– Piękny mamy dziś dzień, co dziewczyny? Dawno nie jeździłyśmy babską karetką. Ostatni raz za życia Renaty…
– Powiedziała Anna w stronę Lidki i Martyny, siedzących w pokoju socjalnym, przy kawie i herbacie, lecz na końcu zdania zawiesiła głos.
– No, ale w każdym razie, dobrze Martyna, że w przerwie od pracy na macierzyńskim nabyłaś odpowiednie kwalifikacje, żeby być kierowcą karetki.
– Sama nie wiem co mi z tym strzeliło do głowy. Bardziej chciałam zrobić na złość Piotrkowi, który mi cały czas powtarzał, że kobieta za kółkiem to same nieszczęścia. Ale teraz tego nie żałuję, przynajmniej możemy być jak dawniej do końca samowystarczalne, nie?
– Uśmiechnęły się do siebie.
– Dokładnie. Taka miła niespodzianka dla mnie po trzymiesięcznej nieobecności.
– Odpowiedziała Lidka lekko się uśmiechając.
– A tak właściwie to co się z tobą działo, że tak długo cię nie było?
– Zagadnęła Martyna.
– Aaaa…Sprawy rodzinne.
– Co, kłopoty?
– Nie inaczej.
– Dziewczyny wymieniły się znaczącymi spojrzeniami.
– A wiesz, że dzisiaj na sorze ma dyżur Warner?
– Lidkę przeszył zimny dreszcz. Od czasu swojego powrotu nie miała nawet odwagi, by skontaktować się z Jakubem. Los postanowił podjąć decyzję za nią.
– Coś w tym szczególnego, że mi o tym mówisz Martynko?
– Nooo…Myślałam, że to radosna wiadomość po tym, kiedy tak długo się nie widzieliście. Teraz pewnie żyć bez siebie nie możecie?
– Nic nas nie łączy.
– Burknęła.
– Ok, ok, nie wtrącam się. Idę sprawdzić czy mamy wszystko w karetce.
– Martyna wyszła, a Lidka próbowała uspokoić myśli i poukładać sobie w głowie ewentualną rozmowę z Kubą, jeżeli przyjdzie im ją odbyć.
– Lidka, wszystko z tobą w porządku? Jakoś dziwnie się zachowujesz.
– Dziwnie to znaczy? Pani doktor?
– Jak byś czegoś, kogoś się obawiała. Jesteś zalękniona, rozdrażniona…Co się dzieje?
– Nic takiego. Postaram się powściągnąć emocję. Pójdę pomóc Martynie.
– 23 s!
– Chyba ruda przyszła ci z pomocą. 23 s zgłaszam się.
– Wieś stare łąki. Starszy mężczyzna bardzo źle się czuje, zgłosiła to opiekunka środowiskowa, która do niego przychodzi.
– Co to znaczy bardzo źle się czuje?
– Powiedziała, że ma silny kaszel od kilku dni.
– Niewiele mi to daje. Przyjęłam. Powiedz, który numer domu?
– Pierwszy dom od wjazdu do wsi, ponoć starszy pan choduje konie, to ma być dla was wyznacznik.
– Przyjęłam.
– Anna schowała krótkofalówkę do kieszeni.
– O Boże!
– Szepnęła sama do siebie i mocno pobladła.
– Coś się stało pani doktor? Tam mieszka ktoś z pani rodziny?
– Nie…Nie do końca, ale ktoś bardzo mi bliski, o kim przez ostatni czas zapomniałam. Chodźmy szybko.
– Jechały szybko, gdyż do Starych łąk było trzydzieści kilometrów. Nawet Martyna przestała się stresować swoim pierwszym, samodzielnym wyjazdem, widząc smutek, zatroskanie i głębokie zamyślenie na twarzy Anny.
– Dajesz radę Martyna? Chciałabym ci ułatwić jazdę, ale skrótem, który znam nie przejedziemy tym wozem.
– Tak Aniu, spokojnie. To ktoś dla ciebie bliski? Dlatego się tak denerwujesz?
– Tak. Dam radę, nie obawiajcie się. Po prostu bardzo dobrze znam tego człowieka. Wiem, jak nie lubi lekarzy, a już wcześniej miewał problemy ze zdrowiem. Jeżeli ta osoba, która z nim jest zdecydowała się na wezwanie karetki pogotowia, to musi być naprawdę źle.
– W takim razie to nie przypadek, że trafiło na panią.
– Skomentowała Lidka.
– A powiesz nam, skąd znasz tego pana?
– Stare dzieje. Jeszcze za czasów, kiedy byłam żoną Stanisława. Poznałam go kiedyś w aptece. Zabrakło mu gotówki na leki, więc tak po prostu mu pożyczyłam, żeby mógł wykupić co tam potrzebował.
– No i pewnie się umówiliście, żeby ci oddał?
– Owszem. Powiedział mi gdzie mieszka, potem mama zawiozła mnie tam autem. Pan Stefan, bo tak ma na imię, chciał mi oddać pieniądze, ale ja się w żadnym razie na to nie zgodziłam. W związku z tym zaproponował mi herbatę i placek drożdżowy. Pokazał mi sad, swoje pola, na których uprawiał warzywa. No i przede wszystkim konie. Piękne konie. Na początku, kiedy go poznałam zajmował się hipoterapią, ale kiedy częściej zaczął chorować to…
– Urwała.
– Kiedy Stanisław okazał się tyranem bardzo mi pomagał. Wspierał słowem, czynem. Konie mnie uspokajały, pomagałam mu jak mogłam w gospodarstwie, no i na ile mogłam. Potem wyjechaliśmy ze Stanisławem i…
– Straszne i piękne za razem. Prawie jesteśmy. Myślę, że się ucieszy jak cię zobaczy.
– Wierzchem dłoni, Anna otarła nieproszoną łzę, która nie pozwoliła się zatrzymać i zbierając sprzęt, czym prędzej wysiadły z karetki. Uszły kilkadziesiąt metrów i dojrzały młodą kobietę, która zdawała się na nie czekać.
– Dzień dobry. Anna Reiter, pogotowie. Pani nas wzywała?
– Tak. W sprawie pana Stefana Jabłońskiego. Jestem opiekunką środowiskową, pomagam panu Stefanowi przeszło już pięć lat.
– Co się dzieje?
– Od kilku miesięcy coś się dzieje, ale pan Stefan taki jest uparty, że nie daje mi się zaciągnąć do lekarza. Od kilku tygodni widzę, że mocno traci na wadze, chociaż nie zauważyłam, by mniej jadł, chociaż…No…Dwadzieścia cztery godziny na dobę przy nim być nie mogę. Ledwo wyjdziemy na spacer, może sto metrów zrobimy i on męczy się tak jak byśmy przeszli conajmniej dwa kilometry. A od kilku dni jeszcze ten niepokojący kaszel…Znaczy, ja go zauważyłam dopiero kilka dni temu, a jak długo maskował go przede mną to.
– Wystarczy…Dziękuję. Mogę obejrzeć pacjenta?
– Zapytała Anna przybierając poważny wyraz twarzy.
– Oczywiście. Zapraszam. Z trudem namówiłam go, żeby położył się do łóżka z tym kaszlem i osłabieniem.
– Anna kiwnęła potakująco głową i wszystkie cztery ruszyły w stronę wielkiego domu. Wyglądał on dość nietypowo. W porównaniu do innych mieszczących się tam domostw, w większości rozpadających się, dom pacjenta był nowocześnie urządzony i zadbany. Do takiego samego wniosku dojść można było widząc wnętrza zadbanego i wysprzątanego domu.
– Dzień dobry panie Stefku. Miło pana widzieć po tak długiej przerwie. Szkoda, że w tak kiepskiej formie.
– Odezwała się Anna do mężczyzny leżącego w wielkim łożu w swojej sypialni.
– Ania? Aniuchna? Jezus Maria, dziecko, to ty?
– Zapytał wyraźnie wzruszony.
– Tak, zgadza się. Jeżeli mnie pan poznał to znaczy, że nie zmieniłam się zanadto.
– Oj Marysiu, Marysiu. Niepotrzebnie panie kłopotałaś. Przecież ci mówiłem, że nic mi takiego nie jest. Przeziębiłem się trochę ostatnio i ten kaszel to stąd.
– Panie Stefanie. Proszę mnie tutaj nie czarować, oboje dobrze wiemy, że pan czegoś nie chce mi powiedzieć, ale w takim razie może powie pan to pani doktor.
– No właśnie panie Stefku, znamy się bardzo dobrze, więc proszę niczego przede mną nie ukrywać.
– Mężczyzna westchnął ciężko i popatrzył litościwie na cztery kobiety stojące przed nim.
– Dobrze, w takim razie chcę zostać sam z panią doktor. Chyba mam do tego prawo, prawda?
– W porządku, a możemy najpierw pana zbadać?
– Aniu, nie ma takiej potrzeby. Najpierw porozmawiamy, a potem dla twojego spokoju dam się nawet pokroić.
– Wyjdźcie proszę.
– Wskazała ręką trzy pozostałe kobiety, a one gęsiego opuściły sypialnię.
– No dobrze panie Stefanie, słucham.
– Aniuchna. Jak się cieszę, że cię widzę. Ładnych pare lat żeśmy się już nie widzieli co? Od tego czasu wypiękniałaś, jesteś w dobrej wadze.
– Tak, ja też się cieszę, że znowu się spotykamy. Przepraszam, że tak o panu zapomniałam w ostatnim czasie, ale…
– Rozumiem, że twoje życie diametralnie się zmieniło na plus, odkąt ostatnio się widzieliśmy?
– Tak. Mój poprzedni mąż nie żyje, niedawno znów wyszłam za mąż. Tym razem jestem szczęśliwą małżonką, a nasza córka skończy rok za cztery miesiące.
– Mój boże…Tak się cieszę Aniu. W końcu ciebie szczęście wzięło w swoje ramiona. Chciałbym ich poznać, jeśli to nie kłopot.
– Dobrze, ale narazie porozmawiajmy o panu. Co chciał mi pan powiedzieć?
– Aniu. Zrozum. Z resztą ty to już na pewno wiesz. Mnie się już nie da pomóc.
– Pan wie co panu jest, prawda?
– Tak, wiem. Nikt poza mną nie wie. Dlatego nie chciałem, żeby Marysia, moja opiekunka cokolwiek robiła. No, ale wezwała was.
– To powie mi pan o co chodzi?
– Znów głęboko westchnął.
– Jakiś czas temu poszedłem z pomocą Marysi do lekarza. Aaaa…Nic takiego, myślałem, że przeziębienie mam. Kaszel mnie męczył, jeszcze za ciepło nie było. Poszedłem do lekarza, bo ten kaszel…On nie był zwykły. Zacząłem odkrztuszać krwistą wydzielinę.
– Rozumiem. Zaniepokoiło to pana i co powiedział lekarz?
– Oj, Aniu Aniu. Nic dobrego. Zbadano mnie wzdłóż i w szerz. Okazało się, że to rak płuc.
– Rak?
– Zapytała z niedowierzaniem w głosie.
– Jeszcze się nie domyśliłaś?
– Powiedzmy, że miałam głęboką nadzieję, że intuicja mnie zawiedzie po tym, co powiedziała mi pana opiekunka.
– EEeechhhh…Więc sama widzisz. Jestem beznadziejnym przypadkiem. Mnie się już nie da pomóc.
– Jak to. Jeżeli został odpowiednio wcześnie wykryty, panie Stefku, dzisiaj są naprawdę wielkie możliwości…
– Ja to wszystko wiem. Lekarz mi powiedział, że mam spore szansę, ale ja się nie zdecydowałem na żadne leczenie.
– Słucham? Nie wierzę w to co pan mówi. Pan? Bojowy, zaradny facet, twardziel, tak szybko się poddaje? Z powodu jakiegoś raka?
– Wiem Aniuchna, że to dla ciebie jest niepojęte. Zarówno zawodowo jak i prywatnie, bo jesteś za dobrym człowiekiem.
– Panie Stefanie, nie pozwolę panu odejść bez walki. Bardzo dobrze, że się tu dzisiaj znalazłam. Proszę walczyć dla mnie. Tyle pan zrobił dobrego dla tego domu, dla tej wsi, zwierząt, pańskich koni, przede wszystkim dla mnie, że o odejściu może pan sobie pomarzyć.
– Córuchna. Mnie zostało najwyżej miesiąc życia. W każdej chwili mój stan może się pogorszyć tak, że tylko leki będą w stanie na chwilę mi pomóc odejść bez bólu. Nic już nie zrobisz. Chciałem w spokoju przez to przejść, w jednym, określonym kierunku. W kierunku śmierci. Nie miałem pewności, że walka w moim wieku by coś dała, przecież mam osiemdziesiąt pięć lat. Są młodsi, w podobnym stanie do mojego, których warto ratować. Mnie już trzeba pozwolić umrzeć, kiedy nadarza się ku temu widoczna okazja, a nie resztkami sił skamleć do pana Boga o skrawek życia do setki. Ja już się z tym pogodziłem. Spisałem testament, ciebie też w nim uwzględniłem moja kochana, chociaż nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu się spotkamy.
– Przeraża mnie pan tym, co mówi. Tak czy siak, ciężko mi z jednej strony to zrozumieć. Muszę jednak zabrać pana do szpitala, taki mam obowiązek zwłaszcza, że bez podstawnie tego nie zrobię. Chyba, że podpisze mi pan dokument, że…
– Pojadę moje dziecko, pojadę. Zrobię to dla ciebie, chociaż tyle mogę, skoro już się spotkaliśmy. Zrobiłem znacznie więcej, ale tego już dowiesz się po moim odejściu. Zawołaj te swoje koleżanki i Marysię.
– Anna zawołała kobiety, z niemałym wewnętrznym poruszeniem. Parametry pana Stefana były bardzo kiepskie, więc mogły bez problemu zabrać go do szpitala. Pielęgniarka spakowała jego najpotrzebniejsze rzeczy i udali się do leśnej góry.
– Kiedy Lidka zobaczyła Kubę, czekającego by odebrać pacjenta, serce ścisnęło jej się tak mocno, że aż przez chwilę realnie zabrakło jej tchu. Przez chwilę chciała zostawić Annę i Martynę samą z pacjentem i uciec, wiedziała jednak, że nie może zachowywać się nieprofesjonalnie z pobódek prywatnych.
– Dziękuję, rzetelnie przeprowadzony wywiad pani doktor, zajmiemy się panem.
– Odpowiedział, gdy Anna skończyła przekazywać mu informacje na temat obecnego stanu pana Stefana.
– Możecie już iść, naprawdę zajmę się panem. Siostro, zabieramy pacjenta.
– Anna i Martyna odeszły szybko, a Lidka stała wpatrzona w Warnera jak zahipnotyzowana. Spodziewała się wszystkiego, ale na pewno nie tego, że potraktuje ją jak powietrze, jak by jej zupełnie nie było.
– Kuba…Jakub!
– Zawołała siląc się na odwagę.
– Oo, cześć. Długo cię nie było.
– Sarknął.
– Kuba! Ja wiem…Ja wiem, zachowałam się jak ostatnia świnia, ale ja musiałam wyjechać, przepraszam! Nie zdążyłam się pożegnać, po prostu to, było bardzo pilne i…Kuba, dlaczego traktujesz mnie, jak by mnie tu nie było.
– A ty masz do mnie o to żal? Pretęsje? Przecież dokładnie sama tak zrobiłaś i nic cię nieusprawiedliwia.
– Kuba…Gdybyś tylko wiedział, ja naprawdę…
– Gdybym tylko wiedział! Ale ty nie chcesz mi powiedzieć…Nie chciałaś, szanuję to, więc dopóki niczego nie wiem to nie miej do mnie żalu, że traktuję cię tak, jak ty traktujesz mnie. Bawisz się moimi uczuciami, dajesz nadzieję, zwodzisz, a potem znikasz. Myślisz, że to miłe?
– Kuba, przepraszam…Wybacz mi, ja naprawdę chciałam…Sądziłam, że możemy być szczęśliwi…Ale moja przeszłość jednak to wykluczyła, ja…
– No to zapomnijmy o tym co było i od tej pory niech łączą nas formalne, służbowe stosunki. Przynajmniej nie będę już musiał więcej robić z siebie durnia i się łudzić w sprawie uczuć.
– Kuba…Co ty mówisz…Nie chciałam cię zranić…Kiedyś ci to wszystko…
– Nie zraniłaś mnie. Ja sobie z tym poradziłem i poradzę. Zraniłaś moją córkę, która ci zaufała i przywiązała się, dałaś dziecku nadzieję, a potem zniknęłaś, a to jest niewybaczalne. Muszę iść, mam robotę. Cześć!
– Odszedł szybko, nie obrzucając jej nawet najmniejszym spojrzeniem na odchodne. Lidka odwróciła się i z wzbierającym płaczem wybiegła ze szpitala.
One reply on “Rozdział 4”
o boże biedna Kasia. Jak Lidka tak mogła.