Categories
Moje fanfiction

Rozdział 8.

Listopad chylił się ku końcowi, co objawiało się dość silnymi przymrozkami o poranku i sporadycznymi opadami śniegu z deszczem w dzień. Anna, Piotrek i Martyna, wracali właśnie do bazy gawędząc w najlepsze.
-Jeżeli ta pogoda będzie się utrzymywać, albo pogarszać, to znowu będzie to samo co rok temu. Będę musiał wstawać conajmniej dwie godziny wcześniej, żeby rozgrzać i rozruszać te nasze stare poczciwe karetki.
-No, powiem ci Piotrek, że chyba są marne szansę na dwudziestostopniową pogodę przy początku grudnia.
-Pani to wie jak mnie pocieszyć, pani doktor
-Prawda? Ale niee martw się. Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Góra ostatnio coś wspominał, że stara się o dofinansowanie z miasta na dwa nowe ambulanse.
-Tylko dwa? Potrzebujemy ich znacznie więcej.
-No wiesz. Jak to mawiają, z pustego i salomon nienaleje. Jeśli uda się zdobyć chociaż dwie nowe karetki, to i tak będzie sukces.
-Eetam sukces. Trwonią tą kasę w tym naszym mieście na pierdoły. Bezmózgowce jedne. Mc donaldy to chyba mamy ze dwa, dyskotek od zatrzęsienia, a my niedługo pacjentów będziemy taczkami wozić, albo cholera wie czym.
-O! Widzisz Piotrek. Święte słowa, może powinieneś sobie to gdzieś napisać i publicznie z tym wystąpić.
-A żeby pani wiedziała, że się nad tym zastanowie. Martynka, a ty co tak milczysz?
-Słucham cię poprostu i nie mam śmiałości się odezwać.
-Ha ha ha. Nieładnie tak się ze mnie nabijać, lepiej nam tu powiedz, jak się czujesz.
-No właśnie, właśnie, Martynka? Nie zdążyłam ci jeszcze pogratulować kochana.
-Dzięki. Czuję się całkiem dobrze. Byłam już na swoim pierwszym usg, jestem w piętnastym tygodniu ciąży. Wiem, że to może nierozważne z mojej strony, że dopiero teraz pomyślałam, że brak okresu to ciąża, kiedy to już prawie połowa. Nie wymiotowałam tak często jak wymiotują kobiety, pracowałam dużo, ale na szczęście odrzywiałam się dobrze. Czuję się na prawdę dobrze.
– Nie masz sobie czego wyrzucać Martyna, czasem tak się po prostu zdarza.
– Może i tak. Staram się bardzo pielęgnować moje ciało w tym stanie i dużo czasu spędzam w łazience.
– Dokładnie. Żeby pani doktor wiedziała, u nas w domu co rano kolejka jest do łazienki, jak by mieszkało tam conajmniej troje ludzi, a to jedna Mar?tynka wyjść stamtąd nie może.
-Świnia, kompletny baran i kretyn.
-O, sama pani widzi. To wszystko te hormony
-Dobra dobra, spokuj mi tu. Ale tak poważnie, Martyna nie wyglądasz najlepiej. Może powinnaś wziąć kilka dni wolnego co?
-Dzięki Ania, nie trzeba. Mój ginekolog powiedział, że dzidziuś rozwija się prawidłowo i nie ma potrzeby, żebym leżała w domu. Biorę żelazo i wszystkie inne witaminy. Będzie dobrze.
-Tak? No mam nadzieję. Ale gdyby coś, to natychmiast bierzesz wolne i odpoczywasz, jasne?
-Jak słońce!
-26 S, jesteście wolni, prawda?

-Anna z rozleniwieniem wzięła do ręki krótkofalówkę i odpowiedziała.
-Tak, właśnie zjeżdżamy do bazy, coś się stało?
-Wypadek na Rumiankowej 14. Kobieta w zaawansowanej ciąży poślizgnęła się i upadła na brzuch.
-O cholera! Przyjęłam, jedziemy. Piotrek, weź trochę przygazuj.
-Tak jest pani doktor. Wygląda na to, że w złą godzinę rozmawialiśmy o ciąży, co?
-Ty mi tu nie mędrkuj, bo jakieś kolejne nieszczęście będzie. Rozkraczymy się po drodze i dopiero będziemyy mieli problem.

-Jechali na tyle szybko, na ile pozwalał im obecny stan pogodowy. Stare wycieraczki, które już dawno powinny być wymienione nienadążały zbierać wody, a wierzchnia ulic stawała się już nieco oblodzona, na skótek stopniowego spadku temperatury. Kiedy dojechali, rozbiegli się w poszukiwaniu odpowiedniego adresu, wśród domków jednorodzinnych. Nie zajęło im to zbyt długo, gdyż poszukiwany adres pierwsza znalazła Ania i zawołała do siebie pozostałą dwujkę. Zastukała do drzwi kilkukrotnie, lecz nikt nie odpowiadał. Piotrek postanowił obiedz wokół dom i zaglądając do wszystkich okien nagle krzyknął.
-Tu ktoś chyba leży! Musimy jakoś wejść do domu. Drzwi są otwarte?

-Martyna szarpnęła za klamkę i drzwi odziwo ustąpiły.
-Tak! Choć tu Piotrek!
-Lecę!

-Anna wbiegła zdecydowanie do domu, a za nią Piotrek z Martyną.
-Halo! Pogotowie ratunkowe, jest tu kto? Ktoś nas wzywał.

-Nie musieli czekać długo na odpowiedź, gdyż z odległej części domu dobiegły ich głośne jęki, które dawały jasno do zrozumienia, że kobieta, do której było wezwanie naprawdę potrzebuje pomocy. Przebiegli długi korytaż i dostrzegli ją siedzącą pod ścianą nieopodal schodów. Anna rzuciła okiem na całokształt sytuacji i już wiedziała, że to wezwanie nie będzie należało do prostych i takich, po których potrafi spokojnie zasnąć. Kilka stopni wyżej leżało przewrócone wiadro, z którego zdążyła już się wylać cała woda. Nie opodal leżała ścierka i Anna skinęła na Piotrka wskazując palcem pobojowisko.
-Co! Ja mam podłogę myć?
-Nie myć, zetrzyj to, bo za chwile może być tu więcej poległych.
-Się robi.
-Martyna, podłącz monitor, zbierz parametry. Halo, słyszy mnie pani? Jak się pani nazywa?
-Izabela Marzec.
-Anna Raiter, pogotowie ratunkowe, coś panią boli?

-Kobieta nie reagowała. Siedziała pod ścianą trzymając się za brzuch, histerycznie płacząc i pojękując. Anna obserwowała ją chwilę w napięciu i nagle zoriętowała się, że przeczucia ją nie myliły. Coś było naprawdę nie tak. Twarz kobiety była cała posiniaczona. Sińce Wyglądały na świerze, bądź blakły pod nieudolnie nałożoną warstwą pudru.
-To napewno nie stało się podczas upadku ze schodów.

-Myślała gorączkowo.
-Pani doktor! Krew!

-Wyrwał ją z zamyślenia Piotrek!
-Krew?
-Na schodach!

-Anna otrząsnęła się i przystąpiła do próby kontynuacji rozmowy z poszkodowaną.
-Proszę mi powiedzieć, jak to się stało? Upadła pani na brzuch, tak?
-Tak! Niech pani ratuje dziecko. Boli.
-W porządku, proszę się uspokoić i przestać płakać. Muszę sprawdzić, czy podczas upadku nie uszkodziła sobie pani niczego więcej. Proszę wodzić za moim palcem.
-Poślizgnęłam się przy zmywaniu podłogi na schodach i wylądowałam tutaj. Chciałam obrócić się na plecy, żeby dziecku … Dziecku nic się … Ale nie dałam rady. Brzuch, ta krew … Na schodach. Jak szłam po telefon, żeby wezwać … Aaaauuuu! … Karetkę. Bardzo boli.
-W porządku, rozumiem. Wygląda na to, że głowa i kręgosłup w porządku. Muszę panią rozebrać od pasa w dół, żeby spróbować ocenić stan dziecka. Który to tydzień?
-Trzydziesty … Czwarty. Ja nie mogę do szpitala … Troje dzieci … W szkole i … Przedszkolu, ja …
-Ciśnienie 160 na 100, cukier w normie.
-Wysokie. Proszę spróbować się uspokoić dobrze? Leczy się pani na coś?
-Nie, dzieci … Muszę odebrać dzieci.
-Martynka, pomóż mi rozebrać panią. Piotrek, do karetki po nosze.

-Kiedy Anna starała się ocenić stan dziecka, zwróciła uwagę na inne ślady razów na ciele Izabeli. Liczne wyblakłe zasinienia, ślady po oparzeniach. W jednej chwili zrozumiała, że kobiecie w tym domu dzieje się krzywda, z którą ta nie umie sobie radzić, ani się bronić. Jakże dobrze to znała z własnego doświadczenia. Kiedyś była tak samo przerażona i wolałaby się zapaść pod ziemię, niż opowiedzieć komuś o dramacie, który rozgrywał się w czterech ścianach domu jej, i Stanisława Potockiego. Lecz od kiedy zrozumiała, że z przemocą należy walczyć, a nie pozwalać, by była nieodłączną częścią życia we śnie i na jawie, przy każdym wezwaniu do podobnych przypadku, do głosu dochodziły silne emocje, nad którymi nie umiała panować. Zwłaszcza wtedy, gdy ofiary nie dopuszczały do siebie możliwości pomocy sobie samym.
-Cholera! Tętno dziecka jest słabe, mamy krwawienie z dróg rodnych. Podejrzewam, że łożysko zaczęło się odklejać. Natychmiast zabieramy panią do szpitala. Trzeba będzie wykonać cesarskie cięcie.
-Przecież to … To za wcześnie. Dziecko jest.
-Nie mamy czasu! Inaczej dziecko umrze.
-Ale … Dzieci. Mąż nie … nie
-Czy dzieje się pani krzywda? Pani i pani dzieciom w tym domu? Mąż was bije?
-Nie, proszę. Nie mogę jechać. Dzieci.
-Musi pani. Proszę zawiadomić męża, żeby je odebrał.
-Ale on … aaa! … Aaaaaaaaaa!
-Zajmiemy się tym potem. Piotrek, szybciej z tymi noszami, naprawdę nie ma czasu.

-W kilka chwil potem, Anna i Martyna pomogły zabrać pacjentce najpotrzebniejsze rzeczy, międzyinnymi telefon komórkowy, dziękiktóremu można było skontaktować się z mężem kobiety. Anna czuła, że to on jest sprawcą wszystkich siniaków, dlategoteż na myśl o rozmowie z nim, przeszywał ją lodowaty dreszcz. Nie mogła tego stwierdzić napewno i postanowiła, że dopóki nie zdobędzie dowodów, nie będzie działała pochopnie. Piotrek jechał na pełnym gazie. Temperatura dawno przekroczyła już minus, lecz starał się nie myśleć o tym, co może się stać w każdej chwili ze starą rozgruchotaną karetką. Anna i Martyna nieustannie czuwały przy pacjentce. W końcu Ania rzekła.
-Proszę pani. Widziałam całe mnóstwo blizn i siniaków na pani ciele. Chce pani ze mną o tym porozmawiać? Jeżeli dzieje się pani w domu krzywda, powinna to pani zgłosić na policję.
-Niech mi pani da spokuj. Ja poprostu jestem niezdarna. Ciągle coś mi się przydarza przy trujce dzieci.
-Aha! Ja mam w to uwierzyć tak? Dzieci są sprawcami tych śladów po przypalaniu papierosami? Tych krwiaków i siniaków na rękach, nogach, podejrzewam ramionach, plecach też.
-Proszę się w to nie wtrącać! Jeśli nie chce mieć pani kłopotów.
-Kłopotów? A jakież ja mogę mieć kłopoty zawiadamiając policję.
-Oni tu nic nie pomogą, proszę przestać, błagam. Pani nic nie wie, nie rozumie.
-Wiem i rozumiem więcej niż się pani zdaje. Sama byłam w podobnej, jeśli nie takiej samej sytuacji.
-Nic mnie to nie obchodzi. Proszę przestać do mnie mówić. Nic z tym pani nie zrobi. Proszę się zająć swoimi obowiązkami.

-Ania była wstrząśnięta. Zawsze spotykała się z oporem ofiar przemocy domowej, ale ta kobieta była bardzo dziwna. Instynktownie czuła, że nie bezprzyczyny jest wobec niej tak opryskliwa i nie chce nic powiedzieć. Zwykle zastraszone kobiety, kiedy tylko okaże się im trochę zrozumienia same zaczynają mówić. W trakcie jazdy do szpitala, Anna powiadomiła męża Izabeli o tym co się stało, a podczas rozmowy bacznie obserwowała pacjentkę. Nie myliła się. Jej źrenice naprzemian to rozszeżały się, to zwężały, a gdy Anna się rozłączyła, zobaczyła w jej oczach kompletną panikę. Mogłaby przysiądz, że w rzucanych ukratkiem spojrzeniach widzi pytanie:
-I co ty zrobiłaś? Co teraz ze mną będzie?
-Uspokajająco dotknęła ręki kobiety, a ta strząsnęła ją jak niewidzialny pyłek. Gdy dojechali do szpitala, natychmiast przekazano poszkodowaną na blok operacyjny. Cała trujka zasiadła nad kubkami parującej herbaty.
-Co się dzieje Ania? Myślisz o tej pacjentce, prawda?

-Zapytała Martyna przysuwając się bliżej.
-Naprawdę to widać?
-Nie. Naprawdę bardzo dobrze cię znam i wiem jak ruszają cię takie przypadki.
-Masz rację. Coś poprostu nie daje mi spokoju. Ona była jakaś dziwna kiedy pytałam ją o te siniaki. Coś próbowała mi przekazać, tylko co.
-Naprawdę tak myślisz? Moim zdaniem nie jest jeszcze gotowa na to, żeby sobie pomóc i uwolnić się od męża.
-No właśnie. Widziałaś jej reakcje kiedy rozmawiałam z nim przez telefon?
-Tak! Zachowywała się tak, jak zachowują się przerażone i zastraszone kobiety. A jakie odniosłaś wrażenie po rozmowie z tym facetem?
-Normalne. Nie brzmiał jak alkoholik. Z resztą w tym domu też nie wyglądało na to, że to jakaś patologia.
-No to o co tu chodzi? Co on ci właściwie powiedział?
-Nic takiego. Podziękował za telefon i powiedział, że jak tylko będzie mógł to urwie się z pracy i do niej przyjedzie.
-A jak ona się czuje? Co z dzieckiem?
-Nie wiem. Ale też mnie to ciekawi i wiesz co? Pujdę to sprawdzić, przy okazji spróbuję jeszcze raz z nią porozmawiać.
-Anka! Zwariowałaś? Właśnie skończyłaś dyżur. Nie zbawiaj świata na siłę.
-Dzięki za radę. Zaraz wracam.

-Anna czuła, jak by przeżywała swój koszmar od nowa. Personalizowała się z każdym takim przypadkiem, a mało tego, nie wiedziała jak to zmienić. Poszła prędko na oddział ginekologiczno-położniczy i spytała o nazwisko niedawno przywiezionej pacjentki po cesarskim cięciu. Recepcjonistka wskazała jej drogę, a ona natychmiast się tam udała. Stanęła cicho w progu zaglądając do środka. Zobaczyła wyczerpaną i zmęczoną życiem Izabelę, którą sporo wcześniej wieźli do szpitala. Po jej policzkach ciekły łzy, a przy jej łóżku siedział wysoki i barczysty mężczyzna. Oboje byli tak zajęci rozmową, że nawet nie zauważyli jak stojąca w progu Doktor Raiter bacznie przysłuchuje się ich rozmowie.
-Ty głupia ściero. Nawet podłogi nie umiesz porządnie umyć, potrafisz się wypieprzyć na prostej drodze. Na cholere ci było to pogotowie co?
-Przepraszam … Ja … Bardzo mnie bolało. Nic im nie powiedziałam.
-Milcz suko. Nie pogrążaj się już bardziej. Pomyśleć, że gdyby nie ten dzisiejszy wypadek, nie wiedziałbym nadal, że jesteś w ciąży. Jak udało ci się to tak długo ukrywać, co?
-Gdybyś się dowiedział, zabiłbyś mnie. Sam powiedziałeś, że nie chcesz mieć więcej niż troje dzieci.
-Nie jest powiedziane, że cię nie zabije jak tylko stąd wyjdziesz. Głupia dziwko. Trzeba było odrazu usunąć tego bahora, i tak niewiadomo czy przeżyje.
-Ta doktórka, z pogotowia. Ona coś przeczuwa, czegoś się domyśla. Sam jesteś nieostrożny. Mam tyle siniaków i blizn, że gdybym tylko chciała, odrazu bym się z tobą rozwiodła, zaskarżyła o znęcanie się nad rodziną i zabrała dzieci.

-Mężczyzna roześmiał się tubalnym głosem.
-W takim razie dlaczego nie zrobiłaś tego do tej pory? No? Słucham! Milczysz? To ja ci powiem dlaczego. A no dlatego, że ładnych pare lat temu, leczyłaś się psychiatrycznie. I doskonale wiesz, że każdego tego siniaka, bliznę, bardzo łatwo wytłumaczą odpowiednie opinie od odpowiednich osób. Nietrudno mi będzie zdobyć takie papiery, jeśli tylko spróbujesz zrobić coś przeciwko mnie. Po drugie, nikt nie uwierzy zwykłej wsiowej babie, co to tylko w garach mieszać umie, a nawet i tego nie, że szanowany mąż, w dodatku jeden z najlepszych policjantów w tym mieście, specjalizujących się w sprawach przemocy w rodzinie jest w stanie podnieść rękę na swoją żonę, prawda?

-Ania stała, a z każdym zasłyszanym zdaniem tej rozmowy czuła, jak wzbiera w niej potężna wściekłość, która gromadziła się już od samego przyjazdu do wezwania. W jednej chwili zrozumiała w końcu zaszyfrowane sygnały, które dawała jej pokrzywdzona kobieta. Postanowiła dać upust kipiącej w niej złości w chwili, gdy tknięty jakimś nagłym przeczuciem mężczyzna odwrócił się i spojrzeli sobie w oczy.
-A pani czego tu? Kim pani jest? Długo tu tak pani sterczy i słucha cudzych rozmów?
-A może wypadało by powiedzieć dzień dobry, szanowany funkcjonariuszu policji, co?

-Annie puściły nerwy. Z całej siły zamachnęła się i trafiła mężczyznę w nos. Uderzenie było tak silne, że sekundę puźniej usłyszeli trzask łamanej kości, do którego doszedł wrzask brzmiący niczym rozszalałe zranione zwierze.
-Nadal jesteś taki ważny? Sukinsynu? Myślisz, że jak masz ciepłą posadkę to wszystko ci wolno? A w szczególności robić sobie worek treningowy z własnej żony? Wiesz ilu takich jak ty dzięki mnie trafiło i mam nadzieję jeszcze trafi do więzienia?
-Straszysz mnie? Podła suka. Jak wszystkie baby na tym świecie. Zobaczymy, kto komu zrobi koło pióra. Bez względu na to, co słyszałaś, wszystkiego się wypre, jeśli coś z tym zrobisz. Ta szmata, co tu leży, niczego nie potwierdzi.
-Jesteś pewien? No to jeszcze zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Takim jak ty, nigdy nie odpuszczam.
-Co pani najlepszego narobiła. Ostrzegałam panią, prosiłam, żeby się pani nie mieszała. Teraz obie będziemy miały kłopoty, bardzo poważne kłopoty.
-Słuchaj jej paniusiu, bo dobrze gada. Już ona zna mores.

-Anna posłała Izabeli najbardziej uspokajające spojrzenie, na jakie było ją stać w gotującej się w niej wściekłości, poczym podeszła do policjanta i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała.
-Słuchaj sobie. Jesteś zwykłą, wynędzniałą kupą gnoju. Takich jak ty, powinno się trzymać w pokojach bez klamek. Możesz próbować mnie zniszczyć, ale wiedz, że najpierw ja zniszczę ciebie.

-Po tych słowach, splunęła mu w twarz i ze łzami w oczach, pędem skierowała się do stacji.

Categories
Wpisy poboczne.

Dzięki!

Cześć!

Na wstępie pragnę wam podziękować za te wspaniałe komentarze do rozdziałów mojego funfiction i nietylko.
Postaram się w miarę regularnie dodawać tu albo nowe rozdziały, albo jakieś fajne rzeczy: Fragmenty odcinków
i tak dalej. Od kilku lat sukcesywnie zbieram odcinki tego serialu w formacie avi, bo jeszcze troszeczkę
widzę, ale nie jest to dla mnie problem przerobić je w pliki mp3 i wrzucić na bloga. W ten sposób moglibyście
powracać do ulubionych odcinków, atakże śledzić serial nabierząco. Czekam na odpowiedzi w komentarzu do tego
wpisu. Dziś mam w planach dodać przynajmniej jeden nowy rozdział.

Pozdrawiam

Categories
Na sygnale

Tak powstaje najlepszy serial na świecie.

Categories
Na sygnale

Koncertowo na planie serialu

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 7

Po kilku tygodniach rekonwalescęcji i ciężkiej pracy w dyspozytorni, Artur Góra doszedł do siebie i wreszcie mógł wrócić do pracy w karetce. Gips nie krępował już ręki i nogi, toteż żwawiej i energiczniej niż ostatnio wybrał się na spacer z kluskiem.
-No, Klusek. Dzisiaj zostaniesz w stacji, bo pańcio ma dyżur. Cieszysz się? Nie będziesz musiał spędzić tych ośmiu godzin sam na sam, ze swoimi miskami, zabawkami i legowiskiem w domu. W stacji to chociaż masz z kim poszczekać niee? Morrrdo ty moja kochhanna!

-Mówiąc ostatnie słowa, energicznie pogłaskał miękki łeb psa i poklepał go po karku. Spacerowali jeszcze chwilę po terenie wokół stacji. Artur gotów był wracać, gdy nagle poczuł, jak trzymana w ręce smycz gwałtownie się napręża, a Klusek zmieniając zupełnie kierunek, zaczął radośnie skamleć i rwał do przodu, przy okazji ciągnąc pana za sobą.
-Klusek! Zwariowałeś? Co ty wyprawiasz! Co tam zobaczyłeś, kota? Gołębia? I to jest taki wielki powód do radości? Choć, wracamy! Wracamy mówię! Słyszysz?

-Pokrzykiwał na psa Artur, jednocześnie biegnąc w kierunku wskazanym przez zwierze. Po chwili szaleńczego biegu za kundelkiem, Artur wreszcie ujrzał to, na co tak cieszył się Klusek. Maja powoli jechała na wózku, a tuż przyniej, kroczył brązowy labrador. Artur stanął jak wryty na ten widok, starając się jak najszybciej uspokoić swój oddech, po szaleńczym pędzie. Zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że wypuścił z dłoni smycz, dziękiczemu Klusek wdał się w przyjazne sfawole z ślicznym labradorem. Stał z otwartymi ustami i patrzył jak zahipnotyzowany na Maję. Otrząsnął się jednak dość szybko, zobaczywszy, że Maja pochyla się nieznacznie, głaszcząc oba psy.
-Klusek! Choć tu! Zostaw tego psa! Niech pani go nie dotyka, może być chory. Nie wiem skąd się tu wziął, wcześniej go tu nie spotkałem.

-Maja roześmiała się perliście.
-Oj doktorze, doktorze. Czy sądzi pan, że dotykałabym psa, którego nie znam narażając się na niebezpieczeństwo?
-A zna go pani? Bo jakoś mi się nie wydaje, żeby to był pies Wszołków. No chyba, że o czymś nie wiem.
-To nie jest pies Basi i Adama. Jest mój, a właściwie moja. Wabi się Xena.
-Coś podobnego. A skąd on … To znaczy ona się tu wzięła? Nie widziałem jej tu wtedy, podczas naszego pierwszego spotkania kiedy pani przyjechała.
-Od tamtej pory już potem też mnie pan nie widział, prawda? Wtedy przyjechałam tylko na kilka dni i nie mieliśmy tej niewątpliwej okazji się ponownie spotkać. Natomiast wczoraj wróciłam spowrotem, ponieważ zamierzam tu zostać na stałe i wynająć za jakiś czas mieszkanie.
-Rozumiem. A ten … pies?
-Suka. Xena. Jest bardzo łagodna i odrazu polubiła Kluska. Z resztą, z wzajemnością jak widać. Często pan go tu zostawiał, gdy byłam tu poprzednim razem, więc mieliśmy okazję się zapoznać. A z Xeną spotkali się wczoraj, zdaje się, że ktoś inny go wyprowadzał.
-Tak! Córka jednego z tutejszych lekarzy. Prosiłem ją oto, nieważne. Klusek! Zostaw Xenie! Ej! Gdzie ty ją wąchasz! Choleeraa jaasnaa! Dać ci troche luzu. Do mnie! Natychmiast!
-Spokojnie doktorze! Żadnych małych piesków z tego nie będzie. Ona jest wysterylizowana.
-No i chwała najwyższemu. A jeśli mogę zapytać panią … to … Ten pies … Znaczy ta suka … W czymś pomaga?
-Oczywiście. Przez kilka lat przechodziłyśmy wspólnie specjalne szkolenia i Xena wyręcza mnie w większości czynności, z którymi sobie nie zawsze radzę. Podaje mi różne przedmioty, czasem otwiera szafki i szuflady. A czasem nawet musi przyciągnąć gdzieś wózek, jeśli danego dnia nie czuję się najlepiej.
-Wow! To niesamowite. Zawsze mówiłem, że psy to mądre zwierzęta. Tylko ten dzwoniec nie chce się nauczyć podać mi chociaż łapy, jak mam zły dzień.

-Roześmieli się wesoło. Artur miał ochotę tak stać i pytać o wszystko, bez końca. A w szczególności o to, w jaki sposób ta młoda dziewczyna znalazła się na wózku. Lub ile tak właściwie ma lat. Wyglądała bardzo młodo i sam nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić wieku. Ale doskonale wiedział, że co nagle, to podiable. Żywił wielką nadzieję, że jeszcze dowie się tego wszystkiego innym razem.
-No cóż pani Maju. Świetnie się tak rozmawia, ale my już musimy wracać. Choć Klusek, pobawisz się kiedy indziej z koleżanką. Za chwile pewnie będę miał wezwanie. No choć!
-Jasne! My też uciekamy. Też wyszłyśmy tylko na poranny spacerek.

-Rozstali się z uśmiechami na twarzach, czego nie można było powiedzieć o psach. Ich pyski nie wyrażały takiego zadowolenia, gdy je rozdzielono. Artur wszedł do budynku stacji, gdzie w wesołej atmoswerze popijali kawę Lidka Chowaniec i Adam Wszołek.
-O, dobrze, że was widzę. Wszołek, idź wymyj karetkę, a pani Chowaniec zrobi porządek w torbie z lekami.
-Chwileczkę doktorku. Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech. Nie poganiaj mnie, bo gubię rytm

-Zanuciła śpiewnie Lidka śmiejąc się.
-Zupełnie nie rozumiem, czemu ci tak wesoło, chowaniec. Powinienem ci wpisać naganę za to, jak się zachowałaś podczas naszego wspólnego ostatniego wezwania.
-Doktorku. Proszę cię, nie przesadzaj i wrzuć trochę na luz. Zestresowałam się, bo nie mogłam znaleźć tej cholernej adrenaliny.
-Oczywiście, i to był powód, żeby wybebeszyć zawartość torby na chodnik, a potem wrzucić to wszystko bez ładu i składu spowrotem, tak?
-No nie, ale
-No właśnie! Dlatego proszę wszystko poukładać, jak było. Milimetr do milimetra, bo jak mi sie nie będzie zgadzać, to z premi potrącę. A ty co tak się patrzysz Wszołek?
-Doktoorze, niech jej pan odpuści. Dopiero zaczyna, takie rzeczy mogą się jej jeszcze zdarzać.
-Nie! Takie rzeczy już nie mają się prawa zdarzać. Dlatego nie odpuszczę, aż pani Chowaniec nauczy się brać odpowiedzialność za swoje czyny i emocje. Do obowiązków, szorować mi. Za chwilę możemy mieć wezwanie i dopiero będziecie płakać.

-Oboje nic nie odpowiedzieli, tylko z teatralnie nadąsanymi minami, poszli wykonać prośbę Góry. W czasie, gdy ten zajmował się napełnianiem misek Kluska, w krótkofalówce rozległo się znajome:
-23 s?
-Cholera jasna! Nawet sobie człowiek krzyżówek spokojnie nie zdąży porozwiązywać, bo zawsze coś.
-23 s, co tam znowu?
-Udajcie się na ulicę Czarneckiego 8. Dzwoniła jakaś kobieta i twierdziła, że jej czternastoletni brat coś sobie zrobił.
-Coś, to znaczy co?
-Nie wiem, powiedziała tylko tyle i urwało połąćzenie.
-Mam nadzieję Ruda, że to nie jakieś szczeniackie wybryki.Chowaniec! Wszołek! Skończyliście? Mam nadzieję, że tak, bo wezwanie mamy.

-Dojechali stosunkowo szybko na miejsce i udali się pod wskazany adres. Przed domem czekała na nich spanikowana, około dwudziesto jednoletnia dziewczyna
-Dzień dobry! Artur Góra pogotowie ratunkowe, wezwanie było.
-Wreszcie jesteście, nie wiem co mam robić. Ten gówniaż, smarkacz pieprzony, zaszantażował mnie.
-Czy może pani powiedzieć co się dokładnie stało?

-Zapytała Lidka.
-Same problemy mam z tym chłystkiem, rozumiecie? Nie radzę sobie z nim. Studiuję zaocznie, a wieczorami dorabiam jako barmanka, żeby nas jakoś utrzymać. Ledwo wiążemy koniec z końcem, a on tak mi się odwdzięcza. Prowadza się z jakimś podejrzanym towarzystwem. Kradną, piją, palą. Jak tak dalej pujdzie, to mi go zabiorą.
-Dobrze, ale co się stało pytam.
-Smarkacz połknął baterię od zegarka i zamknął się w łazienkę.
-Co zrobił? Niech to szlak czy pani wie jakie to niebezpieczne?

-Ożywił się nagle Artur
-Doktorze, życie z moim bratem jest bardzo niebezpieczne. Wciąż eksperymentuje nad bombami domowego wyrobu, w dodatku te kradzieże, palenie i picie. Nadzór kuratora mamy, może być coś gorszego?
-Owszem, może proszę pani. Pani brat natychmiast musi się znaleźć w szpitalu, w przeciwnym wypadku, może dojść do poważnych obrażeń układu pokarmowego i nietylko, gdy bateria rozszczelni się i substancja zacznie wyciekać.
-Jezus Maria! Co pan mówi. Ja się na tym nie znam. On zamknął się w łazience! Co mam zroobiić!
-Wszołek, idziemy. Nie ma ani sekundy do stracenia. Będziemy wyważać!
-Tak jest doktorze!
-Chwileczkę doktorku, a ja?
-Pani uspokoi tę panią, bo za chwilę będziemy mieć dwoje pacjentów do przewiezienia, a w razie potrzeby proszę być w gotowości. Wszołek, szybciej!

-Panowie wbiegli do domu, a wraz z nimi powoli wkroczyły Lidka z siostrą czternastolatka.
-Jak pani brat ma na imię?
-Konrad
-A gdzie jest łazienka?
-Prosto, ostatnie drzwi po prawo.

-Obaj pobiegli we wskazanym kierunku.
-Panie doktorze, a może by tak najpierw po dobroci co? Może nakłonimy go do wyjścia z tej łazienki.
-Z takimi to nie da się po dobroci Wszołek. Nie mamy na to czasu, bo ta bateria w każdej chwili może zacząć się rozszczelniać, a wtedy to już umarł w butach. No dalej, pomóż mi!

-Rzucili się na drzwi, z całej siły próbując je wyważyć. Udało się za drugim razem.
-Kim jesteściee? Co wy zrobiliście, rozwaliliście nasze drzwi! I tak nigdzie z wami nie jadę. Nie chcę iść do poprawczaka.
-Co my zrobiliśmy? Chłopie, ty pomyśl lepiej co ty nawyrabiałeś. Jesteśmy z pogotowia ratunkowego, wezwała nas twoja siostra. Powiedz mi, kiedy połknąłeś tą baterię?
-Nie wierzę panu, pokażcie mi legitymacje.
-Na rozumy się z głupkiem zamieniłeś chłopcze? Pytam poraz ostatni, kiedy połknąłeś tę baterie.

-Kontynuował Artur
-Dwadzieścia minut temu. Trochę boli jak przełykam, ciężko mi oddychać i boli mnie tu, w klatce piersiowej.
-No, nic dziwnego, jak się ma takie durnowate pomysły.
-To wszystko po to, żeby Ilona nie oddała mnie do poprawczaka.
-A nie pomyślałeś, że ona nie chce cię oddać do tego poprawczaka, którego się tak boisz? Tylko nie pozostawiasz jej wyboru swoim zachowaniem.
-Ja się poprawię, przyrzekam. Nie chcę tam iść, połknąłem te baterię, żeby pojechała ze mną do szpitala. Zwróciła w końcu na mnie uwagę. A nie ciągle te studia, praca, jej chłopak. A ja się nie liczę?
-Słuchaj młody, nie ma czasu na gorzkie żale. Teraz liczy się każda sekunda dla twojego zdrowia. Musimy natychmiast zabrać cię do szpitala, bo inaczej będzie bardzo bardzo źle.
-Co mi grozi?
-Wolisz nawet tego nie wiedzieć, jakie badania cię czekają po przybyciu do szpitala.

-Adam i Artur pomogli dojść chłopcu do karetki. W trakcie jazdy Lidka wykonała przy nim podstawowe czynności, a Artur kazał Rudej powiadomić szpital o powadze przypadku pacjenta, którego wieźli.
-Ilona. No proszę cię. Nie rób mi tego. Przysięgam, że się poprawię. Tylko mnie nie oddawaj.
-Zamilcz wreszcie, nie mogę tego słuchać. Tyle razy mi to obiecywałeś. Czy ty sobie zdajesz sprawę ile razy ręczyłam za ciebie głową? Ile mnie kosztuje to wszystko?
-No wiem, sorry. Ja się zmienię. Tylko nie mów o tym tej wrednej kuratorce.
-Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. Powiedzieć muszę. Obiecałam naszym rodzicom, że wychowam cię na porządnego człowieka, a ja sobie zwyczajnie z tobą nie radzę. Potrzebujesz pomocy.

-Gdy dojechali na miejsce i przekazali młodego pacjenta w ręce lekarzy, wrócili do stacji wraz z jego siostrą.
-Zaparzyć pani herbaty? Lub melisy?

-Spytała Lidka siadając obok skulonej i zmartwionej dziewczyny.
-Dziękuję. Nie chciałabym robić kłopotu.
-Żaden kłopot. Chce się pani wygadać, co? Jak z bratem, wiadomo już coś?
-Tak. Bateria nieznacznie uszkodziła śluzówkę przełyku i doszło, do jakiegoś tam, zwężenia. Zupełnie tego nie rozumiem, ale lekarz powiedział mi, że będzie dobrze za jakiś czas.
-No to może to dobry znak?
-Może. Mam nadzieję, że on w końcu coś zrozumie.
-Życzę pani tego. On potrzebuje pani uwagi, jest młody, narwany. Proszę poświęcać mu poprostu więcej czasu.
-Postaram się, choć i tak dwoje się i troję, żeby było tak jak jest.

-Piły herbatę rozmawiając spokojnie, a gdy Ilona poczuła się lepiej, wróciła do brata, zostawiając Lidkę w oczekiwaniu na nawał pracy, który zaniebawem spodziewała się dostać od Artura

Categories
Moje fanfiction

Rozdział 6.

Pierwszy dzień pracy dla Wiktora Banacha zaczął się niezwykle intęsywnie. Poraz kolejny okazało się, że należało by w końcu kupić nowy budzik. Do tego, który od conajmniej dekady stał na szafce nocnej w sypialni, Wiktor miał dozgonne zaufanie. Niestety coraz częściej stary, kochany budzik go nadużywał. Mimo wymiany baterii, uwielbiał dzwonić o sobie tylko znanych porach. Tak było i tego dnia. Obudziło go głośne szczekanie psa, na klatce schodowej. Z ledwością otworzył oczy i siadając powoli na łóżku, odruchowo spojrzał na zegarek.
-Co? Już dziewiąta? Jasna cholera! Za pół godziny powinienem być w stacji. Przeklęty budzik, Ania ma rację. Czas kupić nowy.

-Powiedział głośno zastanawiając się co zrobić. Wysunął stopy spod kołdry i po omacku szukał swoich kapci. Ale te, również dzisiaj postanowiły zrobić swojemu właścicielowi na złość i podziały się niewiadomo gdzie. Nie zwlekając ani chwili, zrzucił w pośpiechu piżamę i w samych bokserkach pobiegł do łazienki. Wskoczył do kabiny prysznicowej i odkręcił kurek z ciepłą wodą. Niestety, ku jego zdziwieniu z kranu popłynęła lodowato zimna woda. Z jego ust najpierw wypadło iście kocie prychnięcie, które w sekundę potem przerodziło się nie mal w ryk tygrysa gotowego do walki.
-Choleraa jasnaa! Czy dzisiaj wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie? Co jest grane w tym domu!

-Nie mając wyjścia, wziął szybką i zimną kąpiel, trzęsąc się jak galareta. Aż po chwili, wycierając się pospiesznie, owinął się ręcznikiem w biodrach i popędził do kuchni, by wypić prędką kawę. Odrazu w oczy rzuciła mu się czerwona, samoprzylepna karteczka, która miała oznaczać pozostawienie jakiejś ważnej wiadomości dla domowników.
-Nie ma ciepłej wody. Chyba jest jakaś awaria, zadzwoń w wolnej chwili i to wyjaśnij. Kocham i całuję! Ania.

-Wiktor westchnął ciężko i zabrał się do przygotowywania kawy. Włączył radio i przyrządził sobie kilka kanapek do pracy. W czterdzieści minut później, gdy udało mu się dodatkowo ogolić i wyszczotkować zęby, wsiadł do auta i łamiąc wszelkie ograniczenia prędkości zjawił się w stacji ratowniczej.
-Co pan taki zmachany doktorze. Ktoś pana gonił czy jak?
-Długa historia Piotrek. Rozumiem, że dzisiaj jeździmy razem?
-No raczej doktorze. Już nam pana brakowało.
-Nam? A gdzie Martyna?
-Martynka? Noo … W łazience … jest.
-W łazience? Źle się czuje?
-Nie. Narazie nie mogę nic powiedzieć.
-Piotrek, coś się dzieje?
-Nic złego doktorze. Obiecałem zachować milczenie.

-Rozmowę ku ucieszę Piotrka przerwała ruda.
-21 s? Jedźcie na osiedle Michałowskiego. W szkółce jazdy konnej zdarzył się wypadek, szesnastolatka spadła z konia.
-Przyjąłem, jedziemy. Piotrek, idź pospiesz Martynę. Upadek z konia to nie przelewki.
-Się robi doktorze.

-Piotrek wszedł do łazienki i zapukał do drzwi jednej z kabin.
-Martynka? Jesteś tam?
-Tak, jestem. Boję się.

-Odpowiedziała drżącym głosem dziewczyna.
-Czego! Przecież już o tym rozmawialiśmy. Poradzimy sobie.
-Wiem Piotruś. Ale i tak się boję.
-Zrobiłaś test?
-Zrobiłam.
-No i co wyszło?
-Nie wiem. Nie mam odwagi sprawdzić.
-Otworzysz drzwi? Mogę wejść?

-Martyna otworzyła drzwi, lecz zamiast wpuścić go do środka, wyszła szybko z toalety i przytuliła się mocno do Piotrka. Rozmazany makijaż i mocno podpuchnięte oczy pokazały Piotrkowi, jak bardzo jest jej teraz potrzebny.
-Hej! Jestem przy tobie. Jakikolwiek będzie wynik tego testu, słyszysz? Nie płacz, nie pozwalam. Wiesz, że nie lubię kiedy jesteś smutna. Wezwanie mamy, musimy jechać. Umyj się szybko.
-Wezwanie? Cholera jasna. A test? Piotruś. Nie wiem czy dam radę teraz skupić się na pracy. Może lepiej pujdę do góry i dzisiaj się zwolnie, co?
-Nie ma mowy. Będziesz się tylko zadręczać, a i tak wiem, że nie sprawdzisz co wyszło. Sprawdzimy razem, po dyżurze. Zajmiesz się robotą, to nie będziesz myślała. Choć tu do mnie! Dostaniesz buziaka na pokrzepienie i odrazu ci się polepszy.

-Padli sobie w ramiona, całując się porządliwie, gdy za ich plecami rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Odskoczyli od siebie jak oparzeni i spojrzeli w stronę drzwi. Do pomieszczenia wszedł Artur Góra. Pod pachą dzierżył naręcze rolek papieru toaletowego, a w drugiej, zagipsowanej ręce, z ledwością trzymał wiadro, w którym znajdował się mop, miotła, oraz środki czyszczące. Wszyscy zdawali się być niezwykle zaskoczeni swoim wzajemnym widokiem.
-Strzelecki? Kubicka? A co wy tutaj … wyprawiacie? Co wy, w toalecie się migdalicie? To już nie ma porządniejszych miejsc w tej stacji na takie rzeczy?
-Doktorze, już nas tu nie ma, a pan? Zmienił profesje?
-No no no. Nie pozwalaj sobie Strzelecki.
-Ja? Nigdy w życiu, doktorze. Ja tak tylko … Z troski. Poradzi pan sobie z tym sprzątaniem? W tym gipsie?
-A co! Masz jakieś wątpliwości? A z resztą, ktoś to musi robić, skoro to wykracza poza kompetęcje pielęgniarek. Muszę w przyszłości pomyśleć o zatrudnieniu kogoś … Kompetętnego w tych sprawach.
-No dobra. To my już nie przeszkadzamy doktorowi w myśleniu, w sprzątaniu i uciekamy. Wezwanie mamy.

-Wyszli trzymając się za ręce, a gdy zamknęli za sobą drzwi, wybuchnęli śmiechem, biegnąc do karetki.
-Co tak długo dzieciaki? Musimy jechać, nie ma czasu. Macie plecak? Monitor?
-Przepraszamy za te obsuwę doktorze, wszystko mamy. Już biegnę za ster i jedziemy. Gdzie to było?
-Osiedle Michałowskiego, stadnina koni. A właściwie szkółka jazdy konnej.

-Jechali dość szybko, każde pogrążone we własnych myślach.
-Wszystko tam u was w porządku dzieciaki? Oboje zachowujecie się jakoś dziwnie. Martwię się.
-Tak, w porządku. Nie musi się pan martwić.
-No, właśnie nie jestem tego do końca pewien. źle wyglądasz Martyna. Myślę, że dobrze zrobisz, jeśli weźmiesz kilka dni wolnego.
-Dziękuję za troskę doktorze. Pomyślę o tym.
-Przepraszam, że wam przerywam, ale to chyba tutaj.
-Racja Piotrek. Plecak, monitor i inne gadżety. Lecimy.

-Ledwo jednak zdążyli wyjść z karetki z całym osprzętowaniem, zobaczyli młodą kobietę biegającą w popłochu. Zdawała się być przerażona.
-Dzień dobry! Wiktor Banach, pogotowie ratunkowe. Gdzie jest poszkodowana?
-Tam leży, jest z nią mój kolega. Nie widzieli państwo gdzieś po drodze konia?

-Pytała zdyszana patrząc na ratowników.
-Konia? Nie … Raczej nie. Piotrek, Martyna, idziemy.
-Jezu słodki! Nie wiem jak to się stało. Rebus jest bardzo spokojnym koniem. Przyjeżdżają tu do nas różne niepełnosprawne dzieci. Rebus jest najspokojniejszy ze wszystkich koni w stadninie. Najczęściej to on uczestniczy w hipoterapi. Nie wiem! Nie mam pojęcia co tu się stało!
-Proszę pani. Proszę się uspokoić. Rozkładamy zabawki dzieciaki.

-Wiktor pierwszy podbiegł i przykucnął przy leżącej na ziemi nastolatce.
-Dzień dobry. Jestem lekarzem z pogotowia ratunkowego słyszysz mnie?
-Tak! Chyba tak. Pogotowie? Jakie pogotowie? Gdzie ja jestem? Co się stało?
-Popatrz na mnie. Jak masz na imię?
-Zuzia. Nazywam się Zusia Milewska.
-Bardzo dobrze. Jaki jest dziś dzień tygodnia?
-Środa, ósmy listopada.
-Świetnie! Powiedz mi, co cię boli?
-Głowa. Bardzo kręci mi się w głowie, szumi mi w uszach. Iboli, potwornie boli kiedy oddycham.
-Głowa, tak? Dobrze Zuziu. Zbadam cię teraz, by ocenić jakich urazów dokładnie doznałaś. Postaram się być bardzo delikatny. Dzieciaki. Parametry, ciśnienie, cukier. Ruchy ruchy.
-Zuziu, chwyć moje dłonie i ściśnij je z całej siły, dobrze?

-Dziewczyna starała się wykonać polecenie lekarza, jednak jej uścisk niezadowolił Wiktora.
-Mocniej nie mogę. Coś dzieje się z moimi rękami. Panie doktorze czy ja umieram?
-Nie Zuziu. Nie umierasz, spokojnie. Jak ciśnienie?
-W porządku. Cukier 100.
-Zuziu, skup się teraz i popatrz na mnie.
-Niebardzo mogę doktorze. Wszystko jest strasznie rozmazane. Potwornie boli mnie głowa.
-Rozumiem, leż spokojnie.

-Wiktor ostrożnie badał dziewczynę, ale z każdą chwilą sytuacja wydawała mu się być bardzo poważna.
-Piotrek, leć po deskę i kołnież. Ma uszkodzony kręgosłup szyjny,silny ból w okolicy międzyłopatkowej i sztywny kark. Dwa żebra są złamane, miednica i kończyny na szczęście całe. Brzuch miękki. Zabieramy dziewczynę do szpitala. Proszę mi powiedzieć, jak to się stało?

-Zapytał stojącego obok i jak dotąd milczącego instruktora konnej jazdy.
-Rebus przestraszył się psa. Nie zdążyłem nic zrobić, nigdy się nie płoszył tak łatwo. A dziś? Wierzgnąłsię i zanim zdążyłem podbiedz, ona leżała już na ziemi. Czy ona z tego wyjdzie?
-Nie wiem. Mam taką nadzieję, ale to, jak bardzo rozległych uszkodzeń doznała ocenią lekarze, w szpitalu. Czy ma pan jakiś kontakt z rodzicami dziewczyny?
-Tak, koleżanka już dzwoniła. Zaraz powinni tu być.

-W czasie, gdy Piotrek, Wiktor i Martyna zajmowali się bezpiecznym transportemdziewczyny do karetki, na horyzoncie znów pojawiła się młoda kobieta, którą widzieli wysiadając z karetki.
-Jezu, Chryste! Maciek! Nigdzie go nie ma. Nie mam pojęcia gdzie mógł uciec. Jak to się stało?
-Uspokuj się. Wystraszył się psa. Sam nie wiem jak to możliwe.
-Psa? Oszalałeś? Jakiego psa. On nie płoszy się tak łatwo.
-Skąd mam wiedzieć jakiego psa do jasnej cholery. Cztery łapy miał, i ogon.
-Ale skąd tu pies?
-Daj mi spokój! I przestań zajmować się pierdołami. Nie widzisz, że Zuzia jest w poważnym stanie? Dzwoniłaś do jej rodziców?
-Tak, są w drodze. Ale Maciej, Rebusa nie ma rozumiesz? Komuś jeszcze może stać się krzywda. Nigdy nie widziałam go tak wystraszonego, nie wiemy jak się zachowa.
-Jedź za karetką do szpitala, ja zaczekam tu na jej rodziców i pokieruję ich, do którego szpitala powinni pojechać. Dalej będę szukał Rebusa.

-Gdy karetka ruszyła, Zuzia odezwała się z trudem.
-Wie pan, doktorze? Cieszę się, że przytrafił mi się ten wypadek.
-Cieszysz się? Jak narazie to nie ma z czego, możesz mieć poważnie uszkodzony kręgosłup szyjny.
-No i dobrze. Przynajmniej nie będę musiała więcej jeździć na tych śmierdzących koniach.
-Nie rozumiem. To ty nie lubisz jeździć konno?

-Wtrąciła pytanie Martyna.
-Nienawidzę! To wymysł moich rodziców. Ja nade wszystko kocham malować. Chciałabym pujść do liceum plastycznego, gdy skończę gimnazjum. Ale oni twierdzą, że swoją przyszłość powinnam związać z końmi, bo w naszej rodzinie niemal wszyscy biorą udział w wyścigach konnych. Taka tradycja, rozumie pani. Rodzice powiedzieli, że złamałabyym tą wielopokoleniową tradycję, biorąc się za malowanie. Bo malarstwo nie ma przyszłości, i z niego się nie wyżyje.
-Spokojnie Zuzia. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Myślę, że musisz walczyć o swoje marzenia i robić to, do czego czujesz powołanie, a nie to, co zdaniem innych jest dla ciebie dobre. Mój tata też bardzo nie chciał, żebym została ratowniczką medyczną.
-Naprawdę? I co pani zrobiła?
-Na początku było mi bardzo trudno zawalczyć o siebie. Ale wiedziałam, że jeśli się nie postaram, to do końca życia pozwolę mu dłużej decydować za siebie. No i jak widzisz, nie dałam się i jestem tu, przy tobie.
-A ja? W jaki sposób mam zawalczyć o siebie?
-Na początek z nimi porozmawiaj, szczerze i spokojnie. Myślę, że ten wypadek da do myślenia twoim rodzicom. Napewno uświadomią sobie, że nawet tradycja rodzinna pielęgnowana od pokoleń nie jest warta twojego zdrowia.
-Panie doktorze, a czy ja będę mogła malować po tym wypadku? Bardzo słabo czuję moje ręce, czuję mrowienie i drętwienie.
-Nie wiem Zuziu. To powiedzą ci lekarze, gdy zrobią ci dokładniejsze badania, ale ja tak jak Martyna, również wierzę, że wszystko będzie dobrze.

-Wiktor już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle wszyscy usłyszęli wrzask Piotra i poczuli, jak karetka zbyt gwałtownie zahamowała. Banach już miał spytać co się dzieje, lecz nie zdążył, bo do uszu wszystkich dotarło głośne, końskie rżenie, któremu wtórował równie głośny tętent końskich kopyt. Cała trójka ratowników medycznych wrzasnęła co sił w płucach, zobaczywszy przez okno, że oszalały i zestresowany koń, w popłochu pędzi wprost na karetkę! Wiktor chwycił w dłoń krótkofalówkę i czym prędzej zaalarmował stację.
-21 s! Ruda, znajdujemy się w bezpośrednim zagrożeniu życia. Koń, z którego spadła poszkodowana pędzi wprost na naszą karetkę chyba nie mamy szans.
-21 s, powtórz? Co się tam u was dzieje? Jak mam wam pomóc?
-Ruda, słyszysz mnie? Wezwij weterynaża, straż miejską, cholera, nie wiem. Pędzi na nas rozszalały koń, jeżeli zdecyduje się stratować karetkę, to już po nas!
-Zrozumiałam, robię co w mojej mocy. Czy jest z wami poszkodowana?

-Niestety, nikt już tego nie słyszał. Wszyscy myśleli gorączkowo jak ocalić życie swoje i pacjentki. Pędzący koń był coraz bliżej. Próbę wyjścia z opresji, bez chwili namysłu podjął Piotrek. W jednej chwili wyskoczył z karetki, nie zważając na protesty Wiktora i Martyny. Sam nie wiedział co chce zrobić dokładnie. Wiedział jedynie, że jego celem jest zmusić konia albo, żeby się zatrzymał, albo by pobiegł w inną stronę i nie stratował karetki. Zdecydował się na ba bardzo ryzykowne rozwiązanie. Ruszył pędem koniowi na przeciw. Przed oczami stanęło mu życie i niemal czuł jak koń miażdży jego sylwetkę. Lecz w jednej sekundzie dostrzegł coś, co z pewnością uratowało życie jego, oraz pozostałych w karetce. Koń był osiodłany. Po obu jego bokach luźno zwisały lejce. Koń najwidoczniej niespodziewał się spotkać na swej drodze człowieka i mocno się zdziwił, nieświadomie zwalniając galop. Piotrek wykorzystał chwilową nieuwagę konia, chwycił sprawnym ruchem za lejce ustawiając się w bezpiecznej odległości od końskich kopyt, które znów miały ochotę ponieść Rebusa w nieznane. Zaczął niespokojnie wierzgać i rżeć, a Piotrek najłagodniej jak umiał przemawiał do zwierzęcia.
-Spokojnie! Rebusik. No już, jesteś bezpieczny. Nie bój się, nic ci nie zrobię. Zaraz przywiążę cię do tego drzewa, poskubiesz sobie trawki to z pewnością poczujesz się lepiej. Tylko mnie nie kop, zgoda?

-W odpowiedzi koń donośnie parsknął i zarżał.
-Śliczny jesteś Rebusik. Stój spokojnie. Zaraz przyjdzie tu po ciebie pani, albo pan. Wszystko wróci do normy, niedługo znowu będziesz w stajni. Zaufaj mi.

-Mówiąc to, drżącymi jeszcze ze strachu dłońmi mocował lejce do drzewa tak, by zwierze nie miało możliwości się zerwać. Położył dłonie na pysku rebusa, pozwalając mu badawczo je obwąchiwać. Nagle pysk konia rozwarł się i Piotr przez chwile pomyślał, że ten chce go ugryźć, jednak zamiast tego, poczuł jak szorstki język przesuwa się od dłoni do dłoni.
-No! Cieszę się, że mnie polubiłeś stary. Możemy zostać przyjaciółmi jeśli tylko chcesz. Pewnie bardziej byś chciał, gdybym miał trochę cukru, co? Albo jabłko. No! Właśnie! Jabłko!

-Piotrek odszedł nieco dalej i wyjął z kieszeni krótkofalówkę. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały czas słychać w niej nawoływania Martyny i Wiktora.
-Halo doktorze, słyszy mnie pan?
-No nareszcie cholera jasna! Piotrek, żyjesz? Gdzie jesteś, nie widzę cię.
-Żyje żyje i mam się nawet całkiem dobrze. Niech sobie pan wyobrazi, że tak się bałem, że nawet w portki nie zdążyłem narobić.
-Przestań gadać głupoty. Gdzie jest ten koń.
-Tu, ze mną. Stoi sobie przy drzewie i właśnie na mnie patrzy.
-Jak to, stoi przy drzewie. Nic ci nie zrobił?
-Złego konie nie biorą, doktorze. Mamy w karetce trochę cukru?
-Cukru, zwariowałeś Piotrek?
-No, dobrze pan słyszał. Muszę zawrzeć pakt pokojowy z Rebusem, no i zjeść cukrzanego brudzia. Niech pan przyśle do mnie Martynę z tym cukrem, odwoła tę straż i policję. No i niech tu przyjdzie po tego konia, a my jedziemy do szpitala z naszą malarką.
-Oj, Piotrek Piotrek. Ty to się kiedyś doigrasz. Ale uratowałeś nam życie stary.

-W pół godziny później, wszyscy bezpiecznie dojechali do leśnej góry. Martyna i Piotrek kolejny raz cieszyli się sobą i z tego, że poraz kolejny udało im się wyjść cało z poważnych tarapatów.
-Martynka, gdzie masz ten test? Sprawdzamy.
-Jesteś pewien, że
-Jestem pewien. Dawaj, pokaż.

-W tym momencie drzwi stacji otworzyły się wpuszczając do środka Wiktora.
-No, dzieciaki. To była świetna robota. A ty Piotrek byki powinieneś ujażmiać, a nie ratować ludzi.
-Bez przesady, doktorze. Nawet pan nie wie jakiego miałem cykora przed tym koniem. Niby taki spokojny, ale gdyby nie to, że był osiodłany i miał te lejce, to było by po nas.
-Nie żartuj Piotrek, wykazałeś się naprawdę wielką odwagą. Ja jeszcze nigdy nie byłem tak spanikowany.
-A co z tą dziewczyną doktorze?
-A, no właśnie, dobrze, że pytasz Martyna. Chciała z tobą porozmawiać. Zdaje się, że jej rodzice chyba wreszcie zrozumieli czego pragnie jej córka. Kręgosłup jest poturbowany, ale ona wróci do pełnej sprawności, za jakiś czas. Oczywiście skótki tego wypadku mogą być potem odczuwalne. Ale tak właśnie kończą się wygórowane ambicje rodziców, w stosunku do dzieci. Jak będziecie mieć swoje, to unikajcie tego jak ognia.
-Dzięki za radę doktorze. Chyba niedługo się przyda. Prawda Martynka?

-Wiktor stanął jak wryty popatrując raz na Piotra, raz na Martynę.
-Prawda Piotruś. Z testu wynika, że jestem w ciąży.

-Rzekła łamiącym się głosem.
-A, to o to chodziło rano, w tej łazience, dobrze rozumiem dzieciaki?
-Tak doktorze. Wiedziałeem! Wieedziaałeem! Tak się ciesze doktorze, że kocham cały świat. Chyba nawet Potockiego.
-Naprawdę Piotrek? To może ciesz się trochę mniej intęsywnie w takim razie. A do kochania niedługo przybędzie ci ktoś jeszcze. Gratuluję dzieciaki, dacie radę.

-Cała trujka padła sobie w objęcia, a młodzi śmiejąc się i płacząc na przemian obdarowywali się pocałunkami.

EltenLink