie byłem, musi mi doktor wybaczyć…
– Odezwał się Misiek.
– No tak. Dobrze. Bardzo miło, że tak na mnie czekaliście dzieciaki, ale imprezka to chyba kiedy indziej co? Dzisiaj mamy zwyczajny dzień pracy.
– Wiktor, Wiktor, to ja tutaj jestem od rygoru i regulaminu. Praca pracą, a ty tutaj sobie siadaj, kawki się napij, ciasteczko zjedz. No przecież nie po to pół nocy stałem i piekłem te ciastka.

– Wtrącił Góra.
– No dobrze. Dopóki nie będzie wezwania, mogę coś skubnąć. Dzięki Artur za poświęcenie.
– No wiesz Wiktor, chyba dobrze to nazwałeś, poświęcenie. Miłość to byłoby…Nazbyt wygórowane określenie.

– Wszyscy roześmiali się pogryzając ciastka, chipsy i paluszki rozłożone na stole. Po jakimś czasie w pokoju socjalnym zaczęło się rozluźniać, gdyż karetki musiały zacząć jeździć do wezwań. Kiedy zostało ich już tylko troje: Piotr, Nowy i Wiktor rozmowa zaczęła się kleić.
– To z wami dzisiaj jeżdżę?
– No, na to wygląda, tylko my tu zostaliśmy.
– W porządku. Sądziłem, że na pierwszy dzień Góra mi kogoś przydzieli. Wiecie, taki mały sprawdzianik, nadzór.
– No co doktor. Przecież tu nie ma lepszego od pana. Nawet jak by doktora wyłączyć z wykonywania zawodu na 20 lat, to i tak by sobie doktor poradził. Pan to ma we krwi po prostu i tyle.

– Stwierdził nowy.
– Miło, że tak mówisz. Mam tylko nadzieję, że bezinteresownie.
– Nie, no jasne!
– Piotruś, jak mały się chowa?
– Świetnie! Ostatnio daje nam już przesypiać prawie całe noce! Wie doktor, te upiorne kolki i ząbki.
– No…Tak się składa, że wiem. Nowy, śmigaj gotować karocę do wyjazdu.

– Bystremu ratownikowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, żeby dowiedzieć się, że ci dwaj chcą zostać sami.
– Jasne! Już mnie nie ma!

– Wybiegł niemal przewracając krzesło.
– Tylko się nie zabij!

– Krzyknął za nim Wiktor.
– Znowu razem, co Banach? Nie ma doktor pojęcia, jak się cieszę!

– Piotrek rzucił się w objęcia Banacha, klepiąc go zamaszyście po plecach.
– Piotrek! Byku! Jakiś taki jesteś poważniejszy, wyrośnięty! Ale tak! Tak tak! Przyznaję to z niechęcią, tęskniłem jak jasna cholera!
– Mam tylko jedną prośbę Wiktor! Nigdy więcej takich akcji na własną rękę, bo przysięgam, następnym razem osobiście sam cię zabiję.
– Dobra dobra. Wierzę na słowo. Właściwie to…Już dawno powinniśmy przejść na ty.

– Wyciągnął do chłopaka dłoń.
– Wiktor.
– Piotrek!

– Wzięli po mocnym łyku herbaty dla przypieczętowania nowego przywileju.
– Obyśmy jak najczęściej jeździli razem.

– Stwierdził Piotr i głos rudej odezwał się w ich krótkofalówkach.
– Co tam Ruda? Jesteśmy.
– Bielska 18, dzwoniła matka kilkutygodniowego noworodka, podobno dziecko ma wysoką gorączkę, której nie da się zbić.
– Przyjąłem, jedziemy! Ruchy ruchy Piotrek, ruchy!
– Achhh, jak mi tego brakowało!

– Wykrzyknął wybiegając za Wiktorem do karetki. Gdy znaleźli się pod wskazanym adresem, obładowani sprzętem weszli do domu wpuszczeni przez ojca dziecka.
– Wiktor Banach, witam. Jestem lekarzem. Co się dzieje?

– Mężczyzna przez chwilę stał jak zamórowany wpatrując się w twarz Wiktora.
– Halo? Proszę pana!
– Nasz synek Maciuś…Coś z nim nie tak.
– To znaczy? Co się dzieje?
– Ja…Nie wiem, gorączkuje, ma kaszel, katar…Przepraszam bardzo, ale czy z panem wszystko w porządku?

– Zapytał nie spuszczając z Banacha wzroku.
– Ze mną? Bynajmniej, ale nie rozumiem, o co panu chodzi?

– Mężczyzna uporczywie wpatrywał się w blizny na twarzy i rękach Wiktora. Blizny, to jedyne wspomnienie, które póki co pozostawił sobie po wypadku. Do tej pory wydawało mu się, nie wiedzieć czemu, że są widoczne tylko dla niego i jego bliskich. Zdążył się nawet w pewien sposób zaprzyjaźnić, idąc za radą psychologa. Teraz reakcja tego mężczyzny, patrzącego z przestrachem na blizny mocno go zaskoczyła i zaniepokoiła.
– Czy wpuści mnie pan do dziecka?

– Spróbował wyminąć temat.
– A to…Nie jest zaraźliwe?

– Westchnął zirytowany.
– Nie! To blizny po oparzeniach! Wystarczy? Mogę zobaczyć dziecko?

– Mężczyzna ulitował się nad Wiktorem i nieufnie go obserwując, wpuścił go do pokoju, gdzie zdenerwowana młoda kobieta nosiła na rękach zanoszącego się od płaczu noworodka.
– Dzień dobry. Ile tygodni skończył chłopiec?

– Zapytał biorąc od kobiety dziecko.
– Pięć tygodni. Ma bardzo wysoką gorączkę, katar, nie wiem co robić, domowe sposoby nie pomagają.
– Piotr, Nowy, parametry. Zbadam dziecko i zaraz wszystkiego się dowiemy.
– Z całym szacunkiem doktorze, ale wolałbym wezwać do tego kogoś bardziej profesjonalniejszego.

– Odezwał się ojciec chłopca.
– A na jakiej podstawie sądzi pan, że ja jestem nieprofesjonalny? Mogę pokazać panu moją legitymację dla wiarygodności.
– Te pana blizny…To nie przyciąga, ani nie wygląda dobrze. Nie powinien pan się tak pokazywać ludziom. Kochanie, poproś pana, żeby oddał ci Maciusia i wezwiemy inny zespół.
– Kobieta bez słowa odebrała od Wiktora dziecko.
– Mają państwo takie prawo. Możemy chociaż zebrać sprzęt?
– Doktorze! Pan na to pozwala?
– Nic na to nie poradzę Piotrek, państwo mają prawo poprosić o innego lekarza. Ruda, przyślij inny zespół, rodzice odmawiają mojej pomocy. Zbieramy się. A ze swojej strony podpowiem państwu, że to zwykłe przeziębienie, ale oczywiście niewolno go bagatelizować, żeby nie skończyło się zapaleniem płuc. Idziemy!

– Wyszli pospiesznie i wsiedli do karetki w oczekiwaniu na kolejne wezwanie.- Sytuacja z pierwszego wezwania powtórzyła się również przy trzech następnych. Mina Wiktora rzedła z godziny na godzinę, a uśmiech, którym witał dzień i wszystkich w stacji nie zamierzał powrócić. Wracali w psim nastroju, pomimo pięknej pogody, po skończonym dyżurze do stacji.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że to aż tak bardzo razi ludzi w oczy. Na ulicę mało wychodzę…Ależ ja byłem głupi!
– Doktorze, to nie tak! Te blizny…
– Piotrek, masz mi jeszcze coś mądrego do powiedzenia? Masz? Wsadź sobie w kieszeń te pocieszanki. Ludzie się mnie brzydzą!
– Wiktor, ale te blizny nie wyglądają aż tak strasznie, no znaczy…Można się przyzwyczaić…
– Świetnie! To może powiesz to tym wszystkim ludziom, którzy dzisiaj wypraszali mnie ze swoich domów co?
– Te blizny w większości się już zagoiły, wkrótce nie będzie ich pewnie widać.

– Odezwał się milczący Nowy.
– Anka miała rację! Teraz wiem, co chciała mi przekazać rano. Miała rację! Powinienem zacząć od dyspozytorni, dopóki po moim wypadku nie będzie już śladu!
– Wiktor! Jeżeli nie przestaniesz się nad sobą użalać, to zatrzymam i wysadzę cię w środku drogi! Nie będzie mnie interesowało w jaki sposób wrócisz do stacji! Pieszo, autobusem, taksówką! Naprawdę tylko po to wróciłeś? Żeby poddać się po kilku kiepskich wezwaniach? Żeby się użalać nad sobą? Pierwsze razy będą ciężkie, dobra! Ale ty jesteś mądry, nie masz w głowie siana i mogłeś to przewidzieć, mylę się? A jeżeli tego nie przewidziałeś, to załóż tę swoją żółwią skorupę i walcz dalej! Włóż tą swoją maskę, niech raz w takich wypadkach ci się nada i lecz ludzi! To wychodzi ci lepiej niż zgrywanie pokrzywdzonego przez świat Banacha.

– Wrzeszczał Piotrek patrząc mu częściej w oczy, niż na drogę.
– Uważaj, bo zaraz nas zabijesz!

– Krzyknął przerażony Wiktor widząc, jak zdenerwowany Piotr wjeżdża między dwa auta na przejściu. Gdy dojechali Anna czekała już na Wiktora.
– Hej, gdzie mała?
– Artur wziął ją na mały spacer. Słyszałam co się…
– Dobrze, już, już. Tak, wiem, miałaś rację…
– Wiktor, nie nie. Ja chciałam powiedzieć, że…Naprawdę przykro mi z powodu tego, co dzisiaj cię spotkało. Niesłusznie z resztą, bo naprawdę aż tak źle nie wyglądasz, tylko…
– Piotr zrobił mi już pouczającą lekcję. Przemyślę to dzisiaj i zastanowię się, czy jednak nie pozostać w dyspozytorni przez jakiś czas. A teraz chodźmy już do domu..

2 replies on “Rozdział 1”

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

EltenLink