Categories
Na sygnale, fanfiction, część 2

Rozdział 26

– Niech to szlak! Zdążyłem? Jest już Banach?

– Zapytał gorączkowo Nowy wpadając do pokoju socjalnego.
– Jest. Poszedł wypić kawę, a co tym razem ci się przydarzyło?

– Odpowiedział spokojnie Piotrek.
– A daj spokój. Ja naprawdę chyba urodziłem się ze znamieniem pecha na karku.
– Taa? Pokaż.

– Uśmiechnął się strzelecki.
– Słuchaj, jak wsiadałem do tramwaju to okazało się, że zapomniałem kupić bilet. No wiesz, obudziłem się dzisiaj tak późno, że już bez pośpiechu byłem spóźniony. No wiesz, wyczaiłem wczoraj w necie nową gierkę i tak się wciągnąłem, że całą nockę wbijałem nowe levele…No i w tym tramwaju akurat dzisiaj musieli sprawdzać bilety noo? A tyle razy jeżdżę, mam bilet i nic…
– No powiem ci Nowy, faktycznie. Dziura budżetowa to przy twoich problemach najmniejsze zmartwienie.
– Mi tam wcale nie do śmiechu.

– Zaczął i już chciał kontynuować, kiedy za oknem usłyszeli cienki, dziewczęcy pisk.
– Co jest, słyszałeś to?
– No, słyszałem, najwidoczniej nie tylko ty masz pecha. Jakaś młoda kobitka też go ma, chociaż może nie do końca, skoro dzieje jej się jakaś krzywda pod naszą stacją. Idź sprawdź, ja już mam żonę, a tobie może to spotkanie na dobre wyjdzie.
– Ha ha ha…Zabawny jesteś, serio. Dobra, to idę.
– Aaaa jednak, przekonałem coo?
– Strzelecki roześmiał się wesoło, a Nowy wyszedł szybko przed stację i rozejrzał się wkoło. Na parkingu dla karetek zobaczył jakąś skuloną postać, która usiłowała wstać. Natychmiast ruszył w jej stronę.
– Halo! Coś się pani stało?
– Nie…Nie wiem…Chociaż chyba tak, nie mogę wstać. Mam strasznie śliskie buty i upadłam, o tutaj.
– Nie wie pani, że dobre buty o tej porze roku to podstawa? Co rusz mamy wezwania do takich nierozważnych ludzi, jak pani.
– To pan tu pracuje? Mój tata też, właśnie do niego szłam, bo zapomniał jak zwykle kanapek. Jego żona przechrzciłaby mnie, gdyby nic nie zjadł przez cały dzień dyżuru.
– Pani tata tu pracuje? Znaczy…

– Mina nowego była bezcenna. Kiedy odpowiednie zapadki w jego głowie wskoczyły na swoje miejsce, od razu domyślił się, że musi to być córka Wiktora.
– Znaczy…Ty jesteś Zosia Banach, tak?
– No tak…To nie było trudne, tu nikt inny nie ma córki w moim wieku.

– Stwierdziła próbując wstać i jęknęła z bólu.
– No tak…Może ja obejrzę tą nogę, dobrze? Dzisiaj jeżdżę z Banachem…Znaczy z Wiktorem…Znaczy…Co ja gadam…Z doktorem Banachem. Prześwięciłby mnie wiedząc, że zostawiłem jego córkę bez pomocy.
– No dobrze, w końcu pan też jest ratownikiem. Może to i lepiej, że pan to zrobi, ojciec na pewno zaraz chciałby mnie położyć w szpitalu, a ja przecież za kilka dni wracam na studia.
– Ooo, naprawdę? A co pani studiuje?

– Dociekał pomagając jej wstać i prowadząc do karetki.
– Jeśli chodzi o studia to…Aaaa…To trochę skomplikowana sprawa w moim przypadku…Aaaa…
– Jeszcze chwilka. To co z tymi studiami?
– Na początku chciałam studiować astronomię, bo to zawsze mnie pasjonowało, potem przez jakiś czas myślałam o medycynie, co nie jest trudne kiedy ma się ojca lekarza, którego wszyscy w pracy uważają niemal za super bohatera. No, a skończyło się na tym, że jestem na pierwszym roku psychologii i tu chyba naprawdę się odnajduję.
– To świetnie. Najważniejsze jest to, żeby w życiu robić to, co się naprawdę lubi. A co do pani nogi, ma pani skręcony staw skokowy. Na szczęście nie wygląda to poważnie, opuchlizna jest nieduża i szybko zejdzie. Niech pani nie przemęcza nogi, może też pani sobie robić zimne okłady, żeby zmniejszyć opuchliznę.
– Jasne…Dzięki…Ehh, mnie to zawsze musi się coś przytrafić.
– Serio? To tak jak mnie. Ciągle mam pecha, w pracy i poza nią, na przykład dzisiaj nie miałem biletu jadąc tramwajem, a akurat sprawdzali.
– No i co, dostał pan mandat?
– Na szczęście nie. Kierowca mnie wybronił. Zna mnie, bo często jeżdżę tą linią do pracy i zawsze kasuję bilet.

– Roześmieli się oboje, a Nowy cały czas z fascynacją przyglądał się Zosi.
– To aż dziwne, że tyle tu pracuję, a my nigdy się nie spotkaliśmy, a zapewne nie pierwszy raz przychodzi pani tu, by przynieść ojcu kanapki czy…Czy co tam, co nie?
– Też mnie to dziwi, ale widocznie musiał nadejść taki dzień. A jak pan ma na imię?
– O proszę, wie pani, że jest pierwszą osobą, która mnie o to zapytała od kąt tu pracuję?
– Jak to?
– Zwyczajnie. Przedstawiam się zawsze jako Nowy, bo bardzo nie lubię swojego imienia i nikt tego do tej pory nie kwestionował.
– No to co z tym imieniem?
– Gabriel, miło mi.

– Wyciągnął do niej dłoń w momencie, gdy drzwi karetki rozsunęły się gwałtownie i młodzi odwrócili głowy w tamtym kierunku.
– Zośka? Nowy? A co wy tu robicie? Młody młody, ty mi córki nie podrywaj. Wołamy cię z Piotrkiem przez radio, a ty pogaduszki tu sobie z moją córką urządzasz. Wezwanie mamy.
– Przepraszam doktorze, ale Zosia…
– Tato, to nie jego wina. Szłam, żeby zanieść ci kanapki, Ania mówiła, że zapomniałeś wziąć.
– Tak? No to czemu nie doszłaś z tymi kanapkami do stacji?
– A ty co, zazdrosny jesteś? Było ślisko i upadłam, skręciłam staw skokowy. Gabryś był tak dobry i…
– Gabryś? No proszę, nikt inny nie znał twojego imienia…

– Wiktor spojrzał groźnie na Nowego.
– Doktorze, da im pan spokój. To trochę moja wina, sam wysłałem Nowego, żeby zobaczył co się stało. No rozmawialiśmy sobie i usłyszeliśmy krzyk…
– Co to, przesłuchanie? Podobno mieliście wezwanie.

– Przerwała Piotrkowi Zosia.
– Do zobaczenia Gabryś.
– Słucham?

– Zapytał Wiktor, gdy córka powoli gramoliła się na zewnątrz.
– To chyba nie było do ciebie tato. Paaa! Kanapki położyłam z tyłu.

– Odpowiedziała pierworodna patrząc figlarnie na ojca i powoli się oddalając. Wiktor westchnął ciężko.
– No tak to już jest doktorze. Dzieci się rodzą, wychowujemy je od maleńkiego, a potem ani się rodzic obejrzy, a już nie ma nic do gadania.
– Piotreek, Piotreek, a od kiedy ty takim specjalistą w tej dziedzinie jesteś co? Z tego co mi
wiadomo, twój syn jest jeszcze mały, a drugie dzieciątko jeszcze się nie narodziło..
– To nie trzeba być specjalistą doktorze. Tak po prostu już jest w tym życiu, a nam rodzicom pozostaje tylko to zaakceptować.
– Ty, filozoof, filozoof, siadaj za kółko i kręć. Chrzanowa osiem. Środowiskowy dom samopomocy.
– Oho? No i co tam się stało?
– Jeden z podopiecznych miał nieprzyjemne spotkanie z siekierą, także szybciutko panowie, szybciutko.
– No to pięknie…

– Westchnął Piotr i ruszył szybko, gdy cała trójka usadowiła się w ambulansie. Na miejscu zdarzenia, jeden z pracowników czekał już na ekipę pogotowia ratunkowego.
– Dobrze, że jesteście. Jezus Maria, co tak długo?
– Jesteśmy tu zaledwie dziesięć minut po tym, jak wezwanie do nas napłynęło. Gdzie poszkodowany?

– Odezwał się Wiktor.
– W szopie. Miał mi pomóc w układaniu drewna na opał do kominka. Ja rąbałem drzewo, a on miał układać, ale zadzwoniła mi komórka, chwila nieuwagi i, Jacek wziął siekierę, ale zamiast trafić w kawał drzewa, ciachnął się w rękę.
– Proszę pana, o ile mi wiadomo, na terenie tej placówki znajdują się między innymi osoby niepełnosprawne intelektualnie, zgadza się?
– Zgadza się, ale…
– A to oznacza drogi panie, że nie powinien pan zapewne dopuścić do tego, by takie osoby miały kontakt z takimi przedmiotami jak siekiera, zgadza się?

– Dopytywał Wiktor, kiedy mężczyzna prowadził ich do poszkodowanego.
– No tak, ale panie…Akurat on jest nie bardzo chory na głowę…Tak umiarkowanie, a poza tym miałem go cały czas na oku, przysięgam! Oni muszą się angażować w pomoc przy drobnych pracach domowych, inaczej to…
– Drobnych pracach domowych tak?

– Skwitował Wiktor wchodząc w słowo.
– Panowie! Ja nigdy czegoś takiego nie widziałem!
– Domyślam się proszę pana, nie codziennie można coś takiego zaobserwować, chyba, że w horrorach na przykład.
– Nieee! Źle mnie panowie zrozumieli, ja…Nie widziałem nigdy w życiu tyle krwi, byłem przerażony, nie wiedziałem co zrobić. Dyspozytorka poradziła mi, żebym spróbował tamować krwawienie do przyjazdu pogotowia.

– tłumaczył mężczyzna prowadząc ratowników do szopy.
– Uuuuuuuuu! Cholera jasnaaa!

– Jęknął Wiktor spoglądając na kałużę krwi na podłodze.
– Cześć chłopaku, jesteśmy z pogotowia. Jak się nazywasz?
– Jacek Gałązka proszę pana.

– Odpowiedział słabym głosem.
– Parametry chłopaki, opatrunki uciskowe! Szybko, ta rana nie wygląda dobrze, cudem sobie tej ręki nie odrąbał. Trzy miligramy morfiny dożylnie, ruchy ruchy!

– Piotrek z Nowym od razu wykonali polecenie.
– Nie śpij Jacek! Nie śpij! Co ci strzeliło do głowy, żeby wziąć tą siekierę do ręki co? Patrz na mnie! Popatrz na mnie!
– Ma pan ładną bródkę…

– Wymamrotał chłopak.
– Tak? Podoba ci się? Moja żona zawsze goni mnie, żebym ją golił.
– Ja bardzo…Bardzo lubię bródki…Klepać bródki…Mogę pana poklepać po bródce?
– Dobra, masz to jak w banku, ale teraz leż, leż chłopaku i nie ruszaj się! Jak parametry?
– Ciśnienie sto na osiemdziesiąt i spada.

– Odrzekł nowy robiąc zastrzyk.
– Dobra! Nie ma czasu! Piotrek, lecisz po nosze, najlepiej na jednej nodze i do szpitala migiem! Powiadom blok operacyjny. Niech Falkowicz już czeka w gotowości, aaa no i będą potrzebowali sporo krwi.
– Pędzę doktorze.

– Piotrek oddalił się szybko, a Wiktor przez cały czas starał się utrzymać kontakt z poszkodowanym chłopakiem.
– Jacek, powiedz mi, czemu wziąłeś tą siekierę?
– Bo…Bo…Chciałem pomóc panu Arkowi w rąbaniu drewna na opał. Pan Arek ma taką fajną bródeczkę, okrąglutką…Chce mi się spać…
– Niee! Nie nie nie! Nie śpij! Nie śpij! Czemu tak bardzo lubisz brody, co? Nowak, uciskaj! Uciskaaaj! Nie puszczaj!
– Ciśnienie osiemdziesiąt na sześdziesiąt doktorze, krwawienie nie ustaje.
– Choleraa jasnaa! Za chwilę nam się zatrzyma…Odpłynął.

– Piotrek nadbiegł z noszami w momencie, kiedy Wiktor zmuszony był przystąpić do resuscytacji krążeniowo oddechowej.
– Jest! Wrócił!

– Krzyknął Nowy po kilku minutach.
– No widzisz? Jednak nie zawsze masz pecha.

– Stwierdził Piotr ostrożnie przekładając chłopaka na nosze.

– Panowie…Panowie ja…Ja naprawdę tego nie chciałem…Błagam, proszę! Nie zgłaszajcie tego nigdzie! Oni tu mają jak w niebie…My, my naprawdę dobrze się nimi zajmujemy, to…To pierwszy taki wypadek na terenie naszej placówki i…
– Niech pan teraz nie przeszkadza i nieutrudnia! Do karetki migiem!

– Zakomenderował Wiktor. Kiedy znaleźli się w szpitalu i oddali chorego w ręce lekarzy, wrócili na bazę. Nowy przysiadł obok Wiktora, który popijał wodę z plastikowego kubeczka.
– Doktorze…Ja…Przepraszam za to…To znaczy…No za to co było przed wezwaniem. Chciałem tylko pomóc Zosi i…Mam nadzieję, że nie stanę się teraz pańskim wrogiem. Nie jestem pańskim rywalem.
– Każdy potencjalny chłopak mojej córki będzie moim rywalem. Tatusiowie swoich córeczek tak już mają.
– Ale my…To znaczy…Chciałem powiedzieć, że między nami nic…
– Wiem Gabryś, wieem! Przecież sobie żartuję. Ale gdyby jednak miało być inaczej to…Jeżeli ją zawiedziesz, osobiście ukręcę ci głowę, jasne?
– Ma pan bardzo ładną i mądrą córkę. Chciałem jej tylko pomóc, ale dzięki za szczerość no i…Jasne oczywiście.

4 replies on “Rozdział 26”

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

EltenLink