Pierwszy dzień pracy dla Wiktora Banacha zaczął się niezwykle intęsywnie. Poraz kolejny okazało się, że należało by w końcu kupić nowy budzik. Do tego, który od conajmniej dekady stał na szafce nocnej w sypialni, Wiktor miał dozgonne zaufanie. Niestety coraz częściej stary, kochany budzik go nadużywał. Mimo wymiany baterii, uwielbiał dzwonić o sobie tylko znanych porach. Tak było i tego dnia. Obudziło go głośne szczekanie psa, na klatce schodowej. Z ledwością otworzył oczy i siadając powoli na łóżku, odruchowo spojrzał na zegarek.
-Co? Już dziewiąta? Jasna cholera! Za pół godziny powinienem być w stacji. Przeklęty budzik, Ania ma rację. Czas kupić nowy.
-Powiedział głośno zastanawiając się co zrobić. Wysunął stopy spod kołdry i po omacku szukał swoich kapci. Ale te, również dzisiaj postanowiły zrobić swojemu właścicielowi na złość i podziały się niewiadomo gdzie. Nie zwlekając ani chwili, zrzucił w pośpiechu piżamę i w samych bokserkach pobiegł do łazienki. Wskoczył do kabiny prysznicowej i odkręcił kurek z ciepłą wodą. Niestety, ku jego zdziwieniu z kranu popłynęła lodowato zimna woda. Z jego ust najpierw wypadło iście kocie prychnięcie, które w sekundę potem przerodziło się nie mal w ryk tygrysa gotowego do walki.
-Choleraa jasnaa! Czy dzisiaj wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie? Co jest grane w tym domu!
-Nie mając wyjścia, wziął szybką i zimną kąpiel, trzęsąc się jak galareta. Aż po chwili, wycierając się pospiesznie, owinął się ręcznikiem w biodrach i popędził do kuchni, by wypić prędką kawę. Odrazu w oczy rzuciła mu się czerwona, samoprzylepna karteczka, która miała oznaczać pozostawienie jakiejś ważnej wiadomości dla domowników.
-Nie ma ciepłej wody. Chyba jest jakaś awaria, zadzwoń w wolnej chwili i to wyjaśnij. Kocham i całuję! Ania.
-Wiktor westchnął ciężko i zabrał się do przygotowywania kawy. Włączył radio i przyrządził sobie kilka kanapek do pracy. W czterdzieści minut później, gdy udało mu się dodatkowo ogolić i wyszczotkować zęby, wsiadł do auta i łamiąc wszelkie ograniczenia prędkości zjawił się w stacji ratowniczej.
-Co pan taki zmachany doktorze. Ktoś pana gonił czy jak?
-Długa historia Piotrek. Rozumiem, że dzisiaj jeździmy razem?
-No raczej doktorze. Już nam pana brakowało.
-Nam? A gdzie Martyna?
-Martynka? Noo … W łazience … jest.
-W łazience? Źle się czuje?
-Nie. Narazie nie mogę nic powiedzieć.
-Piotrek, coś się dzieje?
-Nic złego doktorze. Obiecałem zachować milczenie.
-Rozmowę ku ucieszę Piotrka przerwała ruda.
-21 s? Jedźcie na osiedle Michałowskiego. W szkółce jazdy konnej zdarzył się wypadek, szesnastolatka spadła z konia.
-Przyjąłem, jedziemy. Piotrek, idź pospiesz Martynę. Upadek z konia to nie przelewki.
-Się robi doktorze.
-Piotrek wszedł do łazienki i zapukał do drzwi jednej z kabin.
-Martynka? Jesteś tam?
-Tak, jestem. Boję się.
-Odpowiedziała drżącym głosem dziewczyna.
-Czego! Przecież już o tym rozmawialiśmy. Poradzimy sobie.
-Wiem Piotruś. Ale i tak się boję.
-Zrobiłaś test?
-Zrobiłam.
-No i co wyszło?
-Nie wiem. Nie mam odwagi sprawdzić.
-Otworzysz drzwi? Mogę wejść?
-Martyna otworzyła drzwi, lecz zamiast wpuścić go do środka, wyszła szybko z toalety i przytuliła się mocno do Piotrka. Rozmazany makijaż i mocno podpuchnięte oczy pokazały Piotrkowi, jak bardzo jest jej teraz potrzebny.
-Hej! Jestem przy tobie. Jakikolwiek będzie wynik tego testu, słyszysz? Nie płacz, nie pozwalam. Wiesz, że nie lubię kiedy jesteś smutna. Wezwanie mamy, musimy jechać. Umyj się szybko.
-Wezwanie? Cholera jasna. A test? Piotruś. Nie wiem czy dam radę teraz skupić się na pracy. Może lepiej pujdę do góry i dzisiaj się zwolnie, co?
-Nie ma mowy. Będziesz się tylko zadręczać, a i tak wiem, że nie sprawdzisz co wyszło. Sprawdzimy razem, po dyżurze. Zajmiesz się robotą, to nie będziesz myślała. Choć tu do mnie! Dostaniesz buziaka na pokrzepienie i odrazu ci się polepszy.
-Padli sobie w ramiona, całując się porządliwie, gdy za ich plecami rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Odskoczyli od siebie jak oparzeni i spojrzeli w stronę drzwi. Do pomieszczenia wszedł Artur Góra. Pod pachą dzierżył naręcze rolek papieru toaletowego, a w drugiej, zagipsowanej ręce, z ledwością trzymał wiadro, w którym znajdował się mop, miotła, oraz środki czyszczące. Wszyscy zdawali się być niezwykle zaskoczeni swoim wzajemnym widokiem.
-Strzelecki? Kubicka? A co wy tutaj … wyprawiacie? Co wy, w toalecie się migdalicie? To już nie ma porządniejszych miejsc w tej stacji na takie rzeczy?
-Doktorze, już nas tu nie ma, a pan? Zmienił profesje?
-No no no. Nie pozwalaj sobie Strzelecki.
-Ja? Nigdy w życiu, doktorze. Ja tak tylko … Z troski. Poradzi pan sobie z tym sprzątaniem? W tym gipsie?
-A co! Masz jakieś wątpliwości? A z resztą, ktoś to musi robić, skoro to wykracza poza kompetęcje pielęgniarek. Muszę w przyszłości pomyśleć o zatrudnieniu kogoś … Kompetętnego w tych sprawach.
-No dobra. To my już nie przeszkadzamy doktorowi w myśleniu, w sprzątaniu i uciekamy. Wezwanie mamy.
-Wyszli trzymając się za ręce, a gdy zamknęli za sobą drzwi, wybuchnęli śmiechem, biegnąc do karetki.
-Co tak długo dzieciaki? Musimy jechać, nie ma czasu. Macie plecak? Monitor?
-Przepraszamy za te obsuwę doktorze, wszystko mamy. Już biegnę za ster i jedziemy. Gdzie to było?
-Osiedle Michałowskiego, stadnina koni. A właściwie szkółka jazdy konnej.
-Jechali dość szybko, każde pogrążone we własnych myślach.
-Wszystko tam u was w porządku dzieciaki? Oboje zachowujecie się jakoś dziwnie. Martwię się.
-Tak, w porządku. Nie musi się pan martwić.
-No, właśnie nie jestem tego do końca pewien. źle wyglądasz Martyna. Myślę, że dobrze zrobisz, jeśli weźmiesz kilka dni wolnego.
-Dziękuję za troskę doktorze. Pomyślę o tym.
-Przepraszam, że wam przerywam, ale to chyba tutaj.
-Racja Piotrek. Plecak, monitor i inne gadżety. Lecimy.
-Ledwo jednak zdążyli wyjść z karetki z całym osprzętowaniem, zobaczyli młodą kobietę biegającą w popłochu. Zdawała się być przerażona.
-Dzień dobry! Wiktor Banach, pogotowie ratunkowe. Gdzie jest poszkodowana?
-Tam leży, jest z nią mój kolega. Nie widzieli państwo gdzieś po drodze konia?
-Pytała zdyszana patrząc na ratowników.
-Konia? Nie … Raczej nie. Piotrek, Martyna, idziemy.
-Jezu słodki! Nie wiem jak to się stało. Rebus jest bardzo spokojnym koniem. Przyjeżdżają tu do nas różne niepełnosprawne dzieci. Rebus jest najspokojniejszy ze wszystkich koni w stadninie. Najczęściej to on uczestniczy w hipoterapi. Nie wiem! Nie mam pojęcia co tu się stało!
-Proszę pani. Proszę się uspokoić. Rozkładamy zabawki dzieciaki.
-Wiktor pierwszy podbiegł i przykucnął przy leżącej na ziemi nastolatce.
-Dzień dobry. Jestem lekarzem z pogotowia ratunkowego słyszysz mnie?
-Tak! Chyba tak. Pogotowie? Jakie pogotowie? Gdzie ja jestem? Co się stało?
-Popatrz na mnie. Jak masz na imię?
-Zuzia. Nazywam się Zusia Milewska.
-Bardzo dobrze. Jaki jest dziś dzień tygodnia?
-Środa, ósmy listopada.
-Świetnie! Powiedz mi, co cię boli?
-Głowa. Bardzo kręci mi się w głowie, szumi mi w uszach. Iboli, potwornie boli kiedy oddycham.
-Głowa, tak? Dobrze Zuziu. Zbadam cię teraz, by ocenić jakich urazów dokładnie doznałaś. Postaram się być bardzo delikatny. Dzieciaki. Parametry, ciśnienie, cukier. Ruchy ruchy.
-Zuziu, chwyć moje dłonie i ściśnij je z całej siły, dobrze?
-Dziewczyna starała się wykonać polecenie lekarza, jednak jej uścisk niezadowolił Wiktora.
-Mocniej nie mogę. Coś dzieje się z moimi rękami. Panie doktorze czy ja umieram?
-Nie Zuziu. Nie umierasz, spokojnie. Jak ciśnienie?
-W porządku. Cukier 100.
-Zuziu, skup się teraz i popatrz na mnie.
-Niebardzo mogę doktorze. Wszystko jest strasznie rozmazane. Potwornie boli mnie głowa.
-Rozumiem, leż spokojnie.
-Wiktor ostrożnie badał dziewczynę, ale z każdą chwilą sytuacja wydawała mu się być bardzo poważna.
-Piotrek, leć po deskę i kołnież. Ma uszkodzony kręgosłup szyjny,silny ból w okolicy międzyłopatkowej i sztywny kark. Dwa żebra są złamane, miednica i kończyny na szczęście całe. Brzuch miękki. Zabieramy dziewczynę do szpitala. Proszę mi powiedzieć, jak to się stało?
-Zapytał stojącego obok i jak dotąd milczącego instruktora konnej jazdy.
-Rebus przestraszył się psa. Nie zdążyłem nic zrobić, nigdy się nie płoszył tak łatwo. A dziś? Wierzgnąłsię i zanim zdążyłem podbiedz, ona leżała już na ziemi. Czy ona z tego wyjdzie?
-Nie wiem. Mam taką nadzieję, ale to, jak bardzo rozległych uszkodzeń doznała ocenią lekarze, w szpitalu. Czy ma pan jakiś kontakt z rodzicami dziewczyny?
-Tak, koleżanka już dzwoniła. Zaraz powinni tu być.
-W czasie, gdy Piotrek, Wiktor i Martyna zajmowali się bezpiecznym transportemdziewczyny do karetki, na horyzoncie znów pojawiła się młoda kobieta, którą widzieli wysiadając z karetki.
-Jezu, Chryste! Maciek! Nigdzie go nie ma. Nie mam pojęcia gdzie mógł uciec. Jak to się stało?
-Uspokuj się. Wystraszył się psa. Sam nie wiem jak to możliwe.
-Psa? Oszalałeś? Jakiego psa. On nie płoszy się tak łatwo.
-Skąd mam wiedzieć jakiego psa do jasnej cholery. Cztery łapy miał, i ogon.
-Ale skąd tu pies?
-Daj mi spokój! I przestań zajmować się pierdołami. Nie widzisz, że Zuzia jest w poważnym stanie? Dzwoniłaś do jej rodziców?
-Tak, są w drodze. Ale Maciej, Rebusa nie ma rozumiesz? Komuś jeszcze może stać się krzywda. Nigdy nie widziałam go tak wystraszonego, nie wiemy jak się zachowa.
-Jedź za karetką do szpitala, ja zaczekam tu na jej rodziców i pokieruję ich, do którego szpitala powinni pojechać. Dalej będę szukał Rebusa.
-Gdy karetka ruszyła, Zuzia odezwała się z trudem.
-Wie pan, doktorze? Cieszę się, że przytrafił mi się ten wypadek.
-Cieszysz się? Jak narazie to nie ma z czego, możesz mieć poważnie uszkodzony kręgosłup szyjny.
-No i dobrze. Przynajmniej nie będę musiała więcej jeździć na tych śmierdzących koniach.
-Nie rozumiem. To ty nie lubisz jeździć konno?
-Wtrąciła pytanie Martyna.
-Nienawidzę! To wymysł moich rodziców. Ja nade wszystko kocham malować. Chciałabym pujść do liceum plastycznego, gdy skończę gimnazjum. Ale oni twierdzą, że swoją przyszłość powinnam związać z końmi, bo w naszej rodzinie niemal wszyscy biorą udział w wyścigach konnych. Taka tradycja, rozumie pani. Rodzice powiedzieli, że złamałabyym tą wielopokoleniową tradycję, biorąc się za malowanie. Bo malarstwo nie ma przyszłości, i z niego się nie wyżyje.
-Spokojnie Zuzia. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Myślę, że musisz walczyć o swoje marzenia i robić to, do czego czujesz powołanie, a nie to, co zdaniem innych jest dla ciebie dobre. Mój tata też bardzo nie chciał, żebym została ratowniczką medyczną.
-Naprawdę? I co pani zrobiła?
-Na początku było mi bardzo trudno zawalczyć o siebie. Ale wiedziałam, że jeśli się nie postaram, to do końca życia pozwolę mu dłużej decydować za siebie. No i jak widzisz, nie dałam się i jestem tu, przy tobie.
-A ja? W jaki sposób mam zawalczyć o siebie?
-Na początek z nimi porozmawiaj, szczerze i spokojnie. Myślę, że ten wypadek da do myślenia twoim rodzicom. Napewno uświadomią sobie, że nawet tradycja rodzinna pielęgnowana od pokoleń nie jest warta twojego zdrowia.
-Panie doktorze, a czy ja będę mogła malować po tym wypadku? Bardzo słabo czuję moje ręce, czuję mrowienie i drętwienie.
-Nie wiem Zuziu. To powiedzą ci lekarze, gdy zrobią ci dokładniejsze badania, ale ja tak jak Martyna, również wierzę, że wszystko będzie dobrze.
-Wiktor już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle wszyscy usłyszęli wrzask Piotra i poczuli, jak karetka zbyt gwałtownie zahamowała. Banach już miał spytać co się dzieje, lecz nie zdążył, bo do uszu wszystkich dotarło głośne, końskie rżenie, któremu wtórował równie głośny tętent końskich kopyt. Cała trójka ratowników medycznych wrzasnęła co sił w płucach, zobaczywszy przez okno, że oszalały i zestresowany koń, w popłochu pędzi wprost na karetkę! Wiktor chwycił w dłoń krótkofalówkę i czym prędzej zaalarmował stację.
-21 s! Ruda, znajdujemy się w bezpośrednim zagrożeniu życia. Koń, z którego spadła poszkodowana pędzi wprost na naszą karetkę chyba nie mamy szans.
-21 s, powtórz? Co się tam u was dzieje? Jak mam wam pomóc?
-Ruda, słyszysz mnie? Wezwij weterynaża, straż miejską, cholera, nie wiem. Pędzi na nas rozszalały koń, jeżeli zdecyduje się stratować karetkę, to już po nas!
-Zrozumiałam, robię co w mojej mocy. Czy jest z wami poszkodowana?
-Niestety, nikt już tego nie słyszał. Wszyscy myśleli gorączkowo jak ocalić życie swoje i pacjentki. Pędzący koń był coraz bliżej. Próbę wyjścia z opresji, bez chwili namysłu podjął Piotrek. W jednej chwili wyskoczył z karetki, nie zważając na protesty Wiktora i Martyny. Sam nie wiedział co chce zrobić dokładnie. Wiedział jedynie, że jego celem jest zmusić konia albo, żeby się zatrzymał, albo by pobiegł w inną stronę i nie stratował karetki. Zdecydował się na ba bardzo ryzykowne rozwiązanie. Ruszył pędem koniowi na przeciw. Przed oczami stanęło mu życie i niemal czuł jak koń miażdży jego sylwetkę. Lecz w jednej sekundzie dostrzegł coś, co z pewnością uratowało życie jego, oraz pozostałych w karetce. Koń był osiodłany. Po obu jego bokach luźno zwisały lejce. Koń najwidoczniej niespodziewał się spotkać na swej drodze człowieka i mocno się zdziwił, nieświadomie zwalniając galop. Piotrek wykorzystał chwilową nieuwagę konia, chwycił sprawnym ruchem za lejce ustawiając się w bezpiecznej odległości od końskich kopyt, które znów miały ochotę ponieść Rebusa w nieznane. Zaczął niespokojnie wierzgać i rżeć, a Piotrek najłagodniej jak umiał przemawiał do zwierzęcia.
-Spokojnie! Rebusik. No już, jesteś bezpieczny. Nie bój się, nic ci nie zrobię. Zaraz przywiążę cię do tego drzewa, poskubiesz sobie trawki to z pewnością poczujesz się lepiej. Tylko mnie nie kop, zgoda?
-W odpowiedzi koń donośnie parsknął i zarżał.
-Śliczny jesteś Rebusik. Stój spokojnie. Zaraz przyjdzie tu po ciebie pani, albo pan. Wszystko wróci do normy, niedługo znowu będziesz w stajni. Zaufaj mi.
-Mówiąc to, drżącymi jeszcze ze strachu dłońmi mocował lejce do drzewa tak, by zwierze nie miało możliwości się zerwać. Położył dłonie na pysku rebusa, pozwalając mu badawczo je obwąchiwać. Nagle pysk konia rozwarł się i Piotr przez chwile pomyślał, że ten chce go ugryźć, jednak zamiast tego, poczuł jak szorstki język przesuwa się od dłoni do dłoni.
-No! Cieszę się, że mnie polubiłeś stary. Możemy zostać przyjaciółmi jeśli tylko chcesz. Pewnie bardziej byś chciał, gdybym miał trochę cukru, co? Albo jabłko. No! Właśnie! Jabłko!
-Piotrek odszedł nieco dalej i wyjął z kieszeni krótkofalówkę. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały czas słychać w niej nawoływania Martyny i Wiktora.
-Halo doktorze, słyszy mnie pan?
-No nareszcie cholera jasna! Piotrek, żyjesz? Gdzie jesteś, nie widzę cię.
-Żyje żyje i mam się nawet całkiem dobrze. Niech sobie pan wyobrazi, że tak się bałem, że nawet w portki nie zdążyłem narobić.
-Przestań gadać głupoty. Gdzie jest ten koń.
-Tu, ze mną. Stoi sobie przy drzewie i właśnie na mnie patrzy.
-Jak to, stoi przy drzewie. Nic ci nie zrobił?
-Złego konie nie biorą, doktorze. Mamy w karetce trochę cukru?
-Cukru, zwariowałeś Piotrek?
-No, dobrze pan słyszał. Muszę zawrzeć pakt pokojowy z Rebusem, no i zjeść cukrzanego brudzia. Niech pan przyśle do mnie Martynę z tym cukrem, odwoła tę straż i policję. No i niech tu przyjdzie po tego konia, a my jedziemy do szpitala z naszą malarką.
-Oj, Piotrek Piotrek. Ty to się kiedyś doigrasz. Ale uratowałeś nam życie stary.
-W pół godziny później, wszyscy bezpiecznie dojechali do leśnej góry. Martyna i Piotrek kolejny raz cieszyli się sobą i z tego, że poraz kolejny udało im się wyjść cało z poważnych tarapatów.
-Martynka, gdzie masz ten test? Sprawdzamy.
-Jesteś pewien, że
-Jestem pewien. Dawaj, pokaż.
-W tym momencie drzwi stacji otworzyły się wpuszczając do środka Wiktora.
-No, dzieciaki. To była świetna robota. A ty Piotrek byki powinieneś ujażmiać, a nie ratować ludzi.
-Bez przesady, doktorze. Nawet pan nie wie jakiego miałem cykora przed tym koniem. Niby taki spokojny, ale gdyby nie to, że był osiodłany i miał te lejce, to było by po nas.
-Nie żartuj Piotrek, wykazałeś się naprawdę wielką odwagą. Ja jeszcze nigdy nie byłem tak spanikowany.
-A co z tą dziewczyną doktorze?
-A, no właśnie, dobrze, że pytasz Martyna. Chciała z tobą porozmawiać. Zdaje się, że jej rodzice chyba wreszcie zrozumieli czego pragnie jej córka. Kręgosłup jest poturbowany, ale ona wróci do pełnej sprawności, za jakiś czas. Oczywiście skótki tego wypadku mogą być potem odczuwalne. Ale tak właśnie kończą się wygórowane ambicje rodziców, w stosunku do dzieci. Jak będziecie mieć swoje, to unikajcie tego jak ognia.
-Dzięki za radę doktorze. Chyba niedługo się przyda. Prawda Martynka?
-Wiktor stanął jak wryty popatrując raz na Piotra, raz na Martynę.
-Prawda Piotruś. Z testu wynika, że jestem w ciąży.
-Rzekła łamiącym się głosem.
-A, to o to chodziło rano, w tej łazience, dobrze rozumiem dzieciaki?
-Tak doktorze. Wiedziałeem! Wieedziaałeem! Tak się ciesze doktorze, że kocham cały świat. Chyba nawet Potockiego.
-Naprawdę Piotrek? To może ciesz się trochę mniej intęsywnie w takim razie. A do kochania niedługo przybędzie ci ktoś jeszcze. Gratuluję dzieciaki, dacie radę.
-Cała trujka padła sobie w objęcia, a młodzi śmiejąc się i płacząc na przemian obdarowywali się pocałunkami.
5 replies on “Rozdział 6.”
ahhhhahahaaaaaaaaaaaa
Paaaadłaaaam
no tak w tej sytuacji to nawet potocki zasługuje na miłoś hahhaaaaa
Rozdizał wietny, naprawdę, ale w tym przypadku, rozumiem, że Piotrek szczęśliwy jest, ale dla mnie nawet
i w tym przypadku Potocki nie zasługuje na miłość. 😀
Dla mnie też, ale nie mogę odpowiadać za Piotrka hi hi
Ślliiiiczne!
świetne.